"Straciłam dziecko przez to, co przeżyłam w pracy. Wiedzieli, że jestem w ciąży, a kazali mi harować ponad siły" - żali się w "Fakcie" Julita Więziołek z Wielkopolski.

Pani Julita cieszyła się, że dostała pracę w dziale mięsnym w markecie w Stęszewie. Ale po kilku dniach radość zniknęła. Jej zapał, pozytywne nastawienie do klientów i współpracowników było w firmie bardzo źle widziane. Szefowie nie lubili ludzi zadowolonych. W swoim personelu widzieli tylko wyrobników. Kazali im pracować ponad siły.

"Doświadczyłam, jak ciężka może być praca. Może byłoby łatwiej, gdyby nie ludzie, którzy mną i innymi zarządzali" -wspomina Julita Więziołek. Mimo to zacisnęła zęby i pracowała dalej. Była ambitna. Sądziła, że ktoś to wreszcie zauważy, doceni. Awansowała na kierowniczkę działu. Ale jej życie stawało się coraz większym koszmarem.

"O wolnym czasie nie było mowy. Tylko praca i praca" - mówi pani Julita. - "Zdarzało się, że musiałam w niej spędzać całą dobę."

W nocy wzywano ją, bo na stoisku włączył się alarm. Normą było, że kazano jej i innym pracownikom ręcznie przenosić ogromne palety z towarem do magazynu.

"O godzinie 22.30 dzwoniono po nas, by wnosić skrzynki z napojami, kartony z sokami, mąką, cukrem. Do rana taszczyliśmy całe tony. Paweł B., nasz kierownik, nie miał dla nas litości. Towar miał być przed otwarciem sklepu wniesiony i tyle. Rano oczywiście, po nieprzespanej nocy, każdy musiał być w sklepie" - opowiada w gazecie kobieta.

Pani Julicie coraz trudniej było wytrzymać, ale nie mogła się wycofać. Miała dla kogo pracować. Podczas jednej z wizyt u lekarza kobieta dowiedziała się, że jest w ciąży. "Tak bardzo się ucieszyłam" - szlocha na samo wspomnienie tej chwili. - "To było coś niesamowitego. Byłam tak bardzo szczęśliwa, bo wiedziałam, że będę miała dziecko. Małą dziecinę, której tak bardzo wyczekiwałam."

Niestety, na drodze znów stanęła praca. Pani Julita nie wytrzymała katorżniczej orki w markecie. Nadal tyrała jak inni. Nie próbowała się nawet wykręcać. Mogła zostać zrugana, wyśmiana, że stroi fochy jak to baba w ciąży. Tego nie chciała.

"Za dużo i za ciężko pracowałam. Ale nie było innego wyjścia" - uważa. Feralnego dnia dźwignęła po raz kolejny ciężką skrzynię. Poczuła ból w brzuchu. Z każdą chwilą czuła się coraz gorzej. Przyszła wykończona do domu. "Okazało się, że krwawię. Natychmiast pojechałam do lekarza. Niestety nie udało się uratować maleństwa. Poroniłam" - wspomina.

Pani Julita wciąż jest na zwolnieniu lekarskim. Patrzy na zdjęcie usg, na którym rysuje się mała plamka. Z niej miał wyrosnąć dzidziuś. Jej upragnione dziecko. Wie, że już nic nie wróci życia jej maleństwu. Wie też, że musi doprowadzić do ukarania winnych tragedii.

Przedstawiciele firmy, w której pracowała pani Julita, nie chcą komentować sprawy. Ona sama chce najpierw otrząsnąć się po tym, co przeżyła, a potem szukać sprawiedliwości w sądzie. "Zawalczę. Już nie dla siebie, ale po to, by innym było lepiej. Po to, żeby nie trafili na tak okrutnych, bezdusznych pracodawców, jakich miałam ja" - mówi załamana kobieta.



















Reklama