- Nie ma nocnego dyżuru bez przekleństw, oskarżeń czy jakichś przepychanek - mówi w rozmowie z "Dziennikiem Gazetą Prawną" dr Maciej Hamarkiewicz z Naczelnej Rady Lekarskiej. Ale myliby się ten, który sądziłby, że lekarzy atakują tylko pacjenci. Robią to też ich bliscy. - Nie można zakazać osobom towarzyszącym przebywania na terenie szpitala. Zabrania tego ustawa o prawach pacjenta. No i rzecznik praw pacjenta w randze ministra - bezradnie rozkłada ręce dr Hamankiewicz.

Reklama

Zakaz taki oczywiście rozwiązałby problem lekarzy. Nikt zbędny nie pałętałby się po szpitalach, a pacjenci nie mieliby się komu poskarżyć na arogancję czy nieróbstwo personelu. Chorzy pozostawaliby do wyłącznej dyspozycji ludzi w białych fartuchach. Powoływanie lekarskiego rzecznika dziwi Adama Sandauera, przewodniczącego Stowarzyszenia Pacjentów "Primum Non Nocere".

- Lekarz jest zawodem zaufania publicznego i jako taki podlega krytyce społecznej. Jeśli krytyka przybiera formę agresji i odbywa się poza prawem, to od tego powinna być policja, a nie rzecznik lekarza - mówi Sandauer. - Przy izbach lekarskich działają sądy lekarskie, które dają korporacji prawo orzekania i rozstrzygania o konfliktach między lekarzami a resztą społeczeństwa - dodaje.

Ale lekarze nie poprzestaną na rzeczniku, aby zbadać skalę przemocy, chcą powołać grupę roboczą, w skład której wejdą policjanci oraz członkowie naczelnej rady. Ma opracować system prewencji, np. wprowadzić do szpitali monitoring.

Lekarze muszą jednak dokładnie wiedzieć, w których miejscach kamery będą zainstalowane. W przeciwnym razie mogą się stać bohaterami filmów, które potem emitować będzie policja, CBA czy prokuratura. Dla wielu lekarzy niekontrolowany monitoring okazał się przecież gwoździem do zawodowej trumny i początkiem życia bez białego kitla.