Jan G. zginął w nocy 28 października 2009 roku w swym mieszkaniu, po tym, jak wnuk co najmniej osiem razy uderzył go młotkiem w głowę. Stało się to podczas awantury o to, że zabrał dziadkowi kartę bankomatową i wypłacił pieniądze. Po zabójstwie chłopak poszedł do salonu gier i na dyskotekę. Następnego dnia wrócił na miejsce zbrodni i podpalił mieszkanie. Robert M. przyznał się do winy.
Na rozprawie wypowiadali się biegli psychiatrzy i psycholog. Według lekarzy chłopak nie wykazuje choroby psychicznej ani upośledzenia. Cechuje go nieprawidłowy rozwój osobowości, m.in. egocentryzm, upośledzenie umiejętności przewidywania skutków własnego postępowania i działanie pod wpływem impulsów. Nie ma to jednak wpływu na jego poczytalność.
Według psychologa chłopak w wykazuje niechęć do podporządkowania się autorytetom, niedojrzałość psychiczną, symptomy niedostosowania społecznego. W okresie dorastania zaniedbał się w nauce, wagarował, nie zdał do następnej klasy i przeniósł się do szkoły o niższym poziomie. Uległ demoralizacji w nieznacznym stopniu. Wcześniej interesował się sportem, skończył szkołę muzyczną. Potrzebował wtedy szczególnie wzmożonej opieki rodziców; ich obecność mogła wpłynąć korzystnie na rozwój osobowości nastolatka i skorygować błędy, które zaczęły się pojawiać. Tym bardziej, że był wciąż uczuciowo związany z rodzicami, którzy kilka lat wcześniej wyjechali do Belgii.
Słowa psychologa wywołały płacz matki oskarżonego.
W mowie końcowej prokurator wniosła o uznanie oskarżonego za winnego zabójstwa oraz kradzieży karty bankomatowej i tego, że po zabójstwie podpalił mieszkanie Jana G. Poprosiła sąd o wymierzenie oskarżonemu kary łącznej 25 lat pozbawienia wolności i grzywny. Jej zdaniem działał on w bezpośrednim zamiarze zabójstwa.
Prokurator nie wykluczyła, że Jan G. - zdenerwowany na wieść o kradzieży pieniędzy - wyzywał oskarżonego i zamierzył się na niego. Ale był to stary, schorowany człowiek, po wielu miesiącach w szpitalu, natomiast oskarżony jest młody i silny. Jej zdaniem znamienne jest zachowanie Roberta M., który po zadaniu ciosów nie zainteresował się stanem poszkodowanego. Znalazł klucze, wyszedł z mieszkania i je zamknął. Poszedł do drugich dziadków, u których mieszkał, umył się i umówił z kolegą. Byli w salonie gier i w klubie. Potem ze swoją dziewczyną poszedł do domu. Rano udał się do dziadka i rzucił zapalone zapałki przy jego głowie. Wracając do domu zrobił zakupy, a potem przygotował śniadanie dla swojej dziewczyny.
Obrońca apelował o sprawiedliwy wyrok i nadzwyczajne złagodzenie kary. Podkreślił, że żaden z 60 świadków nie powiedział złego słowa o oskarżonym. Zaznaczył, że w najważniejszym okresie dla kształtowania się jego osobowości zabrakło rodziców, którzy sprawowaliby nad nim nadzór. Robert M. był dobrym dzieckiem, nie sprawiał problemów wychowawczych do momentu, kiedy kraj opuściła jego mama. Według mecenasa to klasyczny przypadek eurosieroty - chłopak został sam, gdy rodzice udali się "za chlebem".
Obrońca zaznaczył, że pokrzywdzony nie był człowiekiem łatwym i ciągle miał do chłopaka pretensje, co sprawiło, że wnuczek przeniósł się do drugich dziadków. Podczas choroby dziadka Robert M. się nim opiekował. Feralnego wieczoru, gdy przyznał się do kradzieży, dziadek wyzywał go, obrażając także rodziców chłopaka, co wywołało jego agresję. Dalsze zachowanie chłopaka wskazuje - jego zdaniem - na to, że Robert M. jest jeszcze dzieckiem, które zostało pozbawione nadzoru i opieki rodziców.
W ostatnim słowie Robert M. z płaczem przeprosił rodziców.