Kilka tygodni temu reżyser Andrzej Saramonowicz udostępnił na Facebooku list swojego przyjaciela Witolda Jacórzyńskiego, antropologa od lat pracującego w Meksyku. „Millenium – ładny, z ogrodem, w stylu szlacheckiego dworku. Przed bramą kilkanaście porządnych samochodów należących do personelu. Wchodzę do środka. Duża sala z telewizorem przylegająca do kuchni. Pachnie żurkiem i moczem. Funkcjonariuszka w kitlu pokazuje mi pokój, gdzie leżysz. I te Twoje słowa, kiedy mnie dostrzegasz: »Boże, Boże, Boże...«. Poznałaś mnie. Tak, jestem, ale Ciebie już prawie nie ma. Umierasz. Całuję Twoje ciepłe czoło. Do pokoju wchodzi posuwistym krokiem współlokatorka, pani Gienia. Ciągnie po podłodze cewnik. »Proszę pana, proszę pana, niech mnie pan weźmie« – szepcze”. List naukowca to wstrząsająca opowieść o sześciu dniach umierania jego matki. O próbach odseparowania go od niej przez pracowników ośrodka, bo nie jest uwzględniony w umowie jako gość podopiecznej; bo złamał regulamin i dał pensjonariuszom papierosy; bo chciał z gasnącą matką zostać po godzinach odwiedzin.
List Jacórzyńskiego wywołał zrozumiałe oburzenie. Przez kilka dni udostępniany był w internecie, zainspirował kilka większych tekstów, ale prawdziwego skandalu nie wywołał. Po serii afer w domach opieki trudno czymś jeszcze ludzi zaszokować. Nawet historią syna, który przyleciał do umierającej matki z drugiego końca świata. Kobieta po leczeniu w szpitalu trafiła do ośrodka opieki pod Warszawą, gdzie złapała infekcję i zmarła. Dzień po jej śmierci ośrodek – bez powiadamiania dzieci – wydał ciało wybranemu przez siebie zakładowi pogrzebowemu. Prawo do tego miał zapisane w umowie.
„A więc wszystko w porządku, bo wszystko zgodnie z umową. Ale czy na pewno?”, pyta Jacórzyński. A takie pytanie powinniśmy sobie zadać w stosunku do całego systemu ośrodków pomocy społecznej.
Reklama

Niewydolny system

Domy pomocy społecznej to instytucje publiczne, czyli tworzone i utrzymywane przez samorządy oraz będące pod nadzorem wojewodów. Taki jest ich status od 2004 r., odkąd obowiązuje obecna ustawa o pomocy społecznej. Ale równolegle działają niepubliczne, komercyjne domy pomocy. Mogą być prowadzone przez stowarzyszenia religijne, przez fundacje, nawet przez osoby prywatne. Część z nich jest zarejestrowana jako niepubliczne zakłady pielęgnacyjno-opiekuńcze. Mogą wtedy się starać o dofinansowanie z NFZ i podlegają kontroli wojewodów. Są wreszcie ośrodki funkcjonujące pod przykrywką różnych innych biznesów. Te zupełnie nie są kontrolowane.
Według oficjalnego wykazu prowadzonego przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej (dane za 2015 r., nowszych nie ma) w Polsce są łącznie 873 gminne domy pomocy społecznej i ośrodki powadzone przez inne podmioty. Łącznie gotowe są przyjąć 80,3 tys. osób (rok wcześniej miejsc w nich było o 4 tys. mniej). W rzeczywistości mieszkało w nich aż 88 tys. pensjonariuszy.
Do tego trzeba doliczyć 232 ośrodki pobytu całodobowego dla osób z chorobami psychicznymi (10,5 tys. podopiecznych) oraz 685 zakładów opieki długoterminowej, w tym zakładów opiekuńczo-leczniczych, a w nich 32,6 tys. łóżek, które w 2015 r. obsłużyły ponad 92,5 tys. pacjentów.
Wydaje się, że sieć pomocy zapewnianej przez samorządy bądź w ramach służby zdrowia jest gęsta i rozbudowana. Że mogą na nią liczyć ludzie starsi i samotni, także ci niepełnosprawni intelektualnie i cierpiący na choroby psychiczne. Nic bardziej mylnego.
– System jest niesprawny, niewydolny, nastawiony na doraźną pomoc społeczną – dr Jacek Szczerbiński, dyrektor departamentu pracy, spraw społecznych i rodziny w Najwyższej Izbie Kontroli, ocenia sytuację ostro. – I nie chodzi o masowe wynaturzenia, powszechną przemoc fizyczną i łamanie prawa. Nie chodzi nawet o wykorzystywanie słabszej pozycji podopiecznych w DPS. Tu sytuacja i świadomość zarówno pracowników DPS, jak i podopiecznych i ich rodzin uległa w ostatnich latach znacznej poprawie. Ale mimo wszystko mamy do czynienia z daleko posuniętą nieskutecznością całej tej konstrukcji – tłumaczy i wylicza, że łącznie wszystkie publiczne DPS zatrudniają ponad 53 tys. osób, pobyt jednego podopiecznego w nich to średni koszt 3–4 tys. zł miesięcznie (a w dużych miastach jeszcze więcej), więc wydatki samorządów i publiczne na utrzymanie tych instytucji w ciągu kilku lat wzrosły do ponad 4 mld zł.
A to wciąż za mało. Co roku do DPS trafia średnio 11 tys. osób, a choć procedury przyjęcia są ściśle określone – wniosek składa osoba potrzebująca opieki lub jej rodzina, potrzebne jest również zaświadczenie lekarskie i przeprowadzane są wywiady rodzinne i środowiskowe – dalsze 8 tys. osób czeka w kolejkach, czasami po kilkanaście miesięcy. I nie jest to szczególnie zaskakujące w starzejącym się społeczeństwie. Do 2035 r. liczba osób w wieku 75+ wzrośnie w Polsce do 4 mln. Około 7 proc. z nich będzie wówczas potrzebowało stałej opieki.
Jeden za drugim powstają więc DPS-y niepubliczne. – Pół biedy, jeśli są to ośrodki działające zgodnie z prawem, zarejestrowane jako instytucje świadczące takie usługi, a więc poddawane jakiejś kontroli. Ale równolegle mamy wysyp komercyjnych i nielegalnych instytucji – ostrzega Lesław Nawacki, dyrektor zespołu prawa pracy i zabezpieczenia społecznego w Biurze RPO. – Ile ich jest, nikt nie wie, bo obchodzą prawo na kilka różnych sposobów. Po pierwsze zawierają z klientami, czyli najczęściej rodzinami pensjonariuszy, umowy cywilne, nad którymi nikt nie ma nadzoru. A w tych umowach, z tego, co wiemy, nagminnie zdarzają się klauzule niedozwolone, takie jak zrywanie umowy z dnia na dzień na wypadek braku opłaty na czas czy złamania regulaminu. Drugim sposobem na obejście prawa jest prowadzenie takich domów jako zupełnie innych działalności gospodarczych. Pod płaszczykiem pensjonatów, hoteli, agroturystyki – tłumaczy i dodaje, że w takiej sytuacji ośrodka nie ma nawet w wykazie instytucji opieki, a więc nikt jego działania nie kontroluje.
I tak publicznych, niepublicznych i całkiem dzikich ośrodków mamy coraz więcej.
Doktor Szczerbiński wyjaśnia: – Mimo to nikt nie jest w stanie wskazać, że jest zadowolony z tego, jak pomagamy najbardziej potrzebującym. System jest niewydolny, bo DPS powinny istnieć tylko jako margines, dla wąskiej grupy, której inna forma pomocy nie wystarczy. Zamiast tego jeszcze bardziej rozbudowujemy te instytucje i mydlimy sobie oczy, że to załatwia problem.

Głos rozpaczy

Przytakuje mu dr Agnieszka Dudzińska, przewodnicząca komisji dialogu społecznego ds. niepełnosprawności w Warszawie i szefowa Stowarzyszenia Nie-Grzeczne Dzieci: – System jest dziurawy i nieskuteczny. Niedostosowany do potrzeb społecznych, łamiący prawa człowieka i niestety wciąż pozostawiający tych najbardziej potrzebujących i ich rodziny w poczuciu bezradności – opowiada tuż po zakończeniu blisko dwugodzinnego spotkania jednej z komisji Rady Warszawy. Spotkania, na którym naprzeciwko kilkorga urzędników siedział tłum ludzi: rodziców i ich dorosłych dzieci. W rękach wydrukowane kartki: „Chcę mieszkać tam, gdzie moi przyjaciele”, „Nie rozdzielajcie mnie z rodziną”, „Potrzebujemy DPS na Targówku”.
– Moja córka nie mówi, nie czyta, nie rozumie wartości pieniądza. Na razie oczywiście opiekuję się nią ja. Ale jak długo będę jeszcze w stanie? Jak długo będziemy my wszyscy do tego zdolni? Nasze dzieci mają powyżej 40 lat, czyli jako rodzice mamy od 62 do 85 lat. Kto się nimi zajmie, gdy my nie będziemy już mogli? – Lidii Szczepaniak, eleganckiej, dystyngowanej, początkowo spokojnej, zaczyna łamać się głos. Choć jako szefowa Katolickiego Stowarzyszenia Niepełnosprawnych przy parafii św. Marii Magdaleny na Bródnie takich spotkań ma za sobą już wiele.
Po drugiej stronie Tomasz Pactwa Dyrektor Biura Pomocy i Projektów Społecznych m.st. Warszawy, tłumaczy, że przecież są już domy pomocy społecznej w Warszawie, a z grupy, która domaga się stworzenia kolejnego, wniosek o skierowanie dorosłego dziecka do DPS wypisały tylko dwie osoby. Że przecież nawet jeżeli w tym momencie w Warszawie brakuje miejsca w DPS-ach, to na pewno potrzebującego się nie zostawi, bo można załatwić mu miejsce w ośrodku gdzieś w innych gminach. Rodzicom niepełnosprawnych dzieci zaczynają puszczać nerwy. – Czyli odpowiedzią jest wysiedlenie! Nie wiadomo gdzie, daleko od Warszawy, od rodziny, od znajomych, z utrudnionym dojazdem. Kpicie sobie z nas, co to za pomoc!
– To jest głos rozpaczy. Myśli pani, że ci rodzice naprawdę chcą dla swoich dzieci DPS? Nie, oni chcą pomocy, sensownej, dopasowanej do ich sytuacji, a że nie widzą już innego wyjścia, nie oferuje im się alternatywnego wsparcia, to walczą przynajmniej o ten DPS w pobliżu miejsca zamieszkania – mówi Agnieszka Dudzińska. Sama jest matką niepełnosprawnego 14-latka. – Dla niego udaje się wywalczyć kolejne formy pomocy, szkolenia, kursy, warsztaty. Idealne by było w przyszłości mieszkanie treningowe, gdzie mógłby pod opieką mieszkać zwyczajnie, pracować. W przypadku ciężko upośledzonych osób, których rodzice się starzeją, nie obejdzie się bez poważnego wsparcia. Niestety to na razie oznacza oddanie dziecka czy członka rodziny do domu pomocy albo zakładu opiekuńczo-leczniczego. A więc rodzice robią wszystko, by mieć przynajmniej blisko do ośrodka – dodaje Dudzińska.

Totalna kontrola

Podopieczni DPS to szczególnie potrzebująca grupa. W domach pomocy społecznej mieszkają ludzie, którzy normalnych domów nie mają. Są zbyt niedołężni, za starzy lub za bardzo chorzy czy niepełnosprawni, by się mogli nimi stale zajmować najbliżsi. Lub tacy, którzy w ogóle najbliższych nie mają.

Ale wbrew nazwie „domy pomocy” to nie są prawdziwe domy, tylko instytucje. Opiekunów z podopiecznymi nie łączy więź emocjonalna, ale stosunek pracy. Co więcej, umowy często podpisywane są nie z samymi mieszkańcami, ale z ich rodzinami lub z gminą, reprezentowaną przez ośrodek pomocy społecznej. Więc podopieczny z podmiotu opieki staje się jej przedmiotem. Takim, którego chroni się przed postronnymi. Stąd w DPS regulaminy i spisane rozkłady dnia. Stąd zgody na wyjścia z DPS, na wizyty, na to, by zjeść posiłek w pozaregulaminowej porze. Nawet prawo do intymności to rarytas. Normą jest dzielenie pokoi z innymi, których przecież sobie pensjonariusz nie wybiera. Rzadkością własne klucze do pokojów czy zamykane toalety. Dokumenty i kosztowności pensjonariuszy często są przechowywane w depozytach, co powoduje, że faktycznie pozbawia się ich dostępu do tych rzeczy.

Jedna z prawniczek opowiada nam o sytuacji swojej obecnej klientki, której bezpłatnie pomaga, a od której szefostwo DPS zażądało kluczy do mieszkania. Powód? Kobieta jest ubezwłasnowolniona, więc dom pomocy chciałby zaopiekować się także jej nieruchomością. – Sytuacja jest niedopuszczalna, przekracza wszelkie zasady praw człowieka, ale kobieta jest strasznie wystraszona, nie wie, co ma zrobić, bo alternatywą jest wydalenie z DPS, a sama nie jest już w stanie mieszkać – mówi prawniczka.
Wszystko to jest oczywiście robione z myślą o dobru podopiecznego. Jego bezpieczeństwie, temu, by nikt go nie okradł, nie oszukał, nie zmanipulował. – Ale w efekcie ci ludzie są upupiani. Zamiast usamodzielniania, zamiast pomocy w normalnym funkcjonowaniu w społeczeństwie, jest przejmowana nad nimi kontrola. I to kontrola totalna – tłumaczy dr Dudzińska i dodaje, że wiele zależy od konkretnego domu, jego pracowników i szefostwa, ale niestety wciąż dominuje myślenie: „Nie wypuszczać, kontrolować, bo jeszcze sobie zrobi krzywdę i trzeba się będzie tłumaczyć”.
Socjolodzy i prawnicy od lat o tym systemie opieki piszą „totalny” i apelują o odejście od takiej koncepcji opieki społecznej. Z klasycznych już badan´ przeprowadzonych przez Elżbietę? Tarkowska? w połowie lat 90. wynikało, że większość wysiłków, energii i pieniędzy w tych instytucjach koncentrowała się na zaspokajaniu najbardziej podstawowych potrzeb mieszkańców, przede wszystkim biologicznych i fizjologicznych, a pomijane były potrzeby związane ze społecznym i psychicznym funkcjonowaniem jednostki. Oczywiście od tamtej pory sporo się zmieniło i nawet w największych DPS-ach nie chodzi już tylko o przechowanie ludzi. Ale niestety jak ocenia dr Teresa Zbyrad z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, autorka książki „Od instytucji totalnej do demokratycznej? Domy pomocy społecznej w Polsce”, to wciąż są „instytucje totalne”, czyli takie, w których zbiorowości ludzi są fizycznie izolowane od normalnego biegu czynności życiowych. Zbyrad tłumaczy: „Wymaga sie? od nich bowiem spania, pracowania i odpoczywania w ramach tej samej instytucji. Instytucja totalna według teorii Goffmana to »instytucja ograniczająca«. Podstawowymi przykładami dla Goffmana są więzienia i szpitale psychiatryczne, ale do kategorii tej zalicza on także obozy koncentracyjne, internaty, koszary i klasztory”.

Dożywotnia śmierć cywilna

Czy w takiej kategorii można pisać także o polskich DPS-ach? Przynajmniej w niektórych przypadkach tak. – Szczególnie gdy dotyczy to osób ubezwłasnowolnionych trafiających do systemu. A tych w DPS-ach jest na pewno bardzo dużo. Jak dużo? Znowu nie wiemy, to kolejna czarna liczba – mówi dr Dudzińska. Jednak to liczba na tyle znaczna, że prawnicy zajmujący się prawami człowieka coraz mocniej apelują o zlikwidowanie instytucji ubezwłasnowolnienia. Szczególnie że liczba orzekanych przez sądy ubezwłasnowolnień powoli zaczyna wymykać się spod kontroli. Dziś Polaków, którzy nie mają prawa do decydowania o sobie, jest ponad 90 tys. (jeszcze w 1985 r. było to zaledwie 23,9 tys.). Wzrasta też liczba wniosków kierowanych do sądów o kolejne ubezwłasnowolnienia. Z najnowszych danych Ministerstwa Sprawiedliwości, o których w DGP pisaliśmy, wynika, że w 2016 r. złożono ich już blisko 14 tys., a sądy orzekły 9470 ubezwłasnowolnień, z czego ponad 90 proc. całkowitych.
Ubezwłasnowolniani są najczęściej chorzy psychicznie, niepełnosprawni intelektualnie, starsi z oznakami demencji. Większość z nich trafia do różnych ośrodków opieki, a to oznacza nie tylko śmierć cywilną (jak nazywane jest ubezwłasnowolnienie), lecz także praktycznie dożywotni wyrok pobytu w totalnej instytucji. Dwoma takimi sprawami właśnie zajmuje się Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Pierwsza dotyczy wniosku miejskiego ośrodka pomocy społecznej o umieszczenie młodego mężczyzny z zespołem Aspergera w domu pomocy społecznej. Zarówno mężczyzna, jak i mieszkająca z nim matka sprzeciwiali się takiemu rozwiązaniu. Ale nieważny był ich sprzeciw, nieważne, że Asperger nie jest ani chorobą psychiczną, ani upośledzeniem umysłowym, a tylko zaburzeniem. Wystarczył, by mężczyznę przymusowo umieścić w DPS. Tę decyzję przed kilkoma tygodniami sąd uznał za bezprawną.
Za to druga sprawa wciąż się ciągnie. Dotyczy ubezwłasnowolnionej kobiety, która do DPS trafiła w 2014 r. także na podstawie orzeczenia o przymusowym umieszczeniu w placówce. Rok później orzeczenie to zostało uchylone przez Sąd Najwyższy. Pomimo tego kobieta nie została zwolniona z ośrodka. Bo ten w swojej totalnej sile wskazał, że w mocy pozostawały wciąż nieuchylone decyzje administracyjne wykonujące to orzeczenie, a w międzyczasie prawny opiekun kobiety złożył wniosek o jej umieszczenie w DPS.
Takie sprawy wciąż trafiają do prawników. Tak regularnie, że rok temu Helsińska Fundacja zaapelowała do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności przepisów pozwalających przymusowo umieszczać osoby ubezwłasnowolnione w DPS z konstytucją, europejską Konwencją praw człowieka i Konwencją o prawach osób niepełnosprawnych. Na potrzeby tego wniosku fundacja przeprowadziła badania, próbując oszacować, ilu ludzi może dotyczyć taka sytuacja.
Udało im się zdobyć takie informacje z 15 dużych DPS dla osób przewlekle chorych psychicznie i niepełnosprawnych intelektualnie. Okazało się, że na 4,7 tys. pensjonariuszy aż 1656 – czyli ponad jedna trzecia – było ubezwłasnowolnionych. To może oznaczać, że w całym kraju w podobnej sytuacji może być co najmniej 12 tys. osób.
Także Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich od lat zajmuje się DPS-ami. – Nie dlatego, że mamy nawał skarg. Bo tych wcale tak wiele nie ma, a jeśli już, to na poziom opieki w konkretnym miejscu – mówi dyrektor Nawacki, ale dodaje, że w tym wypadku nie liczba skarg jest decydująca, a raczej społeczna waga problemu oraz narastające sygnały o tym, że niedoskonałości w systemie prowadzą do wynaturzeń. – Dostajemy choćby listy od podopiecznych DPS o tym, że po iluś latach przebywania w nich chcieliby jednak wyjść. I jak się okazuje, procedura wcale nie jest łatwa i oczywista, zwłaszcza w stosunku do tych, którzy zostali umieszczeni w DPS w wyniku orzeczenia sądowego. Muszą mieć zgodę dyrektora DPS nie tylko na samo opuszczenie ośrodka, ale często nawet na spotkanie z prawnikiem. A zdarza się, że dyrektorzy takie pomysły traktują jak kaprys, choć powinni z automatu uruchomić procedurę i skierować sprawę do sądu rodzinnego. W efekcie trafienie do DPS w wielu przypadkach jest jak dożywocie – uważa Nawacki.
– Dlaczego rodzice niepełnosprawnych dzieci z Tarchomina nie chcą dla nich mieszkań treningowych? Dlaczego nie apelują o pomoc dzienną? Bo tych form pomocy nawet w bogatej Warszawie jest tak mało i są tak trudno dostępne, że w stosunku do wymagających szczególnie dużego wsparcia nie ma wiary, że ma to sens – mówi dr Dudzińska. Świadczą o tym dane o takich formach pomocy. Środowiskowych domów samopomocy w całym kraju jest 770 – czyli niby sporo, ale to małe jednostki (i tak powinno być), więc pomagają łącznie 31 tys. osób. Stanowcza poprawa jest w stosunku do liczby dziennych domów pomocy, których jest jak podaje nam Ministerstwo Pracy już 308 z 21 tys. podpopiecznych i mieszkaniami chronionymi, których liczba w ciągu roku wzrosła z 220 do ponad 700 i gdzie opiekę otrzymuje trochę ponad 2,7 tys. osób.
Zmiany są wyraźne, ale i tak wciąż system oparty na DPS jest promowany mimo tego, że jest finansowo nieracjonalny. Publicznych DPS-ów jest za mało, a koszt utrzymania w nich podopiecznych jest bardzo wysoki. Gminy dążą do tego, by jak największą część tych kosztów pokryć ze źródeł pozasamorządowych, czyli z emerytury albo renty podopiecznego oraz z opłat od rodziny.
Ale to niejedyny sposób na oszczędzenie w gminach na pensjonariuszach DPS. – Jedna z naszych ostatnich kontroli wykazała, że są miasta takie jak choćby Lublin, gdzie jest sporo wolnych miejsc w DPS-ach. Powód: wielu potrzebujących jest kierowanych przez lekarzy do zakładów opiekuńczo-leczniczych, czyli podobnych ośrodków, ale z silniejszym naciskiem na pomoc lekarską i co najważniejsze finansowanych przez NFZ, czyli takich, na które gmina już nie musi ponosić kosztów – tłumaczy dyrektor Szczerbiński z NIK.
Wysokie koszty pobytu w DPS to z jednej strony obowiązek wypełniania wyśrubowanych norm, z drugiej koszty stałe utrzymania wielkich, czasem zabytkowych budynków. Niepubliczne ośrodki częściej kierują się zasadami ekonomii, czyli zajmują mniejsze budynki, zamiast pełnej opieki medycznej oferują lekarzy na telefon, pielęgniarki pracują tam przez kilka godzin dziennie. Paradoksalnie okazuje się, że pobyt w prywatnym ośrodku czasami jest sporo tańszy od publicznego. – Powstaje takich instytucji sporo i nie ma powodu, by nie powstawały, bo jest na nie spore zapotrzebowanie. O ile oczywiście są legalne i wypełniają standardy. A niestety plagą są nieporejestrowane ośrodki, w których czasem dochodzi do prawdziwych dramatów jak w Zgierzu – dodaje Szczerbiński.
Dyrektor wspomina o głośnej sytuacji sprzed kilku miesięcy, gdy w prywatnym domu opieki prowadzonym przez podającego się za księdza Marka N. starsi ludzie w dziwnych okolicznościach zaczęli umierać. Zawiadomiono prokuraturę. Jak się okazało, Marek N. od lat prowadzi kolejne ośrodki, w których dochodziło do maltretowania i wykorzystywania finansowego pensjonariuszy. Sądy go za to skazywały, co jednak nie przeszkadzało mu działać dalej.

Domy przemocy

Afera w Zgierzu nie jest wyjątkiem. W 2007 r. media ujawniły nagrania pracownika niepublicznego ośrodka prowadzonego przez Fundację Betania w podwarszawskiej Radości. A na nagraniach personel znęcający się, wyzywający i wyśmiewający ze starszych kobiet.
Prywatny Dom Opieki Pielęgniarskiej „Przystań” w Łodzi przez 5 lat działał nielegalnie. Dopiero w 2009 r. wydało się, że nie spełnia przepisów pożarowych i wymagań dla domów opieki. W przeznaczonej dla jednej rodziny willi upchnięto 26 pensjonariuszy i personel.
W 2012 r. pod przykrywką ośrodka agroturystycznego w Żegiestowie-Zdroju rodzeństwo W. prowadziło niezarejestrowany dom opieki nad osobami starszymi. Jedna z nich popełniła samobójstwo, nie mogąc znieść poniżającego traktowania.
„Ty baranie, co robisz, nie rozbieraj się do cholery jasnej, bo cię normalnie zaraz zdzielę” – to tylko jedna z mniej wulgarnych odzywek byłej pracownicy Domu Pomocy Społecznej w Rokocinie koło Starogardu Gdańskiego wobec podopiecznych. Nagranie ujawniła w 2014 r. jedna z lokalnych gazet.
W 2016 r. prokuratura wszczyna kolejne śledztwo, tym razem dotyczące DPS prowadzonego przez siostry zakonne w Białce Tatrzańskiej dla niepełnosprawnych umysłowo dzieci. Zarzuty: maltretowanie podopiecznych.
Nie ma oczywiście racjonalnych podstaw, by zakładać, że we wszystkich ośrodkach opieki podopieczni są zaniedbywani i dręczeni. Można zakładać, że są to raczej jednostkowe przypadki, ale w ostatnich latach zostało ich ujawnionych tak wiele, że ewidentnie wskazują na systemowy problem.
– Wszystkie badania socjologiczne pokazują jednoznacznie: pomoc osobie, która wykazuje możliwość samodzielnej egzystencji, powinna być udzielana we własnym środowisku, blisko miejsca zamieszkania i z dostępem do bliskich. To zapewnia im nie tylko dłuższą aktywność, pomaga w zachowaniu zdrowia, lecz także jest znacznie mniej kosztochłonne. A mówimy tu nawet o czterokrotnej różnicy między kosztem utrzymania podopiecznego w pełnym całodobowym DPS a pomocy dziennej, rodzinnych domach środowiskowych, mieszkaniach treningowych lub chronionych – tłumaczy dr Szczerbiński i wskazuje, że próbą pewnej zmiany był program „Senior/WIGOR”. – Ze szlachetnymi intencjami planował powstawanie dziennych ośrodków pomocy i zaproponował finanse skierowane po równo, do każdej chętnej gminy tyle samo. Ale na 2,5 tys. samorządów przez dwa lata od startu programu zgłosiło się ich tylko ok. 100–150, a i tak część zrezygnowała. Dziś zaledwie w 10 proc. gmin istnieją domy dziennej pomocy, a te powstałe w ramach programu „Senior/WIGOR” tylko w 5 proc. Jest ich łącznie w kraju 295, zaś DPS, czy to publiczne, czy prowadzone przez instytucje społeczne, są praktycznie we wszystkich powiatach – mówi Szczerbiński. Dlatego należy dążyć do przemodelowania całego systemu z nakierowaniem go bardziej na aktywizację osób starszych niż na pomoc społeczną. Temu może służyć rozwój wszystkich alternatywnych form pomocy tym osobom.
Eksperci są przekonani: po pierwsze, powinna nastąpić reorganizacja systemu na rzecz wsparcia tych instrumentów, które są realizowane na miejscu zamieszkania. Po drugie, konieczne jest wypracowanie całościowej polityki senioralnej, i to jako nowego działu budżetowego, administrowanego przez wybrany resort, ale finansowanego z różnych źródeł, bo są tu przecież i opieka społeczna, i zdrowie publiczne, i kwestie kulturalne. – O podejściu doraźnym, a nie systemowym do problemu świadczy ustalony przez NIK fakt, że prawie wszystkie decyzje w sprawie pomocy osobom starszym są załatwiane przez gminy na wniosek zainteresowanych, a nie z urzędu. Oznacza to, że pomoc jest świadczona w zasadzie tylko tym, którzy się sami zgłoszą i poddadzą uciążliwej procedurze administracyjnej – podkreśla Szczerbiński.
Na razie zmiany proponowane przez Ministerstwo Polityki Społecznej mają na celu poprawę bytowych warunków podopiecznych. Szczególnie tych uzależnionych od alkoholu. Mają mieć wreszcie w DPS dostęp do terapeutów, a wszyscy pracownicy mają przejść specjalistyczne szkolenia. Być może będzie trochę mniej totalnie, bo ma odpaść ścisła pora podawania ostatniego posiłku. Jako że dziś zaledwie 30 DPS-ów w całym kraju spełnia nowy standard toalet i łazienek, resort zaproponował też rozporządzenie wprowadzające minimalne wymagania w tym zakresie. To wciąż o wiele za mało.
Z wchodzącym w wiek emerytalny pokoleniem powojennego boomu musimy się systemowo zabrać do reformy pomocy społecznej. By potem masowo nie zadawać sobie pytań: „A więc wszystko w porządku, bo wszystko zgodnie z umową. Ale czy na pewno?”.