Izabela Leszczyńska: Jaką sytuację zastaliście w Afganistanie?
Z*:
Na początku było spokojnie. Talibowie przyczaili się w górach, na granicy z Pakistanem. W kwietniu, maju wybuchły tam walki. I zaczęła się jatka. Wtedy po raz pierwszy zostaliśmy zaatakowani. Na naszej drodze wybuchł ładunek. Jedną z zasadzek urządzili w wiosce. Żołnierze wjechali do niej. Cywile dziwnie ich obserwowali. Patrol skręcił w inną drogę. Tam talibowie zaczęli do nich strzelać z ręcznych granatników, a potem z karabinów. Żołnierze wyskoczyli z wozów i zaczęli strzelać do atakujących. Wymiana ognia trwała przez godzinę. Do dziś te obrazy powracają.
C*: W takich sytuacjach tłucze się bez przerwy w to, co się porusza. Wsparcie dociera po 40 minutach. Trzeba przeżyć.
S*: Na samym początku misji dochodziło do jednego, dwóch ataków tygodniowo. Pod koniec misji do czterech. Talibowie ostrzeliwali patrole z moździerzy albo z karabinów maszynowych. Czasem na motorkach podjeżdżali pod bazę, strzelali i uciekali. Kiedyś na bazę spadło z dziewięć rakiet. Innym razem podkładali ładunki na drodze.

Jaki to jest przeciwnik?
S: Świetnie zamaskowany. Tych ludzi często nawet nie widzisz. Oddają serię strzałów, a potem zwiewają. Albo wtapiają się w niewinnych ludzi. Wyglądają tak jak wszyscy w Afganistanie: broda, turban, długi strój. Myśmy ich rozpoznawali dopiero, gdy zaczynali do nas strzelać.
Z: Wcale się nie boją. Przed walką palą marihuanę lub haszysz. Nawet gdy się ich aresztuje, śmieją się prosto w oczy.
C: W jednej z akcji żołnierze zabili jednego z watażków, drugiego ranili, zmarł w szpitalu. W miejscu, do którego strzelali, znaleźli dużo śladów krwi, tak jakby ofiar było więcej, ale nie znaleźli ciał. Prawdopodobnie talibowie zabierają je, by nie można było odszukać rodziny zmarłego. Pomagają im całe wioski.

Czy atakują inaczej niż bojownicy w Iraku?
Z:
W Iraku nie atakowano żołnierzy z karabinów maszynowych. Talibowie natomiast ustawiają się np. na odcinku 100 metrów i strzelają bez przerwy, przez godzinę. Potem uciekają, bo wiedzą, że po takim czasie dotrze grupa szybkiego reagowania.

Czy do ataków wykorzystują dzieci? W Iraku dzieci stały na czatach...

S: Słyszałem o jednej takiej sytuacji. Jeden z ojców obłożył własne dziecko ładunkiem wybuchowym i wysłał je do Amerykanów. Na szczęście ładunek nie zadziałał. Talibowie są zdesperowani.

Czym zaskoczył was Afganistan?
Z:
To teren niezwykle trudny do walki. 20-kilometrowy odcinek pokonuje się tam w godzinę, półtorej. Jeździ się po wybojach. Ładunek można podłożyć wszędzie, wcale go nie widać.

O czym powinni się dowiedzieć Polacy?
G*: W czasie jednej z zasadzek w górach Amerykanie odmówili polskim żołnierzom wysłania wsparcia lotniczego za pomocą helikopterów, bo stwierdzili, że w nocy nie latają. Rakiety przelatywały nad naszymi głowami.

Ponoć ze sprowadzeniem pomocy medycznej w dniu, kiedy zmarł porucznik Łukasz Kurowski, były problemy?
G: Porucznik został ranny w czasie ostrzału patrolu. Żołnierze z jednego wozu zgodnie z procedurami łączyli się z polską bazą, aby to ona wezwała amerykański MEDEVAC. Zawodziła łączność. Baza wezwała pomoc na miejsce ostrzału. Drugim wozem dowieziono żyjącego jeszcze oficera do najbliższej amerykańskiej bazy. Żołnierze, którzy z nim pojechali, powiadomili o nowych współrzędnych położenia. Śmigłowiec przyleciał po 20 minutach, ale było już za późno - zabrał ciało.
Z: W Afganistanie potrzebujemy własnych śmigłowców. Nie tylko do ewakuacji rannych, ale też do wsparcia patroli.

Czy potraficie sami udzielić pomocy?
C: Tak. Każdy z nas na miejscu zdobył amerykański certyfikat. Wiemy, jak poradzić sobie z raną postrzałową, oderwaną ręką czy nogą. Jeżeli ktoś ma oderwaną nogę, a jest ostrzał, zakładamy tylko opaskę uciskową. Dotąd uciskamy, aż rana przestanie krwawić. Jeżeli ktoś wyje z bólu - za pomocą autostrzykawki podajemy mu dawkę morfiny. I spieprzamy. W takich sytuacjach może nie być nawet czasu na założenie opatrunku.
Z: Po przyjeździe do Afganistanu mieliśmy szkolenie z pierwszej pomocy. Wiemy, gdzie wbić igłę, by uwolnić zbędne powietrze, gdy ktoś ma odmę płucną na skutek przestrzelenia płuca. W parach wbijaliśmy sobie igły w żyły i ćwiczyliśmy podawanie kroplówki. Kolega się wbijał się w moje żyły, podłączał ją, czułem zimno. Potem ja ćwiczyłem to na nim. Na początku ręce mi tak chodziły ze stresu, że nie mogłem w żyłę trafić.

Raz zawiodło wsparcie sojusznicze. Co jeszcze szwankowało?
S:
Nie było łączności. Gdy wyjeżdżaliśmy poza bazę, po kilku kilometrach traciliśmy ją. Wówczas nie mieliśmy kontaktu z naszym dowódcą, byliśmy zdani na siebie. Może mieliśmy złe radia, może teren był tak ukształtowany, trudno mi ocenić.
W Iraku obowiązywały takie wytyczne: gdy zrywało się połączenie, trzeba było albo wracać, albo dojechać do najbliższej bazy. W Afganistanie nie. Nieraz jeździliśmy dwie godziny, trzy, nie mając kontaktu z bazą, i wszystko mogło się wydarzyć.

Czy inny sprzęt też zawodził?
Z:
Wozy humvee wypożyczone od Amerykanów były najgorsze z możliwych. Pewnie przed wybuchem miny by nas nie uchroniły - z humvee po eksplozjach zostawały strzępy. Ale na ich podłogi kładliśmy worki z piaskiem, żeby czuć się bezpieczniej.
S: W jednym wozie coś się wcześniej paliło, bo w środku był cały czarny. Podejrzewaliśmy, że Amerykanie wycofali je z Iraku. Były odmalowane, ale wszystko się w nich psuło, bo były stare. Urywały się np. śmigiełka w wiatrakach, które chłodzą silniki. Wówczas wiatrak nie pracował równo i od niego psuły się inne części. Siadały skrzynie biegów, klimatyzacje.
Amerykanie wcale nam nie pomagali. Podobno nie mieli umowy na naprawy. Uprawialiśmy więc kanibalizm sprzętowy - z bardziej zepsutych wozów wykręcaliśmy części i przekładaliśmy je do mniej zepsutych. Nie mieliśmy części zamiennych! Po jakimś czasie w końcu wzięli kilka aut do długotrwałego remontu, ale i tak połowa z nich się zepsuła.

Co na misji stresowało najbardziej?
Z: Regularna strzelanina. Nie mieliśmy z taką ciągłą wymianą ognia do czynienia na polskich poligonach. W Afganistanie schudłem pięć kilogramów, mimo iż amerykańskie wyżywienie nie było złe. To wynik stresu. Być może także wynik tego, że przebywaliśmy poza bazą, chodziliśmy w góry, np. na 20 dni, albo na dwa, trzy. Spaliśmy w namiotach. Żyliśmy wtedy na suchych racjach żywnościowych. Po 20 dniach mieliśmy ich dość. Jedni schudli po 5 kilogramów, inni 15.
C: Między akcjami robiliśmy sobie kilka dni przerwy. Nikt nie wstydził się powiedzieć, że ma dość, że się boi, że musi odpocząć.

Czy pojechałby pan do Afganistanu po raz drugi?
S: Nie. Narażaliśmy się. Wolałbym wyjechać na inną misję, spokojniejszą. Po Afganistanie nerwy ma się bardzo zszarpane.

Czy nie lepiej szkolić afgańską armię i jej przekazywać zadania?
Z: Afgańska armia jest sto razy lepiej wyszkolona do działań w górach niż my. Zna taką taktykę walki. Oni potrzebują naszej pomocy, jak sami wpadną w zasadzki.








































Reklama


*C, *W, *Z, *G - żołnierze I kontyngentu w Afganistanie. Służą w 11. Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu