Węcławski ma prawo do krytyki polskiego Kościoła. Zna go jak mało kto i jak mało komu Węcławskiemu na nim zależy. Ale jego ocenę wyznacza bardzo szczególna perspektywa - teologa pragnącego przede wszystkim autentyczności religijnych przeżyć. Tymczasem na Kościół można spojrzeć z kilku innych, równie istotnych punktów widzenia.

Reklama

Przede wszystkim historycznego. Otóż polscy biskupi - na przestrzeni życia jednej tylko generacji - przeprowadzili dwie olbrzymie polityczno-religijne operacje. Najpierw uchronili polski Kościół przed komunistycznym ateizmem, a potem przeprowadzili go do równie z początku dziwnego świata liberalnej demokracji, w którym zapewnili Kościołowi w Polsce pozycję silniejszą, niż ten osiągnął gdziekolwiek indziej.

Za takie operacje się płaci. Do takich walk selekcjonowano innych ludzi, biskupów, których raczej cechowała zręczność polityczna niż mistyczna wrażliwość. Po kilku dekadach takich walk Kościół nie ma prawa być taki, jakiego by chciał Węcławski. Nie ci ludzie, nie z tym bagażem doświadczeń. Mówiąc dobitniej - drużyna, która wspólnie tak wiele przeszła, której treścią życia była wspólna wojna, nie będzie rozliczała się z kolegą pedofilem czy byłym agentem. Będą rozumować wedle nabytej przez całe swe życie logiki - to jeden z naszych, a jego publiczne napiętnowanie wykorzystają nasi wrogowie.

Polski Kościół wytracił swój religijny żar już dawno, i gdyby nie osoba Karola Wojtyły, byłoby to widoczne już wcześniej. Ale takie były realia walki o przetrwanie. W PRL biskupi świadomie zaakceptowali wypieranie motywacji religijnych przez narodowe emocje. Równie świadomie godzili się na zastępowanie wyrafinowej religijności przez zwykłą ludową obrzędowość. A po 1989 roku, znowu zmuszeni ulec koniecznościom, skupili się na utrzymaniu zewnętrznych form religijności kosztem ich wewnętrznej intensywności.

Można w tym widzieć upadek. Gdyby spróbować ocenić polski Kościół głodem wiary, jaki znamy z Augustyna czy Pascala, polskich hierarchów trzeba by opisać tym językiem, którego Pascal użył w "Prowincjałkach" wobec jezuitów. Gdyby zastosować do polskiego Kościoła sławną metaforę Dostojewskiego - Wielkiego Inkwizytora, który napotykając na swojej drodze Chrystusa, odpędza go, mówiąc, że bez niego Kościół lepiej sobie radzi - w istocie kilka ważnych postaci, nie tylko ksiądz Rydzyk, wiernie by do opisu pasowało.

Ale można w tym również dostrzeć siłę polskiego katolicyzmu, który - jak większość instytucjonalnie rozwiniętych religii - doczesność poważa znacznie bardziej, niż to wynika z boskiej diagnozy. I poczuwa się do odpowiedzialności za ludzi żyjących tu i teraz, z ich bieżącymi problemami. Co oznacza, że struktury kościelne nie są nastawione na to, żeby wyłowić nieliczne jednostki odczuwające mistyczny głód i przedstawić im interesującą teologiczną ofertę. Ale na zaspokojonie elementarnej potrzeby całego społeczeństwa, które w każdej kolejnej generacji szuka odpowiedzi na prostsze pytanie: jak względnie uczciwie żyć. Można mieć wiele zastrzeżeń do tego, jak sobie w tym obszarze polski katolicyzm radzi, co nie zmienia faktu, że większość pracy wychowawczej nad Polakami nadal wykonuje właśnie on.

Robert Krasowski