p

André Glucksmann*

Wolność ważniejsza od śmierci

Brawo! Opinia publiczna, oficjele, zwykli obywatele, rodzina - wszyscy się wzruszają i są szczęśliwi z powodu uwolnienia Ingrid Betancourt. Jeszcze raz brawo dla tej, która przeżyła i wytrzymała w tropikalnym gułagu, brawo dla jej rodziny, która poruszyła niebo i ziemię, dla małych zbiorowości, które mobilizowały przeciw zapomnieniu, dla polityków, którzy nie szczędzili wysiłków. Boję się jednak, by ten huk oklasków z całego świata nie pogrzebał pod kwiatami i komplementami krępującej i uporczywej prawdy, jaką zakładniczka FARC wypowiedziała od razu po lądowaniu na lotnisku w Bogocie, gdzie czekała na nią prasa, matka, mąż, rząd i wojskowi. Prawdy, którą po wielokroć przemyślała podczas trwającej sześć lat męki - jedynej, dzięki której słowo "uwolnienie" zyskuje sens absolutny.

Reklama

Betancourt natychmiast gratuluje kolumbijskiej armii i prezydentowi Uribe akcji, która uratowała jej życie. Dziękuje nie tylko za powodzenie, lecz - jak umyślnie precyzuje - za to, że odważyli się podjąć decyzję, zdecydować o przeprowadzeniu akcji, która jak wszystkie inne akcje mogła się zakończyć niepowodzeniem z jakichś nieprzewidywalnych przyczyn (co się czasem zdarzało przy poprzednich próbach). Wbrew własnej rodzinie - o której mówi, że zawsze krytykowała militaryzm i polityczne awanturnictwo Uribe, bo bała się ją stracić - gratuluje prezydentowi. Bez wątpienia ruch "szach-mat" mógł skończyć się krwawo, ale Ingrid Betancourt gotowa była zginąć i od dawna na ten ruch czekała. To część jej zasad: mówi, że lepiej przeżyć "sekundę wolności" prowadzącą do śmierci niż wieczność w zniewoleniu. Pięciokrotnie usiłowała uciec, w odwecie partyzanci przykuli ją łańcuchem za szyję. "Zawsze unikałem wyobrażania sobie warunków, w jakich żyje moja żona" - oświadczył jej mąż - "Teraz wiem, że żyła jak pies". Wybór Ingrid, który ogłasza ona wszem i wobec już od pierwszych swoich kroków na wolności, jest głęboko przemyślany: woli raczej możliwość krwawego końca niż życie na łańcuchu. Takie było jej przekonanie od zawsze - dzieliła się nim w liście do matki wysłanym z głębin piekła: "Przestałam jeść, nie mam apetytu... Nic mi się nie chce i to jest chyba jedyna pozytywna rzecz, jaka mi się trafiła. Tak jest lepiej: nie chcieć niczego, żeby odzyskać wolność". Ze stoicyzmem głosiła z serca dżungli, że jej bezwarunkowy pęd ku wolności jest silniejszy od śmierci, bardziej nieuchronny niż życie. Stąd jej niewzruszone stanowisko (które przeciwstawia pacyfizmowi, jaki głosiła przed zejściem do piekieł): "tak" dla mojego militarnego wyzwolenia, z całym ryzykiem, jakie się z tym wiąże, "tak" dla prezydenta, który z odwagą stawia czoła możliwości porażki, która oznaczałaby dla niego ogólnoświatowe potępienie i ostateczną anatemę dla wszystkich właściwie myślących na całej planecie.

Opinia publiczna szybko zapomni o tej donośnej pochwale uwolnienia zakładników siłą, a także o heretyckiej apologii ryzyka i odpowiedzialności, jakie wzięli na siebie zarówno uwalniający, jak uwalniani. Kto jeszcze pamięta o Żydach z Auschwitz, którzy modlili się o zbombardowanie obozu? Kto jeszcze odważy się wspomnieć o życzeniu zeków z sowieckiego Gułagu, którzy wraz z Sołżenicynem mieli nadzieję, że Zachód oswobodzi ich manu militari z rąk Stalina, choćby za cenę ataku atomowego i pewnej śmierci? Kiedy patrzymy z perspektywy czasu, takie życzenie wydaje się surrealistyczne, a jednak tylko możliwość użycia - w ostateczności - broni nuklearnej dla obrony własnej wolności nadaje sens istnieniu sił odstraszających. Bo jeśli nie, to po co te przerażające arsenały, o których wszyscy mówią, że nigdy ich nie użyją? Fizyczna, moralna, intelektualna odwaga Ingrid Betancourt przypomina nam o tym, co jest najwyższą stawką każdej cywilizacji: o odrzuceniu niewoli.

Jak wszystkie totalitaryzmy XX wieku katechizm Al-Kaidy głosi: "Viva la muerte", wy kochacie życie, my kochamy śmierć, a więc my - faszyści, komuniści, integryści - będziemy silniejsi. Wielu spośród nas, ludzi Zachodu, przyzwala, głosuje na raczej czarnych albo raczej czerwonych, na dobrowolne poddaństwo raczej niż na śmierć... Nic nie jest takie łatwe. Nic nie jest z góry dane. Ingrid Betancourt zajrzała śmierci w oczy, jej ciało było zniewolone, ale powiedziała: nie! I wyciągnęła z tej odmowy nieugięte, twarde wnioski. Podziękujmy jej za to. Od nas zależy, by ta przykra prawda nie została ukryta.

Reklama

André Glucksmann

przeł. Wojciech Nowicki

p

*André Glucksmann, ur. 1937, jeden z najważniejszych współczesnych filozofów europejskich. Początkowo bliski radykalnej lewicy, wobec której stopniowo zaczął się dystansować. W ostatnich latach głośne stały się jego książki analizujące stan ducha ludzi Zachodu w XXI wieku: "Dostojewski na Manhattanie" (wyd. pol. 2003) oraz "Ouest contre Ouest" (2003). W 2006 roku we Francji ukazała się jego autobiografia intelektualna: "Une rage d'enfant". Wielokrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr 214 z 10 maja br. opublikowaliśmy jego tekst "Bierność Zachodu".