p

Jürgen Habermas*

W odpowiedzi Güntherowi Verheugenowi

Nie udzieliłem Irlandczykom "pochwały", lecz próbowałem uświadomić sobie okoliczności pozwalające zrozumieć ich "nie". Günter Verheugen przekręca moje słowa, sugerując, że jestem orędownikiem irlandzkiego weta. Występuję jednak przeciw retoryce, która zamiata pod dywan paraliżujący nas już od wielu lat konflikt: jedni chcą "rozszerzania" Europy, inni naciskają na "pogłębienie" zawczasu jej instytucjonalnej spójności. Skoro teraz, w złożonej z 27 krajów Unii, która utraciła przejrzystość, państwa członkowskie nie potrafią uzgodnić drogą traktatu większej liczby form integracji niż w Nicei, nasuwa się rozwiązanie alternatywne. Można rozluźnić gorset integracji wymuszonej przez reguły jednomyślności i dać wolną ręką krajom, które pragną pogłębić swoją współpracę. Trzeba o tym rozmawiać, jeśli chce się przezwyciężyć przymus konsensusu i powodowaną przezeń blokadę wspólnego działania politycznego.

Reklama

Ten, kto wysuwa propozycję zróżnicowania tempa integracji, nie musi pozwalać na to, by stawiano go do kąta niczym niegrzeczne dziecko - jak gdyby naruszał solidarność dobrych Europejczyków. Ta propozycja służy rozwiązaniu problemu, który powstaje właśnie w wyniku braku solidarności. A może to Aznar i Barroso, Blair i Berlusconi działali solidarnie, ślubując przed inwazją na Irak bez porozumienia ze swoimi europejskimi kolegami wierność i posłuszeństwo sprzecznej z prawem międzynarodowym i zakłamanej polityce rządu Busha?

Więcej demokracji w Europie?

Moja krytyka jest wymierzona zarówno w skrywany paternalizm, jak i w dalsze tuszowanie problemów w ramach polityki niewzruszonego "nic nie zmieniać". Irlandczycy musieli już raz powtarzać referendum europejskie, żeby skorygować swoją odmowną decyzję zgodnie z intencją władz. Podobnie jak mało wyraziste stanowisko Rady Europejskiej, także orędzie Verheugena zmierza do tego, by domagać się od Irlandczyków rozegrania raz jeszcze tej niegodnej gry. Frazes o "szacunku" dla irlandzkiej decyzji zdradza tylko, jak daleko posunęła się cyniczna pogarda dla demokratycznej procedury.

Reklama

Moja argumentacja zmierza do tego, że rządy lękliwie unikają poruszenia problemu, który spowodował zastój procesu integracji. Po jednej stronie są te państwa członkowskie, które ze zrozumiałych względów historycznych i z mniej przekonujących względów politycznych bronią się przed każdym krokiem ku dalszej integracji. Któż brałby im to za złe? Po drugiej stronie znajdują się zaś państwa, w których być może większość społeczeństwa dałaby się przekonać do ściślejszej współpracy, gdyby tylko partie polityczne miały odwagę prowadzić europejską kampanię wyborczą zasługującą na tę nazwę. Wszystkie dotychczasowe referenda odbywały się w o tyle niefortunnej sytuacji, że linię frontu wyznaczała polityka krajowa. Całym sercem zgadzam się z Verheugenem, kiedy mówi: "Nie zarzucam elitom, że nie forsują integracji, lecz że nie promują jej w autentyczny sposób na forum publicznym".

To, że co do przyszłości Europy istnieje na razie konflikt nie do przezwyciężenia, nie stanowi zarzutu wobec żadnej ze stron, lecz fakt polityczny, który należy skonstatować. Mój zarzut wobec Verheugena i jego kolegów dotyczy wypierania tego konfliktu ze świadomości. Ich nudna technokratyczna gadanina grzebie wszelkie dalekosiężne myśli o Europie. Nieprawdą jest - jak twierdzi Verheugen - że możemy mieć obie rzeczy naraz: utrzymać dotychczasowy sposób uprawiania polityki i osiągnąć pogłębienie europejskiej integracji. Nie uda się wcisnąć 27, a niebawem 28 dryfujących w różne strony państw członkowskich w ten sam gorset, a zarazem "urzeczywistnić więcej demokracji".

Verheugen chełpliwie obiecuje demokratyczne dobrodziejstwa - parlament o pełnych prawach, europejskie wybory w europejskich sprawach, wybieraną władzę wykonawczą. Niezależnie od zdecydowanie zbyt konwencjonalnego sposobu sformułowania tych celów powinien wiedzieć, że nie wszyscy chcą drobnego nawet poszerzenia demokratycznego pola decyzyjnego na szczeblu europejskim i że to poszerzenie jest możliwe do osiągnięcia dla niektórych, i to wyłącznie drogą zróżnicowania tempa integracji.

Oczywiście można się spierać, czy bardziej dalekosiężne cele w ogóle da się zrealizować. Ale slogan "Nie jesteśmy europejskim narodem" to tylko woda na młyn prawicowego populizmu. Podczas mistrzostw Europy z rytuałów i reakcji zawodników i kibiców można było wyczytać, że narody nie stoją już naprzeciw siebie niczym skalne bloki. Także kolorowe proporce na samochodach pokazują, że kierowcom często nie wystarcza jedna chorągiewka, by wyrazić identyfikację ze "swoimi" drużynami. Pytanie nie polega na tym, czy jakiś naród byłby gotów wyrzec się swojej tożsamości, lecz raczej na tym, jak może rozwinąć się europejska opinia publiczna. Jeśli to nastąpi, wśród posiadaczy bordowych paszportów upowszechni się też wola wspólnego mierzenia się z tym, co zsyła im światowa polityka i na co są wspólnie narażeni.

To, że w obliczu narastających światowych problemów Europa musi uczyć się mówić jednym głosem, raczej nie podlega dyskusji. Brak jednak zgody co do tego, czy Europa potrzebuje też więcej politycznej zdolności do działania skierowanej do wewnątrz. Eksperci-naukowcy zapełnili wiele półek z książkami, tłumacząc, jak państwa narodowe odzyskują na szczeblu ponadnarodowym kompetencje utracone w związku z globalizacją gospodarki. Do tego kontekstu należy argument, który na użytek lewicowego projektu Europy mogłyby sobie przyswoić proeuropejskie, ale coraz bardziej pozbawione oblicza partie socjaldemokratyczne. Instytucje europejskie nie muszą skupiać się wyłącznie na - generalnie pożądanym - wdrażaniu wszędzie tych samych swobód rynkowych. Realizowane bez przekonania jednoczenie Europy pozostanie niepełne dopóty, dopóki ta asymetria nie zostanie usunięta. Albowiem wspólny gmach polityczny nie może być skonstruowany tak, że już sam plan budynku wyklucza rozwiązania alternatywne wobec dominującego liberalizmu rynkowego.

Niezbędny instrument korygujący

Także droga ogólnoeuropejskiego referendum jest kontrowersyjna. Skomplikowane traktaty rzeczywiście nie są odpowiednim przedmiotem referendów. W tym jednak wypadku chodzi o decyzję strategiczną. Dlatego proste pytania można poddać pod głosowanie przy okazji najbliższych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Zastrzeżenia dotyczące osłabienia zasady reprezentacji uważam za nieuzasadnione. Jako przykład może posłużyć szwajcarska demokracja bezpośrednia. Jeśli ustawodawstwo polityczne - tak jak w Brukseli, gdzie rząd nie jest skonfrontowany z gotową go zastąpić opozycją - rodzi się pod silnym naciskiem na osiągnięcie porozumienia, to referenda i tak są niezbędnym instrumentem korygującym.

© Jürgen Habermas

przeł. Adam Peszke

p

*Jürgen Habermas, ur. 1929, filozof, socjolog. Spadkobierca teorii krytycznej szkoły frankfurckiej, twórca koncepcji działania komunikacyjnego opisującej m.in. funkcjonowanie demokratycznej sfery publicznej. Do jego najważniejszych dzieł należą: "Filozoficzny dyskurs nowoczesności" (wyd. pol. 2000) oraz "Faktyczność i obowiązywanie" (wyd. pol. 2005). Kilkakrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr 222 z 5 lipca br. opublikowaliśmy jego tekst "Europejska bezsilność".