p

George Packer*:

Amerykański konserwatyzm w odwrocie

Epoka amerykańskiej polityki, która umiera na naszych oczach, narodziła się w 1966 roku. W styczniu tego właśnie roku Patrick Buchanan, publicysta "St. Louis Globe" i członek Partii Demokratycznej, zaczął pracować dla Richarda Nixona, który właśnie rozpoczynał najbardziej niewiarygodny comeback w historii Ameryki. Nixon, pełniący wcześniej funkcję wiceprezydenta w ekipie Eisenhowera, w 1960 roku o włos przegrał walkę o Biały Dom z Johnem F. Kennedym, a dwa lata później doznał upokarzającej porażki w wyborach na gubernatora Kalifornii. Dostrzegł jednak swoją szansę w wyraźnej zmianie nastrojów społecznych, która wtedy nastąpiła: wielu Amerykanów przerażonych chaosem w wielkich miastach, nieobyczajnością młodzieży i bolesnymi porażkami w Wietnamie obwiniało za to wszystko liberalizm prezydenta Lyndona B. Johnsona. Prawicowy populizm rodził się oddolnie. Potrzebny był polityk, który rozumie te frustracje, ponieważ sam je odczuwa.

Reklama

Tamtej jesieni Nixon i Buchanan odwiedzili 35 stanów i w listopadzie Republikanie z dużą przewagą wygrali wybory do Kongresu. To był koniec programu Wielkiego Społeczeństwa Lyndona Johnsona i początek schyłku kariery samego prezydenta. Aby móc marzyć o prezydenturze w 1968 roku, Nixon musiał zrzucić z siebie brzemię reputacji cynicznego gracza politycznego, toteż kandydował jako jednoczyciel. Jego administracja przyjęła jednak nieoficjalną strategię budowania republikańskiej większości opartą na tworzeniu wrażenia, że istnieją dwie Ameryki: z jednej strony spokojna, zwykła, patriotyczna, religijna, przestrzegająca prawa większość, z drugiej strony hałaśliwa, elitarna, niemoralna, wichrzycielska, snobistyczna mniejszość.

Strategia ta została wdrożona w drugim roku urzędowania Nixona, kiedy demonstracje antywojenne zaczęły komplikować życie w Waszyngtonie. Buchanan nakłaniał prezydenta, by ten wykorzystał swoje prerogatywy i "dobrał się tym gówniarzom do skóry".

3 listopada 1969 roku Nixon wystąpił w telewizji ogólnokrajowej i mówił, że trzeba uniknąć upokarzającej porażki w Wietnamie. Patrząc łagodnym wzrokiem do kamery, zakończył następująco: "Dzisiaj wieczorem zwracam się do was, wielkiej milczącej większości Amerykanów, z prośbą o poparcie". Dziennikarze skrytykowali go za dzielenie społeczeństwa i za to, że nie zaproponował żadnej nowej koncepcji w kwestii Wietnamu, ale do Białego Domu przyszły dziesiątki tysięcy telegramów i listów z wyrazami aprobaty. Przejawem politycznego geniuszu Nixona było to, że potrafił jednocześnie wzbudzić pogardę pięknoduchów i podziw ludzi, którzy odczuwali tę pogardę na własnej skórze.

Reklama

Buchanan zachęcał Nixona, by ten wydelegował wiceprezydenta Spiro Agnew do walki z prasą. W listopadzie Nixon wysłał Agnew - uważanego przez media za nierozgarniętego - w trasę i wiceprezydent miotał obelgami w "tę małą, niewybieraną przez społeczeństwo elitę" złożoną z dziennikarzy prasowych i telewizyjnych oraz analityków. Buchanan pamięta, że oglądał jedno z tych przemówień, które napisał dla Agnew, w swoim gabinecie w Białym Domu. Był z nim Kevin Phillips, autor dopiero co opublikowanej książki "The Emerging Republican Majority" (Rodząca się republikańska większość), w której na podstawie danych wyborczych prognozował, że konserwatyzm ciągnącego się od Południowej Kalifornii po Florydę Słonecznego Pasa - tak jak kiedyś demokracja jacksonowska, republikański industrializm i liberalizm New Dealu - będzie dominował w amerykańskiej polityce przez najbliższe 32 albo 36 lat (okazuje się, że Phillips był zbyt skromny w swoich przewidywaniach). Kiedy Agnew zakończył swoją tyradę, Phillips podsumował ją dwoma słowami: "Pozytywna polaryzacja".

Nixon z chłodnym wyrachowaniem manipulował zmiennymi nastrojami społecznymi. Buchanan dał mi kopię siedmiostronicowej poufnej notatki sporządzonej dla Nixona w 1971 roku i zatytułowanej "Podzielić Demokratów". Zalecała ona, by Biały Dom "zaostrzył podział ideologiczny" między starą i nową lewicą, chwaląc tych Demokratów, którzy popierają którekolwiek elementy polityki Nixona, by podkreślał "elitaryzm i quasi-antyamerykanizm kierownictwa Partii Demokratycznej", mianował do Sądu Najwyższego pochodzącego z Południa zwolennika wąskiej interpretacji konstytucji, który podzieli Demokratów w tym regionie, wykorzystał kwestię aborcji i dofinansowania przez państwo szkół parafialnych do pogłębienia rozdźwięku między katolikami i socjalliberałami, pozyskał poparcie białej klasy robotniczej ulgami podatkowymi i krytyką zasiłków i wreszcie wykorzystał napięcia na tle rasowym wśród Demokratów.

Ta polaryzacja pomagała Republikanom wygrywać kolejne wybory - i sprawiła, że w następnych dziesięcioleciach amerykańska polityka przedstawiała się mało apetycznie. Ale dziś pozostał z niej już tylko cień. Ponieważ nie potrafimy przewidzieć, jaki język i jakie idee będą dominowały w następnym cyklu, słowa klucze z poprzedniej epoki - "elita", "główny nurt", "prawdziwy", "wartości", "patriotyczny", "snobizm", "liberalny" - wydają się równie nośne jak dawniej. I pojawiają się w obecnej kampanii wyborczej. Republikanie z Północnej Karoliny i Mississippi nakręcili reklamówki, w których łączą tamtejszych Demokratów z Jeremiahem Wrightem, kontrowersyjnym byłym pastorem Baracka Obamy. Prawicowa organizacja Citizens United zapowiedziała reklamówki przedstawiające Obamę jako jeszcze jednego "limuzynowego liberała". Są to jednak spazmy organizmu, który znajduje się już w stanie śmierci mózgowej. Wśród Republikanów nie ma energii, nie ma świeżych koncepcji, nie ma wrażliwości na problemy i nastroje milionów obywateli. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Demokraci, w których wymierzono "polaryzacyjne" ataki, wygrali trzy tury wyborów uzupełniających do Kongresu w republikańskich okręgach Illinois, Luizjany i Mississippi. Taktyka polityczna potrafi się zestarzeć i może zacząć rozmijać się z potrzebami i aspiracjami elektoratu: Demokraci jeszcze w latach 70. oskarżali Republikanów o to, że są jak Herbert Hoover (prezydent USA w latach 1929 - 1933 - przyp. red.); Republikanie na pewno więc będą oskarżali Demokratów o utratę kontaktu z nastrojami prawdziwych Amerykanów jeszcze długo po tym, jak George W. Bush wycofa się do Crawford. Ale wybory w 2006 i 2008 roku otwierają już drzwi do nowej epoki w amerykańskiej polityce.

Nie zmieni tego ewentualne listopadowe zwycięstwo Johna McCaina. On i jego prawdopodobny demokratyczny przeciwnik Barack Obama "ucieleśniają postpolaryzacyjny czy antypolaryzacyjny styl uprawiania polityki", powiedział mi publicysta "New York Timesa" David Brooks. "McCain nie uczestniczył w życiu politycznym w latach 60. i pod pewnymi względami jest postacią z wcześniejszego okresu. I McCain, i Obama są dalecy od klimatów z lat 60.". W republikańskich prawyborach zwyciężył najmniej konserwatywny i najmniej polaryzujący ze wszystkich kandydatów.

Zaledwie kilka lat temu, w dniu zwycięstwa Busha w 2004 roku, ruch konserwatywny wydawał się nie do pokonania. W rzeczywistości szybko się rozpadał. Konserwatyści umieli wygrywać wybory, ale nie byli zbytnio zainteresowani rządzeniem. Od czasów Nixona konserwatyzm zachował zasadniczo negatywny charakter ruchu opozycyjnego. Sam Nixon był bardziej zainteresowany wielką strategią międzynarodową i walką partyjną niż realizacją jakiegoś konserwatywnego programu. Według dzisiejszych kryteriów zachowywał się jak umiarkowany liberał: łagodził zimnowojenne napięcia, rozbudował państwo opiekuńcze i popierał antydyskryminacyjną akcję afirmatywną (aczkolwiek w taki sposób, by podzielić Demokratów). "L.B.J. położył fundamenty i postawił parter Wielkiego Społeczeństwa - mówi Buchanan. - My zbudowaliśmy drapacz chmur. Nixon nie był konserwatystą w stylu Reagana".

Nawet Reagan, Mojżesz ruchu konserwatywnego, był bardziej ideologiczny w swojej retoryce niż w rzeczywistych działaniach. Konserwatyści kanonizowali go za obniżenie podatków, uproszczenie przepisów gospodarczych, przesunięcie sądownictwa w prawo i udział w pokonaniu imperium sowieckiego, ale okazał się mniej dogmatyczny, niż oczekiwała większość jego przeciwników i część zwolenników - zwłaszcza jeśli chodzi o zakończenie zimnej wojny. Reagan postawił na pierwszy człon hasła "pozytywna polaryzacja", robiąc z nixonowskiego planu działania coś w rodzaju święta narodowego. Podobnie jak Franklin D. Roosevelt zdominował swoją epokę, godząc ze sobą przeciwieństwa dzięki sile własnej osobowości: patrycjusz Roosevelt stał się trybunem ludowym, a Reagan zmienił konserwatyzm w optymistyczną, ukierunkowaną na przyszłość ideologię.

Po Reaganie i zakończeniu zimnej wojny konserwatyzm utracił spoiwo, które łączyło ze sobą jego zróżnicowane frakcje - libertarian, chrześcijańskich fundamentalistów, neokonserwatystów, Wall Street i tradycjonalistów z klasy robotniczej. W 1994 roku konserwatywny dziennikarz David Frum dokonał wizji lokalnej i opublikował książkę zatytułowaną "Dead Right" (gra słów: "martwa prawica" albo "absolutna racja" - przyp. tłum.). Według Fruma Reagan zaproponował wizję zawartą w reklamówce wyborczej "Poranek w Ameryce" i społeczeństwo sowicie go za to wynagrodziło, ale nie zredukował państwa opiekuńczego, które nadal infantylizowało społeczeństwo, osłabiając jego kręgosłup moralny. W listopadzie tego samego roku Republikanie szturmem wzięli Kongres i uznali, że wyborcy dali im mandat do wydestylowania z konserwatyzmu jego czystej esencji. "W tych sprawach - zadeklarował Newt Gingrich - które stanowią trzon naszej filozofii, i w tych sprawach, w których uważamy, że reprezentujemy zdecydowaną większość Amerykanów, nie będzie kompromisu". Zamiast odchudzić państwo, rewolucjoniści Gingricha przystąpili do jego paraliżowania. Chociaż mieli pełną kontrolę nad procesem legislacyjnym, nie umieli znaleźć projektów, na których mogliby skoncentrować swoją energię. "Jedyną rzeczą, która trzymała tę koalicję razem, była niechęć do państwa", stwierdził David Brooks. Kiedy tygodnik "Time" spytał Williama Kristola (jednego z czołowych konserwatywnych publicystów - przyp. red.), za jakimi koncepcjami programowymi się opowiada - było to na początku 1995 roku, czyli w szczytowym momencie rewolucji Gingricha - Kristol potrafił wymienić tylko bony oświatowe i "kształtowanie kultury".

Zamiast rządzić, republikańska większość w Kongresie - a także prawicowi autorzy, dziennikarze, instytuty badawcze i fundacje - dała się ponieść negatywnemu nurtowi współczesnego konserwatyzmu. Jako strategia polityczna nurt ten sięgał czasów Nixona, ale jego korzenie filozoficzne były starsze i głębsze. Można się ich doszukiwać w artykule wstępnym Williama F. Buckleya do pierwszego wydania "National Review" w 1955 roku: nowe pismo "staje na drodze historii i krzyczy >>Stop!<<" czy też w książce Barry'ego Goldwatera "The Conscience of a Conservative" (Sumienie konserwatysty) z 1960 roku, w której napisał: "Nie interesuje mnie usprawnienie państwa, bo chcę je zredukować. Nie zamierzam promować świadczeń socjalnych, bo chcę powiększyć przestrzeń wolności. Moim celem nie jest uchwalanie ustaw, tylko ich uchylanie. Moim celem nie jest inicjowanie nowych programów, tylko likwidowanie starych". Pod koniec stulecia ruch zainspirowany tak poważnymi dziełami, jak "The Conservative Mind: From Burke to Eliot" Russella Kirka z 1953 roku wydawał z siebie zdegenerowanych potomków produkujących książki w stylu "Jak rozmawiać z liberałem (jeśli musisz)". Niedługo po wszczęciu procedury impeachmentu przeciwko prezydentowi Billowi Clintonowi - w czym kierował się wyłącznie interesem partyjnym - Gingrich zniknął z polityki.

Chociaż konserwatyści nie byli za bardzo zainteresowani rządzeniem, znali się na sztuce polityki. Nie naruszyli bastionów biurokracji i nie zrobili nic, by objąć wszystkich obywateli ubezpieczeniem zdrowotnym czy zatrzymać proces pogłębiania się nierówności ekonomicznych. Stworzyli za to kulturę polityczną, która miała wrogi stosunek do świadczeń społecznych, wyrozumiałego traktowania przestępców i wysokich podatków. Kontrolowali język debaty publicznej i przesunęli parametry polityczne na prawo. W listopadzie 1967 roku Buckley napisał esej o Ronaldzie Reaganie. "Mówią, że ma na swoim koncie niewiele osiągnięć, że konserwatywna jest tylko jego retoryka. Ale retoryka jest rzeczą podstawową. Poprzedza wszelkie działania. Wszelkie przemyślane działania".

W 2000 roku George W. Bush przedstawiał się jako spadkobierca Reagana, ale nie obejmował urzędu z reaganowskim zaangażowaniem ideologicznym ani celami programowymi. Według Davida Fruma, który przez pierwsze dwa lata prezydentury Busha pracował w Białym Domu jako autor przemówień, Bush by nie wygrał, gdyby kandydował jako prawdziwy konserwatysta, ponieważ kraj przesuwał się już w inną stronę. Cele Busha, podobnie jak Nixona, były polityczne. Nixon chciał poszerzyć bazę wyborczą Republikanów, a Bush zatrzymać proces jej kurczenia się. Na pierwszym spotkaniu z Frumem i innymi autorami przemówień Bush zadeklarował, że chce "zmienić partię" - złagodzić ton i uczynić Grand Old Party bardziej gościnną dla Latynosów. "Chodziło wyłącznie o taktykę, a nie o zmierzenie się z następną generacją problemów", mówi Frum, który nie był z tego zadowolony. Chociaż podejrzewał, że Bush może mieć rację, chciał, by prezydent rządził zgodnie z twardymi konserwatywnymi zasadami.

Hasłem przewodnim Busha był "współczujący konserwatyzm", ale nie zbudowano na nim programu politycznego. Parę godzin po decyzji Sądu Najwyższego, która przecięła spór o głosy na Florydzie, Dick Cheney spotkał się z grupą umiarkowanych republikańskich senatorów, między innymi z Lincolnem Chafee z Rhode Island. Jak pisze Chafee w swojej nowej książce "Against the Tide: How a Compliant Congress Empowered a Reckless President" (Pod prąd: o tym, jak posłuszny Kongres zwiększył władzę lekkomyślnego prezydenta), wiceprezydent elekt rzucił nowe hasło bojowe: "Mieliśmy szukać konfrontacji na każdym froncie. Nowa administracja miała podzielić Amerykanów na czerwonych i niebieskich (Republikanów i Demokratów - przyp. tłum.) i podzielić państwa na te, które są z nami, i te, które są przeciwko nam". Wojownicze instynkty Dicka Cheneya i jego wiara w niczym nieskrępowane i niejawne działanie władzy wykonawczej okazały się silniejsze niż obietnica wyborcza Busha, że będzie "jednoczył, a nie dzielił". Cheney zachowywał się tak, jakby był przekonany, że Republikanie utrzymają swoją dominację, chociaż Bush otrzymał mniej głosów wyborców niż Gore. W polityce wewnętrznej administracja Busha postawiła na obniżanie podatków i prywatyzację, a sposób prowadzenia wojny z terrorem zakończył 60-letni okres względnie ponadpartyjnej i multilateralnej polityki zagranicznej.

Prezydenccy macherzy polityczni szli w tym samym kierunku. Republikański strateg Matthew Dowd przestudiował wyniki wyborów z 2000 roku i ocenił, że ponieważ odsetek wyborców zmieniających afiliacje partyjne obniżył się w ciągu dwóch poprzednich dekad z 22 do 7 procent, w 2004 roku mobilizacja twardego elektoratu będzie ważniejsza niż przeciągnięcie na swoją stronę niezdecydowanych. Polaryzująca taktyka polityczna Karla Rove'a (znacznie bardziej wyrafinowana demograficznie niż ta, którą zaproponował Buchanan) pogrzebała wszelkie nadzieje na centrową prezydenturę jeszcze przed połową pierwszej kadencji.

W ostatnim roku urzędowania ekipy Busha wielu konserwatystów (razem z 70 procentami Amerykanów) uważa, że obecna administracja zawiodła. Prawdziwi wyznawcy konserwatyzmu proponują dwa wyjaśnienia. Wersja purystyczna: Bush zwiększył kompetencje państwa i spowodował powstanie gigantycznych deficytów, pozwolił republikańskim kongresmanom tuczyć lobbystów i finansować z budżetu państwa zakup całych ton lokalnej kiełbasy wyborczej oraz nie zabezpieczył granicy z Meksykiem, a więc zasłużył sobie na słuszny gniew narodu amerykańskiego. Wersja ta - głoszona przez Pata Buchanana, publicystę George'a F. Willa i wielu republikańskich kongresmanów - ma tę zaletę, że nie wymaga od konserwatystów zbyt wielkich starań. Wystarczy, że pokajają się za grzechy, usuną neokonserwatystów, którzy agitowali za wojną w Iraku, i powrócą do pierwotnych zasad.

Wersja druga - nazwijmy ją reformistyczną - jest bardziej bolesna, ponieważ opiera się na przyznaniu, że dramatyczna niekompetencja Busha i krótkowzroczna taktyka Rove'a przyspieszyły upadek ruchu konserwatywnego, ale go nie spowodowały. Zgodnie z tym poglądem konserwatyzm ma poważniejszy problem niż zdrada we własnych szeregach, a jest nim niedostosowanie się do nowych okoliczności, nowych problemów. Zamiast odwrotu i przegrupowania konserwatyści - podobnie jak liberałowie po 1968 roku - będą musieli przez kilka lat albo nawet dziesięcioleci wędrować przez ponury krajobraz polityczny przegranych kampanii, prób zmian wizerunku i porzucania dotychczasowych haseł.

"Podczas gdy republikańscy politycy cytują Reagana, stratedzy studiują Nixona - pisze David Frum. - Od jednej trzeciej stulecia Republikanie powielają kampanię Nixona przeciwko McGovernowi z 1972 roku. Ale im bardziej ekscesy z lat 60. toną w mrokach historii, tym mniej skuteczna jest ta kampania. Ile jeszcze wyborów mogą wygrać konserwatyści, krytykując kontrkulturowe szwarccharaktery? Wyborcy chcą rozwiązań dzisiejszych problemów". Sondaże pokazują, że większość Amerykanów jest po stronie Demokratów w prawie każdej kwestii wewnątrzkrajowej - od świadczeń społecznych i służby zdrowia po szkolnictwo i ochronę środowiska. Republikańskie panaceum w postaci cięć podatkowych wyczerpało swoje możliwości. "Jest wiele rzeczy - pisze Frum - które może zrobić tylko państwo i jeśli my, konserwatyści, chcemy, by powierzono nam rządzenie, musimy udowodnić, że dostatecznie zależy nam na państwie, abyśmy nim dobrze kierowali". Frum uważa, że Republikanie potrzebują swojego odpowiednika centrowej Democratic Leadership Council, żeby republikańscy kandydaci mogli bezpiecznie mówić swoim grupom interesów - na przykład chrześcijańskim fundamentalistom - to, czego one nie chcą słyszeć: że muszą stonować swoje żądania, jeśli partia ma odzyskać większość.

Kilka tygodni temu widziałem, jak John McCain przemawiał w maleńkim miasteczku Inez położonym na złożach węgla w Appalachach. Inez to miejscowość, do której w 1964 roku przyjechał Lyndon Johnson, by wypowiedzieć wojnę ubóstwu. Siedział wtedy na ganku odrapanego domu z blaszanym dachem, który wyglądał jak muzeum miejskiej nędzy. McCain miał się pojawić w budynku sądu hrabstwa przy krótkiej głównej ulicy Inez. Mężczyźni w średnim wieku, z którymi siedziałem na galerii sali sądowej, pamiętali wizytę Johnsona i o jego programie walki z biedą wyrażali się w samych superlatywach. Kennis Maynard, prokurator, zaoszczędził pieniądze na studia prawnicze dzięki pracy w kopalni, którą dostał w ramach programu federalnego. Jego rodzina była taka biedna, że nie wstydzili się przyjmować od państwa zasiłków rzeczowych w postaci wieprzowiny, puszkowanej fasoli i sera. Budynek sądu powstał w ramach New Dealu około 1938 roku. Maynard, podobnie jak moi pozostali rozmówcy i większość głównie białych mieszkańców hrabstwa Martin, głosuje na Republikanów przede wszystkim ze względu na kwestie obyczajowe takie jak aborcja. Wszyscy jednak zaraz dodają, że jeśli McCain chce, by dotrwali do końca jego wystąpienia, musi mówić o miejscach pracy i cenach benzyny.

McCain wspomniał o wizycie Johnsona i wojnie z biedą. Pochwalił ten program za dobre intencje, ale zganił pomysł dotowania miejsc pracy przez państwo - zganił łagodnie, bez pogardy, którą dałoby się usłyszeć, gdyby na jego miejscu był Reagan. Opowiedział się za współpracą między przedsiębiorstwami i państwowymi uczelniami w szkoleniu pracowników oraz za ulgami podatkowymi dla firm świadczących usługi telekomunikacyjne na obszarach wiejskich. Był to umiarkowany, reformatorski republikanizm. McCain nie posługiwał się płomiennym językiem, za którego pomocą nakłaniano dwa poprzednie pokolenia białych wyborców do zmiany barw partyjnych.

Kiedy przyszła pora na pytania z sali, jakaś kobieta spytała o granicę meksykańską. "Odraczam rozprawę", odparł McCain, na co sala zareagowała śmiechem. Inna kobieta poprosiła, żeby opowiedział coś o swojej religijności. McCain zaserwował jej historię z czasów jenieckich o wietnamskim strażniku, który zachował się wobec niego wielkodusznie w któreś Boże Narodzenie. Słyszałem, jak mówił to samo w New Hampshire. Wygląda na to, że używa tej historii jako gotowca na takie okazje. Potem padły pytania o ceny benzyny, przenoszenie miejsc pracy za granicę, przejmowanie domów przez banki i koszty edukacji. Odpowiedzi - wakacyjne zawieszenie akcyzy na paliwa, obniżka federalnego podatku od zysków kapitałowych, szkoły społeczne, federalne pożyczki hipoteczne, programy podnoszenia kwalifikacji zawodowych - nie wzbudziły większych emocji ani u samego McCaina, ani u jego słuchaczy.

Ludzie zaczęli mówić do McCaina starym polaryzującym językiem, ale on nie połknął haczyka. Pewien senator stanowy spytał go, co sądzi o uwagach Obamy na temat wiejskich wyborców, religii i broni palnej. McCain odwrócił pytanie: "To ja was zapytam: sądzicie, że te słowa odzwierciedlają poglądy elektoratu?".

Było to zaskakująco stonowane wystąpienie. McCain nie próbuje rozbudzać w słuchaczach ani złych emocji, ani wyższych aspiracji. Nie przedstawia się jako polityk konserwatywny, tylko po prostu polityk. Jego ulubioną książką jest "Komu bije dzwon", historia człowieka, który się nie poddaje, chociaż wie, że jego szlachetne wysiłki są skazane na porażkę. McCain mówi swoim słuchaczom, "Oto ja, takim jestem człowiekiem, możecie mnie zaakceptować albo odrzucić". Niewykluczone, że tylko taki Republikanin ma szansę wygrać w 2008 roku.

George Packer

© 2008 George Packer. Originally published in "The New Yorker". Reprinted by permission of the author and the author's agent, Anderson Literary Management, LLC.

przeł. Tomasz Bieroń

p

*George Packer, ur. 1960, amerykański dziennikarz, pisarz i publicysta. Na stałe związany jest z magazynem "The New Yorker", jego teksty ukazywały się także w "The Nation", "Harper's", "The New York Times" i w wielu innych prestiżowych pismach. Opublikował m.in. "Blood of the Liberals" (2000) i "The Assassins' Gate: America in Iraq" (2005). Ta druga książka, opisująca iracką codzienność po amerykańskiej interwencji, odbiła się szerokim echem. Packer relacjonował również konflikty w Sierra Leone i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Jego korespondencje przyniosły mu dwukrotnie nagrodę Overseas Press Club, był również stypendystą fundacji Guggenheima.