p

Paul Berman*

Dlaczego Obama zaczął przegrywać?

Ostatnie kilka tygodni to najgorszy czas w dotychczasowej kampanii Obamy. Jego wygrana wydawała się przesądzona - tymczasem coraz częściej natykamy się na sondaże, w których to McCain zwycięża. Nie wiadomo jeszcze, do jakiego stopnia konwencja w Denver zmieni tę sytuację. Wiadomo natomiast, co musi zrobić kandydat Demokratów, aby na nowo odzyskać przewagę. Barack Obama to najbardziej utalentowany polityk, jakiego mieliśmy od wielu lat. Przymioty osobiste nie zapewnią mu jednak sukcesu, jeśli nie stawi czoła najważniejszym problemom nękającym jego ugrupowanie. Partii Demokratycznej od kilku lat brakuje pewnej naturalnej - wydawałoby się - narracji. Mam tu na myśli określony sposób opisywania historii Stanów Zjednoczonych. Demokraci powinni stale podkreślać, że historia ich frakcji już od czasów Thomasa Jeffersona to dzieje nieustannej walki o wolność, równość i promowanie systemu demokratycznego. Jestem ogromnie zaskoczony, że Obama w ogóle nie odwołuje się do tej tradycji. Do tej pory na konwencji w Denver nie wspomniano na przykład ani słowem o największym polityku Partii Demokratycznej XX wieku, Franklinie D. Roosevelcie. To on doprowadził USA do zwycięstwa nad nazizmem oraz przygotował grunt pod walkę z komunistami, stając się uosobieniem prawdziwego męża stanu. Równocześnie dzięki polityce New Dealu pozostaje symbolem walki o społeczną sprawiedliwość i prawa klasy robotniczej - a to jak dotychczas są bardzo słabe punkty kampanii Baracka Obamy.

Reklama

W kwestii polityki zagranicznej stanowisko Demokratów od dawna pozostaje niekonsekwentne. Nie wiadomo, czy Partia Demokratyczna ma być energicznym orędownikiem systemu demokratycznego w świecie, partią idealizmu i demokratycznej solidarności czy też ugrupowaniem kierującym się w swym postępowaniu doktryną Realpolitik. Obie te koncepcje wydają się wewnątrz Partii Demokratycznej równie silne, a wynikające stąd pęknięcie może być dla Obamy poważnym źródłem problemów. Tym bardziej że on sam nie zajął jeszcze jednoznacznego stanowiska. Wiele z tego, co powiedział w przeciągu ostatnich kilku miesięcy, sugeruje, że bliższa jest mu tradycja Realpolitik. Jednak z drugiej strony jego kandydatem na wiceprezydenta jest Joseph Biden. Jako wieloletni członek i obecny przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych Biden był rzecznikiem interwencji na Bałkanach oraz rozszerzenia NATO. Wspierał także, przynajmniej na początku, wojny w Iraku i Afganistanie. Oczywiście w tym miejscu pojawia się pytanie, czy przyjęcie doktryny demokratyzacji nie zbliży programu Obamy do koncepcji polityki zagranicznej reprezentowanej przez McCaina. Wydaje mi się jednak, że pomiędzy tymi dwoma ugrupowaniami istnieją na tym polu bardzo widoczne różnice.

W sensie ideologicznym różnica zasadnicza sprowadza się do wizji porządku światowego wyznaczającej konkretne działania. Polityka Busha była - a polityka McCaina będzie - oparta na jednobiegunowej wizji świata, w której Stany Zjednoczone nie muszą zabiegać o poparcie swoich sojuszników. Demokraci natomiast będą w dużo większym stopniu uwzględniać znaczenie dobrych kontaktów z państwami sojuszniczymi.

Nie mniej ważną różnicą pozostaje także zdolność praktycznego realizowania filozofii demokratyzacji. Ekipa Busha była na tym polu skandalicznie niekompetentna. Ostatnie wydarzenia w Gruzji są tego dobrym przykładem. Konflikt na Kaukazie całkowicie zaskoczył Busha i Rice, choć należało się do niego przygotowywać od miesięcy. Nie zrobiono nic, by uświadomić Putinowi, że atak na Gruzję spotka się z surowym potępieniem. Nie ostrzegano też równocześnie Saakaszwilego, by nie dał się Rosjanom sprowokować. Republikańska administracja nie poradziła sobie z tymi zadaniami, co jasno pokazuje, że konflikt kaukaski nie został przez nią przewidziany. Taka sytuacja nie zdarza się po raz pierwszy. Republikanie dominowali w polityce zagranicznej przez ostatnie osiem lat i rezultaty tej dominacji są dla naszego kraju katastrofalne.

Reklama

Jasno określona wizja polityki zagranicznej, choć niezwykle istotna dla przyszłości Stanów Zjednoczonych, może jednak nie zapewnić Obamie wyborczego zwycięstwa. Równie ważnym obszarem, na którym senator z Illinois musi przekonać do siebie rzesze niezdecydowanych obywateli, jest polityka gospodarcza. W tym kontekście bardzo niepokoi fakt, że wciąż nie wyciągnął wniosków z lekcji, jaką stanowią jego wcześniejsze porażki w niektórych starciach z Hillary Clinton.

Senator Clinton swoją kampanią podczas walki o nominację prezydencką pokazała, jak istotne jest poparcie ze strony przedstawicieli klasy robotniczej. Kandydat Partii Demokratycznej musi być kandydatem mas pracujących i należy wykorzystać wszelkie okazje, by przekonać do siebie przedstawicieli tej wielkiej grupy. Nie jest jeszcze za późno, ale czas ucieka. Aby zyskać uznanie klasy robotniczej, Obama musi włączyć do swojego programu kwestie ekonomiczne, ale także przywrócić Partii Demokratycznej jej historię. Jak na razie nie podjął się realizacji żadnego z tych zadań i w tym aspekcie dotychczasowy przebieg jego kampanii należy uznać za rozczarowanie.

Jednak mimo problemów, z jakimi boryka się obecnie Partia Demokratyczna, jej kandydat nadal pozostaje jedynym możliwym wyborem dla Stanów Zjednoczonych. I to co z najmniej dwóch powodów.

Po pierwsze... nie jest republikaninem. Administracja Partii Republikańskiej w ciągu ostatnich ośmiu lat wielokrotnie udowadniała swoją skandaliczną niekompetencję - zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zagranicznej. Odsunięcie Republikanów od najwyższych stanowisk w państwie jest co prawda banalnym, ale niezwykle istotnym argumentem, dla którego warto zagłosować na Demokratów. Choć John McCain różni się od George'a Busha, jego współpracownicy i współpracownicy obecnego prezydenta to właściwie te same osoby. W Partii Republikańskiej nie ma gabinetu cieni, z którego obecny kandydat mógłby stworzyć lepszą administrację.

Po drugie, choć program Obamy pozostaje nieco rozmyty, sam Obama to niezwykle zdolny polityk. Tylko on może ponownie zjednoczyć kraj. Zagraniczni obserwatorzy mogą nie zdawać sobie sprawy, w jak dużym stopniu Bush podzielił Stany Zjednoczone. I to nie tylko ze względu na nieudolność w sferze politycznej, ale także ze względu na cechy osobiste. Prezydent Stanów Zjednoczonych to nie abstrakcyjne stanowisko, ale konkretny człowiek - mający swoje zalety i wady. Człowiek ten musi przejawiać zdolność jednoczenia narodu wokół wspólnych wartości. Bush i McCain, w przeciwieństwie do Obamy, nie mają do tego predyspozycji.

oprac. Łukasz Pawłowski

p

*Paul Berman, amerykański publicysta, pisarz polityczny, członek redakcji lewicowego kwartalnika "Dissent". Publikuje eseje na tematy polityczne i literackie także m.in. w "The New Republic" oraz "New York Times Magazine". Jeden z nielicznych lewicowych liberałów amerykańskich, którzy poparli interwencję w Iraku. Wydał m.in. "A Tale of Two Utopias" (1996), "Terror i liberalizm" (2003, wyd. pol. 2007) oraz "Władza i idealiści" (2005, wyd. pol. 2008). W "Europie" nr 157 z 7 kwietnia ub.r. opublikowaliśmy jego głos w ankiecie "Koniec ideologii multikulturalizmu?".