p

Marcin Król*

Po co nam debata publiczna

Przyznaję, że w przeszłości wielokrotnie pisałem o potrzebie debaty publicznej, jej dobroczynnych skutkach i fundamentalnym znaczeniu dla demokracji. Więcej, sądziłem - za Cyceronem między innymi - że demokracja stoi debatą publiczną. Jednak kiedy ostatnio słyszę lub czytam wypowiedzi myślicieli, socjologów, publicystów, którzy, jak gdyby nigdy nic nadal wzywają do prowadzenia debaty publicznej i upatrują w tej debacie lekarstwa na bolączki polskiej polityki, zaczynam się zastanawiać, czy po pierwsze nie mamimy ludzi, opowiadając o potrzebie debaty publicznej, czy po drugie nie mamimy samych siebie, mniemając, że prowadzimy debatę publiczną lub że jest ona komukolwiek do czegokolwiek potrzebna, i czy wreszcie po trzecie debata publiczna - jeżeli w ogóle to, co się toczy w Polsce, można tym mianem określić - nie przynosi więcej szkód niż pożytków.

Reklama

Warunki sensowności debaty publicznej

Zacznijmy od opisania tego, w jakich okolicznościach i pod jakimi warunkami debata publiczna może mieć sens. Nie chodzi o obecną Polskę, lecz o sytuację teoretyczną, o warunki obowiązujące w każdym kraju przy prowadzeniu debaty na dowolny temat. Najpierw zatem intencje. Warunkiem debaty publicznej jest minimum dobrej woli wszystkich jej uczestników. Nie jestem idealistą, więc powiadam: minimum. Jednak minimum w tym wypadku oznacza gotowość podjęcia próby zrozumienia argumentów innych (przeciwstawiających się nam) uczestników debaty publicznej. Tylko zrozumienia, a nie - oczywiście - zaakceptowania. Żeby dało się cudze argumenty zrozumieć, muszą one wszelako być przedstawione w języku, który jest klarowny i który nie jest obciążony pojęciami mglistymi, jak na przykład pamięć historyczna czy lustracja. Jeżeli używa się takich pojęć, trzeba od razu mówić, co się przez nie rozumie. Porządna debata czy polemika publiczna powinna zatem zaczynać się od krótkiego opisu poglądów polemisty, by dać wyraz temu, co się z tych poglądów wydedukowało, i temu, czy się mniej więcej trafnie je zrozumiało.

Debata winna ponadto dotyczyć wyraźnie określonego i w miarę wąskiego tematu. W przeciwnym razie nie da się cudzych poglądów zrozumieć ani uchwycić ich istoty. "Facts are sacred, but comment is free" - czyli jeśli to możliwe, staramy się nie spierać o same fakty. Naturalnie nie zawsze jest to możliwe, ale wtedy i debata publiczna nie jest możliwa. Niedawna debata na temat ewentualnej współpracy Lecha Wałęsy była typową niedebatą, gdyż spór dotyczył właśnie faktów. Charakterystyczne dla sytuacji w Polsce i zdumiewające jest zaś to, że ten gorący temat po kilku tygodniach zniknął z mediów jak sen złoty. Skoro debata ma dotyczyć tematów konkretnych, nie można sensownie debatować na temat sytuacji politycznej w Polsce, a tylko na przykład na temat tego, czy polska lewica ma rzeczywiście lewicowy program, zgodziwszy się uprzednio, co mniej więcej rozumiemy pod pojęciem lewicy.

Reklama

Następnie debata powinna w całości dotyczyć tylko owego określonego w miarę precyzyjnie tematu. Chodzi o to, że jeżeli spieramy się, które leki i na podstawie czyjej decyzji powinny być refundowane, to nie spieramy się równocześnie, kto jest winien, że autostrady nie powstają dostatecznie szybko. W życiu politycznym istnieją naturalnie obozy ideowe i polityczne, ale olbrzymia większość tematów w systemie demokratycznym nie powinna nosić ideowego piętna, bo ma charakter praktyczny, chociaż decyzje dotyczą wartości. A zatem debata powinna uwzględniać naturalny w liberalnej demokracji pluralizm wartości, ba, nieuchronność tego pluralizmu - a zatem i fakt, że jej najlepszym możliwym wynikiem jest tylko kompromis (zawsze zgniły), a nie zgoda powszechna.

Debata winna ponadto zmierzać do celu. Nie warto debatować dla samej przyjemności (wątpliwej) debatowania. Debata wychodzi od faktu, określa problem, a potem zmierza do jego (kompromisowego) rozstrzygnięcia. Czy powinno się w Polsce znieść habilitacje i pozwolić na powoływanie profesorów tytularnych tylko z doktoratem? Żeby rozmowa publiczna na ten temat miała sens, trzeba opisać fakty (czy rzeczywiście habilitacja stanowi za wysoki próg, czy habilitacja gwarantuje wysoki poziom naukowy delikwenta, czy system amerykański może zdać w Polsce egzamin), potem sformułować problem: czy po prostu kasujemy habilitacje, czy zastępujemy je innymi formami sprawdzianu, po co jest to całe przedsięwzięcie i kto ma podjąć decyzję, gdyż wcale nie jest oczywiste, że powinni ją podjąć politycy, którzy o problemie wiedzą tylko tyle, że (na ogół) skończyli studia. A jeżeli nie politycy, to kto? Przecież nie zawodowi publicyści, którzy wypowiadają się na każdy temat, i nie wyłącznie środowisko naukowe, które ma rzeczywiście własne interesy. Zapewne w debacie powinny być przedstawione różne racje (także finansowe), a w jej wyniku podjęta decyzja uwzględniająca złożony charakter problemu, odległe konsekwencje i to, czy na pewno należy dokonywać zmian, gdyż według niezbitej konserwatywnej zasady, żeby cokolwiek zmieniać, trzeba być pewnym, że się wie, iż jest to zmiana na lepsze.

Debata dla władzy czy dla społeczeństwa?

Komu i czemu służy debata publiczna, oczywiście poza czystą przyjemnością jej uczestników oraz potrzebami mediów, które muszą wypełnić kolumny? Nie mówimy tu o debatach telewizyjnych, gdyż - w każdym razie w Polsce, ale na ogół i wszędzie indziej - nie są to z racji tempa i nastawienia na show debaty we właściwym rozumieniu tego słowa. Teoretycznie odpowiedź jest banalnie prosta: debata publiczna służy demokracji, a w demokracji nie ma rozróżnienia na władzę i społeczeństwo, debata zatem powinna służyć wszystkim.

To jednak jest już nie tylko idealizm, ale pogranicze nonsensu. Mamy bowiem do czynienia z kilkoma ukrytymi założeniami, które są fałszywe. Pierwsze polega na przekonaniu, że obywatele w demokracji (czy w innych ustrojach) są ludźmi rozsądnymi i racjonalnymi. Podobne poglądy (przy wielu innych różnicach) głoszą John Rawls i Jürgen Habermas. Gdyby bowiem uznać, że obywatelami powodują przede wszystkim namiętności czy tylko emocje, debata - ze społecznego punktu widzenia - nie miałaby sensu. Innymi słowy, współczesna demokracja liberalna chciałaby za wszelką cenę zdławić namiętności, bo ani nie pasują one do wyobrażenia "oświeconego obywatela", ani nie dopuszczają wizji obywatela "deliberującego". A cóż takiego stało się w drugiej połowie XX wieku i w początku XXI wieku, że emocje i namiętności miałyby nagle zniknąć? Przez stulecia rozważano, jak powściągać emocje, zdając sobie doskonale sprawę, że nie da się ich usunąć z życia prywatnego ani publicznego. A teraz nagle miałyby zniknąć. Założenie ludzkiej racjonalności jest tym bardziej fałszywe czy też pełne hipokryzji, że wszystkie działania polityczne, zwłaszcza w okresach przedwyborczych, są nastawione na budzenie emocji, i to coraz częściej bardzo wyrafinowanymi technikami. Wiadomo bowiem z licznych badań, że ludzie wybierają powodowani emocjami i że jedynie w niewielkim lub żadnym stopniu są to decyzje racjonalne. Jeżeli zatem debata publiczna miałaby służyć podniesieniu świadomości obywatelskiej, to jej skutki trzeba z góry uznać za bardzo ograniczone, a na pewno znacznie słabsze od wielu działań o charakterze manipulacji psychologiczno-wizerunkowej. W polskim kontekście pytanie można postawić inaczej: czy mianowicie publicyści, którzy czasem w sposób radykalny wyrażali swój podziw dla rządów PiS, pomogli tej partii czy raczej zaszkodzili. Nie ma wątpliwości, że przede wszystkim zaszkodzili, gdyż siłą tej partii nie był obraz jej racjonalnych działań, lecz emocjonalna reakcja na zespół symboli oraz na silne przywództwo, którego potrzebę zawsze odczuwa część społeczeństwa. Zwolennikom tej partii racjonalność debaty mogła tylko szkodzić.

Wbrew pozorom jest tak w przypadku wszystkich innych partii politycznych, a tym bardziej w przypadku postaci publicznych. Jeżeli nie dostrzegamy specjalnej użyteczności debaty publicznej dla obywateli, to jak jest z władzą? Teoretycznie należałoby sądzić, że debata publiczna może pomagać władzy w podejmowaniu trudnych decyzji, zwłaszcza tych - a jest ich większość - które dotyczą wyboru mniejszego zła oraz wyboru między dwiema wartościami, których nie da się w równym stopniu uszanować. Klasycznego przykładu dostarczają decyzje dotyczącego tego, jakie lekarstwa mają być refundowane z pieniędzy publicznych, a jakie nie. Wiadomo, że żadnego państwa nie stać na refundowanie wszystkich. Kto, na jakich zasadach i zgodnie z jakimi wartościami ma podejmować decyzję? Przeprowadzono w tym zakresie pewne próby uruchomienia debaty publicznej i okazały się one nieoczekiwanie skuteczne, ale tylko dlatego, że przestrzegane był wszystkie uprzednio wymienione warunku sensowności debaty. Opisuje to bardzo interesująco Amy Gutman w książce z 2004 roku "Why Deliberative Democracy?" (Dlaczego demokracja deliberatywna?).

Otóż rząd brytyjski zdał sobie sprawę, że odpowiednik naszego Narodowego Funduszu Zdrowia, czyli National Health Service, nie jest ciałem dostatecznie kompetentnym do podejmowania decyzji dotyczących nie tylko medycyny, ale takich wartości, jak sprawiedliwość i równość. Powołał więc w 1999 roku instytucję doradczą, z założenia debatującą, a mianowicie National Institute for Clinical Excellence (NICE), która składa się zarówno z fachowców farmakologów, jak i filozofów, publicystów, prawników itd. Jedną z pierwszych spraw, jaką musiało zająć się nowo powołane ciało, był lek Relenza (Zanamivir) stosowany do leczenia grypy (dostępny także w Polsce, ale tylko na receptę i bez refundacji). NICE miało zdecydować o refundowaniu leku. Oczywiście, uwzględniono opinie lekarskie, które są w tym przypadku niejednoznaczne, gdyż lek nie działa u osób ze skłonnościami astmatycznymi, a jest to bardzo szeroka i trudna do sprecyzowania grupa. Ale przede wszystkim domagano się danych na temat długofalowych skutków stosowania lekarstwa, procentu wyleczeń i tak dalej. Okazało się, że producent, znana firma farmaceutyczna, nie może do końca określić tych skutków. Po wielu sporach NICE uznało, że Ralenza nie będzie refundowana. W oparciu o co zapadła decyzja? W oparciu o przekonanie, że Ralenza nie jest lekiem, który podobnie leczy wszystkich. W uzasadnieniu NICE stwierdziło, że "demokracja to uczciwe procedury podejmowania decyzji, a nie koniecznie słuszne decyzje". W tym wypadku okazało się, że debata przyniosła zamierzone konsekwencje. Jedna z następnych debat prowadzonych przez NICE dotyczyła bardziej oczywistego przypadku, czyli beta interferonu, który spowalnia objawy sclerosis multiplex. Otóż okazało się, że w niektórych oddziałach National Health Service lek ten refundowano (bo było więcej pieniędzy), a w innych nie. NICE nakazało powszechną refundację tego drogiego leku z oczywistych moralnych powodów.

I tu docieramy do sedna sprawy. Debata publiczna powinna uwzględniać te moralne aspekty problemów, których nie mogą lub nie muszą uwzględniać władze. Dlatego debata ma aspekt moralny, który obcy jest polityce. Ale również dlatego tylko w nielicznych krajach wyjątkowo odważne władze pozwalają, by - jak w opisanym przypadku - decyzje moralne i zarazem decyzje praktyczne były podejmowane przez niezależne debatujące ciała powołane przez samą władzę. Teoretycznie jest to bardzo wygodne wyjście, gdyż władza deleguje te trudne decyzje na niezależne ciała społeczne, ale - to jest drugie założenie fałszywe, jakie tkwi u podstaw sensowności debaty publicznej - żadna władza nie lubi oddawać ani trochę władzy, nawet tej trudnej, i dlatego nie lubi debaty publicznej. A przecież decyzje podjęte w jej wyniku są decyzjami nie tylko niearbitralnymi, ale często kłopotliwymi dla władzy, gdyż nie ma żadnego powodu, by podobały się większości obywateli (chociaż są podejmowane w duchu o wiele bardziej demokratycznym).

Skoro zaś władza w demokracji (władza w Polsce celowała w tym od 1989 roku) nie lubi debaty publicznej, a sami debatujący zaczynają stosunkowo szybko zdawać sobie z tego sprawę, to również rychło przychodzi im do głowy, że ich debata nie bardzo ma sens. Debatują więc między sobą i chętnie podejmują tematy na tyle ogólne, by każdy był równie mądry. W szczególności podejmują tematy odległe od demokratycznej rzeczywistości.

Debata o słowach, nie o sprawach

W tej sytuacji, skoro warunki sensowności debaty publicznej nie są spełnione, a fałszywe założenia nadal się podtrzymuje, jaki jest sens wzywania w Polsce do debaty publicznej? Z przykrością stwierdzam, że sens jest niewielki, natomiast ewentualna szkodliwość - poważna. Naturalnie, papier jest wytrzymały i wiele zniesie, ale zawsze, kiedy rzeczywiste potrzeby zostają zastąpione przez surogaty, pojawia się próżnia. A co wypełnia tę próżnię? Otóż tam, gdzie nie ma debaty publicznej, o wiele łatwiej przyjmuje się łagodny (lub autorytarny) populizm. Tam władza komunikuje się tylko bezpośrednio ze społeczeństwem, jej działania podlegają krytyce, ale nie podlegają debacie i obywatele muszą sobie wyrabiać opinię na podstawie wyrywkowych informacji, jakie uzyskują najczęściej z telewizji.

Jednak może być jeszcze gorzej, gdy debata publiczna, niekoniecznie z winy debatujących, służy skierowaniu uwagi społeczeństwa na problemy pozorne. Kiedy skutkuje ona tym że, w wyobraźni obywatelskiej powstaje fałszywa hierarchia ważności spraw. Kilka przykładów: wspomniany przypadek "Bolka", chaotyczne projekty reform w szkolnictwie wyższym i nauce czy ostatnio - już na granicy humoreski - wypowiedź Andrzeja Urbańskiego o tym, że słyszał coś na temat zagrożenia prezydenta przez impeachment. Z tematów poważniejszych to wciąż ciągnący się spór o pamięć historyczną (dał on o sobie znać w postaci raczej żałosnych incydentów z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego), niekończące się spory o służby specjalne, które w normalnym demokratycznym państwie odgrywają jedynie drugorzędną rolę, czy wreszcie debata na temat roli prawicy w Polsce, której to prawicy w życiu politycznym po prostu nie ma. I na koniec kompletnie wymyślona debata na temat tego, czym była III Rzeczpospolita, skoro faktycznie i konstytucyjnie w dalszym ciągu mamy III Rzeczpospolitą, a bracia Kaczyńscy nie uczynili ani jednego konkretnego kroku w kierunku rozpoczęcia budowy ewentualnej IV RP.

Podejmowanie tych wszystkich i podobnych tematów oraz uporczywe do nich powracanie jest - stwierdzam bez wahania - szkodliwe. Oczywiście, nie ma cenzury i jest wolność, ale każda wolność może być źle wykorzystana. Wielokrotnie przytaczałem (czynili to też inni) najważniejsze tematy publicznej debaty. W zasadzie są one dla każdego rozsądnego obywatela oczywiste, ale wymagają wiedzy oraz rozpatrzenia szczegółowego i z namysłem. Wyliczmy przykładowo: zasady reformy służby zdrowia, zasady reformy edukacji na wszystkich poziomach, finansowe usamodzielnienie samorządów, radykalne zmiany w systemie podatkowym itd. Jednak problem polega na tym, że pomijając wszystkie uprzednie wątpliwości, w każdym z tych przypadków potrzebny jest odpowiednik instytucji powołanej w Wielkiej Brytanii. Reforma służby zdrowia czy edukacji to nie jest tylko sprawa specjalistów, gdyż reformy te dotyczą samego sedna demokracji, a w grę wchodzą podstawowe wartości, takie jak sprawiedliwość, solidarność społeczna czy cele strategiczne stawiane sobie przez całe społeczeństwo. Wolni strzelcy debaty publicznej nie mają tu wiele do powiedzenia, chociaż oczywiście mogliby mieć, gdyby skupili się nie na politycznych aspektach tych zagadnień, lecz na moralnych konsekwencjach poszczególnych rozwiązań.

Kiedy czytam zapisy obecnie toczonych debat (żeby zachować się uczciwie, podam przykład debaty z "Europy" z 9 sierpnia z udziałem Ludwika Dorna, Jarosława Gowina i Eryka Mistewicza), mam wrażenie, że ich uczestnicy są na księżycu. Rozważają takie problemy, jak: czy już nastały czasy postpolityki, czy władza powinna podejmować decyzje albo czy politycy w Polsce są odpowiedniego formatu, czy kończą się czasy parlamentaryzmu, lub wreszcie czy PiS w opozycji zachowuje się tak, że sprzyja PO. Ludwik Dorn wspomina o polityce energetycznej, o energii z elektrowni atomowych, ale to chyba jedyny konkret. Otóż poza naprawdę interesującym tematem elektrowni atomowych, którego nikt nie odważa się poruszyć, a co dopiero poczynić kroki w celu owych elektrowni zbudowania, wszystkie inne wątki takich i temu podobnych rozważań ani trochę nikomu nie pomagają w zrozumieniu otaczającego nas świata, a tym bardziej w podjęciu konkretnych decyzji politycznych lub wyrobieniu sobie poglądów prywatnych.

Debata publiczna nie musi być elementem demokracji, demokracja może polegać na stosowaniu procedur i wtedy określa się ją mianem proceduralnej. Zaś procedury to przede wszystkim głosowanie i podejmowanie decyzji na podstawie arytmetyki. W Polsce arytmetyka decyduje niemal o wszystkim. Jednak arytmetyka bez debaty to sprowadzenie demokracji do mechanizmu i całkowite porzucenie ideału. Tak się w Polsce już stało. A zatem skoro politycy nie chcą słuchać debat, zaś obywatele nic z nich nie mają, należałoby zastanowić się nad dokonaniem czegoś, co określiłbym mianem otwarcia narodowej metadebaty, a mianowicie nad dyskusją - nie są tu konieczne spory partyjne - nad tematami ewentualnych debat publicznych, które byłyby chociażby teoretycznie przydatne dla polityków i pełniły funkcję oświecającą w stosunku do społeczeństwa. Inne wyjście polega na skończeniu z udawaniem, że w demokracji potrzebna jest debata publiczna, i oddaniu całej władzy politykom i ich ekspertom. Wtedy publicyści (w tym także ja sam) powinni zająć się na przykład czytaniem powieści i innych książek oraz korzystaniem z liberalnych wolności. Demokracja bowiem w takim przypadku w ogóle publicystów nie potrzebuje.

Marcin Król

p

*Marcin Król, ur. 1944, historyk idei, publicysta, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, współzałożyciel pisma "Res Publica Nowa". Jeden z najważniejszych przedstawicieli polskiego konserwatywnego liberalizmu, komentator i krytyk myśli liberalnej, której poświęcił dwie książki: "Liberalizm strachu i liberalizm odwagi" (1996) oraz "Bezradność liberałów" (2005). Oprócz tego wydał m.in. "Romantyzm - piekło i niebo Polaków" (1998) oraz "Patriotyzm przyszłości" (2004). Jest stałym współpracownikiem "Europy". Ostatnio w nr. 222 z 5 lipca br. opublikowaliśmy jego tekst "Pochwała komplikacji".