Znakomity znawca problematyki islamskiego terroryzmu Ahmed Rashid przedstawia w swoim tekście nader czarny scenariusz dalszych wydarzeń. Jego zdaniem nie będzie gwałtownego przewrotu ani decydującego starcia talibów z rządem w Islamabadzie. Czeka nas raczej rewolucja "pełzająca" - powolne zagarnianie władzy i terytoriów przez talibskich wojowników. I dalsze rozprzestrzenianie się anarchii, w miarę jak instytucje państwa przestaną działać. Już teraz przestępczość rośnie w zastraszającym tempie, a gospodarka znajduje się na granicy upadku. Na terenach zajętych przez talibów wprowadzane jest prawo szariatu dodatkowo paraliżujące wszelką społeczną aktywność. Pakistańska armia wedle Rashida nie ma żadnej skutecznej strategii walki z talibami. Nie potrafi wspierać sprzyjających rządowi grup społecznych, a jej zmasowane działania zbrojne przynoszą więcej szkody niż pożytku. Cywilna władza nie znajduje się w lepszym stanie - rządzące partie wciąż toczą ze sobą polityczne boje i trudno oczekiwać, by zdołały wykrzesać z siebie wolę do walki z ekstremistycznym zagrożeniem.

Reklama

p

Ahmed Rashid*:

Talibowie już wkrótce mogą opanować kraj posiadający broń nuklearną

Dotarcie do pałacu prezydenckiego Asifa Aliego Zardariego na kolację jest jak pokonanie toru z przeszkodami. W sennej niegdyś stolicy Pakistanu Islamabadzie, pełnej żywiących się w restauracjach urzędników i dyplomatów, roi się teraz od betonowych barier, murów antywybuchowych, punktów kontrolnych, uzbrojonych policjantów i żołnierzy. Po niedawnych zamachach samobójczych miasto przypomina Bagdad czy Kabul. Na pierwszym punkcie kontrolnym, dwie mile od pałacu, spisują moje dane i numer rejestracyjny samochodu. Potem jest jeszcze siedem kontroli.

Reklama

Pełzająca rewolucja

Poza przelotami helikopterem na lotnisko, żeby wybrać się w podróż zagraniczną, prezydent siedzi w pałacu. Boi się pakistańskich talibów i Al-Kaidy, które w 2007 roku zamordowały jego żonę Benazir Bhutto, w tamtym czasie być może jedynego autentycznego przywódcę narodowego w kraju. Izolowanie się Zardariego dodatkowo pogłębiło jego niepopularność i niezdecydowanie, jak również przekonanie społeczeństwa, że prezydent stracił kontakt z ludźmi. Chociaż większość Pakistańczyków zdążyła dojść do wniosku, że talibowie stanowią największe zagrożenie dla istnienia państwa w całej jego historii, prezydent, premier i naczelny dowódca armii do niedawna nie przyjmowali tego do wiadomości.

Pakistan jest blisko krawędzi - może nie upadku struktur państwowych, ale stanu permanentnej anarchii. Islamscy rewolucjoniści pod wodzą talibów i ich licznych sojuszników zajmują coraz większe terytorium, wypychając z niego władzę państwową. Nie będzie powszechnego powstania jak w 1979 roku w Iranie czy szturmowania cytadel władzy jak w Wietnamie i Kambodży. Należy raczej oczekiwać powolnego tlenia się lontu strachu, terroru i paraliżu, który podpalili talibowie, a którego państwo nie potrafi - i po części nie chce - zgasić.

Reklama

Talibowie i ich sojusznicy mają pod swoją kontrolą większość północnego Pakistanu. Instytucje państwowe w tym regionie nie funkcjonują, a ponad milion osób uciekło z domów. Władze Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej (NWFP) działają w ukryciu, co powoduje niebywały wzrost przestępczości. Od początku tego roku w stolicy NWFP Peszawarze doszło do 180 porwań dla okupu. Gospodarka podupada, elektrownie coraz częściej wyłączają prąd, zamykane są fabryki. Młodzież nie ma pracy i dostępu do szkół, tworząc armię nowych rekrutów dla talibów. Zardari i premier Yusuf Raza Gilani skupiają się na walce z politycznymi rywalami zamiast na zagrożeniu ze strony talibów i kryzysie gospodarczym.

Talibowie wykorzystują rejteradę władzy i organizują zamachy samobójcze w dużych miastach na terenie całego kraju. Sieją strach i terror, a wśród bezrobotnej młodzieży znajdują wielu chętnych do wysadzenia się dla nich w powietrze. Przeciętny wiek zamachowca samobójcy wynosi zaledwie 16 lat.

Amerykańscy urzędnicy z trudem ukrywają panikę. 27 marca administracja Obamy przedstawiła nową strategię afgańską, natychmiast jednak przekonała się, że znacznie większym wyzwaniem jest Pakistan. Państwo to ma od 60 do 100 głowic jądrowych przechowywanych głównie w zachodnim Pendżabie, gdzie talibowie zdobyli wprawdzie pewne wpływy, ale broń nuklearna pozostaje pod kontrolą armii, która nadal jest zjednoczona i zdyscyplinowana, aczkolwiek nieskuteczna w walce z terroryzmem. Ekipa Obamy obiecała Pakistanowi 1,5 miliarda dolarów rocznie przez następne pięć lat, ale projekt ustawy utknął w Kongresie, gdzie dopisano do niej długą listę warunków, których Islamabad nie chce zaakceptować. Na początku kwietnia inne kraje zadeklarowały 5,3 miliarda dolarów pomocy, ale według Richarda Holbrooke’a, specjalnego wysłannika USA do tego regionu, Pakistan potrzebuje 50 miliardów. W najbliższym okresie nie ma co liczyć na taką sumę.

Źródła kryzysu

W połowie lutego rząd NWFP podpisał układ z talibami w malowniczej dolinie Swat, ważnym obszarze turystycznym położonym około stu mil od Islamabadu. Porozumienie przewidywało między innymi wprowadzenie przez talibów szariatu i wycofanie się armii pakistańskiej, w zamian za co talibowie mieli oddać broń, ale nie wywiązali się z tej obietnicy. Do ugody doszło po tym, jak 12 000 żołnierzy armii pakistańskiej poniosło porażkę z rąk około trzech tysięcy talibów, którzy wysadzili w powietrze ponad 100 szkół dla dziewcząt i skłonili jedną trzecią półtoramilionowej ludności Swat do ucieczki. Talibowie przyjęli brutalną interpretację szariatu, która zezwala na egzekucje, chłosty, burzenie domów i szkół dla dziewcząt. Zabraniają kobietom opuszczać domy i likwidują rodziny, które wcześniej stawiały im opór.

Chociaż eksperci i komentatorzy ostrzegali, że porozumienie jest kapitulacją, jak również niebezpiecznym i niezgodnym z konstytucją precedensem, Zardari i parlament 14 kwietnia ratyfikowali umowę, i to bez debaty. W ciągu kilku dni talibowie wyszli poza postanowienia umowy, przejmując kontrolę nad lokalną administracją, policją i szkołami.

Ich armia szybko urosła do ponad ośmiu tysięcy żołnierzy, w tym setki zagranicznych bojowników, członków Al-Kaidy, Pasztunów z Federalnie Zarządzanych Terenów Klanowych (FATA) czy ekstremistów z Pendżabu i Karaczi. Zaprosili Osamę bin Ladena, żeby zamieszkał w Swat. Al-Kaida i talibowie już trzy lata temu wybrali Swat jako bezpieczną bazę, bardziej niż pasztuńskie tereny plemienne oddaloną od Afganistanu, a tym samym od amerykańskich samolotów bezzałogowych, które zabijały przywódców talibów. Wielu dowódców talibskich z FATA już dawniej przeniosło się do Swat. Źródłem dochodów w dolinie są kopalnie szmaragdów i tartaki, które talibowie odebrali ich właścicielom.

Chociaż było oczywiste, że po przejęciu kontroli nad Swat talibowie będą dążyć do dalszej ekspansji, armia nie wysłała wojsk na sąsiednie tereny, żeby ich powstrzymać. 21 kwietnia talibscy bojownicy zajęli okręgi Buner, Shangla i Dir, skutkiem czego w ich zasięgu znalazło się miasto Mardan, Nowshera z wojskowym ośrodkiem szkoleniowym, kilka dużych tam i autostrada Islamabad - Peszawar. Okręg Buner dzieli od stolicy kraju niecałe 100 kilometrów.

24 kwietnia, po zmasowanej krytyce ze strony pakistańskiego społeczeństwa i polityków oraz Waszyngtonu, armia nareszcie zaatakowała pozycje talibów w trzech okręgach. Kolejne 100 tysięcy osób uciekło przed tą ofensywą. Porozumienie z talibami jest teraz praktycznie martwe, ponieważ Swat wkrótce również zostanie zaatakowany jako ich główna baza.

Szokująca jest nie tylko ekspansja talibów na południe, ale również brak woli przeciwstawienia się im ze strony rządu oraz brak strategii antypowstańczej w dowództwie armii. Temu chaosowi talibowie przeciwstawiają spójną taktykę i strategię. Nie mają jednego ogólnie uznanego przywódcy i zawarli sojusze z około 40 grupami ekstremistycznymi. Afgańscy talibowie z lat 90., którzy przepoczwarzyli się w pakistańskich talibów, stanowią wzór dla całego regionu. Można już mówić o talibach środkowoazjatyckich, a pojawienie się talibów indyjskich jest tylko kwestią czasu.

Kim są pakistańscy talibowie?

W 2001 roku Stany Zjednoczone nie zniszczyły Al-Kaidy i afgańskich talibów, co pozwoliło obu grupom schronić się na przygranicznych terenach klanowych stanowiących strefę buforową między Afganistanem i Pakistanem i zamieszkanych przez około 4,5 miliona Pasztunów. Pakistańscy Pasztunowie, którzy w latach 90. walczyli u boku afgańskich talibów, teraz są bogatsi, bardziej zradykalizowani i lepiej uzbrojeni.

Pod rządami byłego prezydenta Perweza Muszarrafa wojsko pakistańskie polowało na Al-Kaidę, ale nie tykało afgańskich talibów, których reżim w Islamabadzie wspierał w latach 90. i których obecność uznano za dobrą polisę ubezpieczeniową na wypadek, gdyby Amerykanie wyszli z Afganistanu. Ponadto afgańscy i pakistańscy talibowie, jak również ich ekstremistyczni sojusznicy z Pendżabu, byli postrzegali jako potencjalnie użyteczne narzędzie przeciwko Indiom - zarówno w walce o Kaszmir, jak i w powstrzymaniu wzrostu wpływów Indii w Kabulu. Wydaje się, że George W. Bush co najmniej zaakceptował tę strategię, nakłaniając Islamabad do działań przeciwko Al-Kaidzie i tolerując jednocześnie bezczynność w kwestii zagrożenia talibskiego.

W 2003 roku zradykalizowani pasztuńscy wodzowie plemienni w FATA zaczęli organizować własne milicje i realizować polityczny program wyzwolenia Pakistanu. W tym samym czasie talibowie afgańscy wznowili powstanie we współpracy z pakistańskimi Pasztunami i wywiadem wojskowym ISI, który patrzył przez palce na przepływ broni i ludzi do Afganistanu z FATA i Beludżystanu. Dopiero latem 2004 roku, kiedy talibowie zintensyfikowali ataki na siły amerykańskie w Afganistanie, Waszyngton zmusił Muszarrafa, aby wysłał do FATA wojsko i zrobił tam porządek.

Armia pakistańska poniosła jednak porażkę i błędne koło trwało dalej: po każdym niepowodzeniu wojsko podpisywało z pakistańskimi talibami porozumienie pokojowe, które pozwalało im umocnić swoją pozycję w FATA. W 2007 roku różne milicje plemienne połączyły się w Tehrik-e-Taliban Pakistan, czyli Ruch Pakistańskich Talibów, pod dowództwem charyzmatycznego 34-letniego Baitullaha Mehsuda z Południowego Wazyrystanu. Ten bliski sojusznik Al-Kaidy i afgańskich talibów prawdopodobnie stał za zamordowaniem Benazir Bhutto i setkami zamachów samobójczych w Pakistanie.

W tym samym okresie powstawały również inne odrębne, lecz współpracujące ze sobą grupy dżihadystyczne, niektóre przy radykalnych medresach finansowanych przez Arabię Saudyjską i inne państwa znad Zatoki Perskiej. Wiosną 2007 roku radykalni mułłowie zajęli Czerwony Meczet w Islamabadzie i ogłosili zamiar wprowadzenia w stolicy szariatu. Rząd Muszarrafa nie interweniował, kiedy ruch ten liczył zaledwie kilkunastu aktywistów. Sześć miesięcy później tysiące świetnie uzbrojonych bojowników - w tym pasztuńskich talibów, Kaszmirczyków i członków Al-Kaidy - stoczyło z armią trzydniową bitwę, w której zginęło 100 osób. Ekstremiści, którzy przeżyli, ślubowali zemstę. Uciekli do Baitullaha Mehsuda w FATA i stanowią trzon nowej grupy organizującej zamachy samobójcze.

Żadna z tych grup nie przetrwałaby, gdyby wojsko realizowało poważną strategię antyterrorystyczną, ale żadnej z nich nie zlikwidowano. Mimo że otwarcie walczyły z państwem pakistańskim, armia uważała je za element frontu antyindyjskiego i utrzymywała z nimi kontakty.

Armia i polityka

Pakistańską politykę bezpieczeństwa zawsze określała armia. Teraz stawia sobie ona dwa strategiczne cele: po pierwsze, nie dopuścić do przejęcia władzy przez dżihadystów, ale jednocześnie za bardzo ich nie osłabić, żeby mogli być wykorzystywani w rozgrywce z Indiami. I po drugie, wspierać afgańskich talibów, aby zabezpieczyć się na okoliczność wyjścia USA z Afganistanu oraz przed dalszym wzrostem wpływów indyjskich w Kabulu. Walka z wewnętrznym zagrożeniem ze strony dżihadystów jest dla armii sprawą taktyczną, a nie strategiczną, toteż toczą się walki i zawierane są układy pokojowe, bojowników się aresztuje, a potem uwalnia - wszystko w ramach skomplikowanej i obłudnej gry.

Administracja Busha uległa złudzeniu, że armia pakistańska jest strategicznie zainteresowana wytępieniem ekstremizmu w swoim kraju, łącznie z afgańskimi talibami i Al-Kaidą. Za Busha Stany Zjednoczone wpompowały w Pakistan 11,9 miliarda dolarów, z czego 80 procent dostała armia. Zamiast zwiększyć swój potencjał antyterrorystyczny, wojsko za osiem miliardów dolarów kupiło broń przeznaczoną do walki z Indiami. W epoce Busha Waszyngton nie zainicjował w Pakistanie żadnego dużego projektu rozwojowego.

Wielu Pakistańczyków liczyło na to, że po lutowych wyborach w 2008 roku powstanie cywilny rząd, który odbierze armii inicjatywę i zasadniczo zmieni politykę bezpieczeństwa narodowego, stawiając na rozwój gospodarczy, edukację i poprawę stosunków z sąsiadami. Zmęczeni ośmioma latami rządów wojskowych Muszarrafa i oburzeni zamachem na Bhutto Pakistańczycy głosowali na dwie umiarkowane, prodemokratyczne i świeckie jak na tutejsze warunki partie - na szczeblu ogólnokrajowym poparli Pakistańską Partię Ludową (PPP) Bhutto, obecnie kierowaną przez jej męża Zardariego, a w Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej Partię Narodową Awami (ANP).

Była to ostatnia szansa dla polityków, aby skoncentrować się na dwóch żywotnych celach: ożywieniu podupadłej gospodarki i wypracowaniu wraz z armią konsekwentnej strategii walki z talibanizacją kraju. Świat wiązał z PPP znaczne nadzieje, obiecując pomoc finansową. Według sondaży społeczeństwo pakistańskie chciało, aby politycy współpracowali ze sobą ponad podziałami. Tymczasem Zardari i najważniejszy przywódca opozycyjny Nawaz Sharif, szef Pakistańskiej Ligi Muzułmańskiej kontrolującej prowincję Pendżab, przez cały miniony rok walczyli ze sobą, podczas gdy gospodarka wpadała w coraz większy dołek, talibanizacja się pogłębiała, a wojsko i zachodni sponsorzy mieli coraz bardziej dosyć polityków.

Spełniając oczekiwania społeczne, armia wkroczyła do dwóch okręgów graniczących ze Swat i walczy z talibami, ale brakuje strategii antypowstańczej oraz odpowiedniego uzbrojenia. Na początku maja w dolinie miały miejsce intensywne walki, kiedy talibowie ponownie odmówili oddania broni, umocnili się na swoich pozycjach i zaatakowali konwój wojskowy, zabijając jednego żołnierza. W odpowiedzi armia zarządziła ewakuację ludności cywilnej z Mingory, największego miasta w dolinie, i 7 maja, po oświadczeniu premiera Gilaniego, że rząd zlikwiduje talibskich bojowników, rozpoczęły się naloty bombowe i ostrzał artyleryjski Mingory, wokół której okopało się mniej więcej 4 tysiące talibów. Niektóre wioski zostały zniszczone i wielu cywilów zginęło, a lokalni wodzowie klanów, którzy próbowali stawiać opór talibom, nie otrzymali wsparcia ze strony armii.

Od 2004 roku popełniono w tej wojnie wszelkie możliwe błędy. Przede wszystkim armia i rząd nie chronią prorządowych pasztuńskich przywódców plemiennych w FATA - talibowie poderżnęli gardła około 300 spośród nich, reszta uciekła. Chociaż miejscowa ludność stawiała talibom znaczny opór w Swat i Buner, rady plemienne błagały armię o wstrzymanie działań militarnych, ponieważ pociągały one za sobą ogromne koszty dla cywilów.

Gorzej niż w Afganistanie

Powstanie pakistańskie jest być może jeszcze groźniejsze niż afgańskie. W Afganistanie tylko jedna grupa etniczna - Pasztunowie - sprzeciwia się rządowi, dzięki czemu walki toczą się głównie na południu i wschodzie kraju, podczas gdy najważniejsze grupy etniczne na zachodzie i północy mają wrogi stosunek do talibów. Poza tym wielu Pasztunów popiera rząd Karzaja. W Pakistanie pasztuńscy talibowie mogą liczyć na wsparcie ekstremistów ze wszystkich większych grup etnicznych. Nawet jeśli nie są lubiani, sieją strach i terror od Karaczi na południowym wybrzeżu po Peszawar na granicy afgańskiej.

W Afganistanie państwo jest słabe i nie cieszy się poparciem społecznym, ale ma za sobą siły natowskie. Dochodzi do tego kilka innych czynników: Afgańczycy mają dosyć trwającej od prawie 30 lat wojny, wiedzą, co oznaczają rządy talibów, i nie chcą ich powrotu, pragną się uczyć i rozwijać gospodarczo, wreszcie są gorącymi patriotami, co mimo rozlewu krwi pozwala uniknąć rozpadu kraju.

W Pakistanie nie ma takiej jedności narodowej i utożsamiania się ze swoim krajem. Wielu młodych Beludżów pragnie powstania niepodległego Beludżystanu. Tożsamości etniczne mieszkańców innych prowincji stały się czynnikiem rozłamowym. Przepaść między bogatymi i biednymi jest największa w dziejach, a pakistańska elita nie poczuwa się do odpowiedzialności za los mas. Talibowie pozyskali część zwolenników dzięki wywłaszczeniom bogatych właścicieli ziemskich. Kolejne rządy pakistańskie, zarówno wojskowe, jak i cywilne, przeznaczają bardzo mało środków na szkolnictwo i tworzenie miejsc pracy. Oblicza się, że około 20 milionów osób poniżej 17. roku życia nie chodzi do szkoły. W wielu regionach system wymiaru sprawiedliwości praktycznie przestał istnieć i próżnię tę wypełnili talibowie, spotykając się z poparciem ludności. Ponadto społeczeństwo pakistańskie jest zdezorientowane, ponieważ co innego słyszy od wojska, partii politycznych, fundamentalistów islamskich, prasy itd., skutkiem czego nie wie, jakie są zagrożenia dla państwa i jaką drogą należałoby podążyć.

Administracja Obamy może zapewnić pieniądze i broń, ale nie jest w stanie wzbudzić we władzach pakistańskich woli walki z talibami i realizacji skuteczniejszej polityki. Pakistan rozpaczliwie potrzebuje pomocy międzynarodowej, ale jego przywódcy muszą najpierw zdefiniować strategię, która pokaże ich społeczeństwu i innym krajom, że chcą stawić czoło talibom i skierować Pakistan na drogę rozwoju.

Ahmed Rashid

Reprinted with permission from New York Reviev of Books Copyright © 2009 NYREV, Inc.

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Ahmed Rashid, ur. 1948, pakistański dziennikarz i publicysta, znawca problematyki radykalnego islamizmu. Jest dalekowschodnim korespondentem dziennika "The Daily Telegraph" oraz "Far Eastern Economic Review". Współpracuje także z "The Wall Street Journal" oraz "The Nation". Jego książka "Talibowie: wojujący islam, ropa i fundamentalizm w środkowej Azji" (2000) stała się międzynarodowym bestsellerem przetłumaczonym na kilkadziesiąt języków (polskie wydanie ukazało się w 2002 roku). W "Europie" nr 226 z 2 sierpnia ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Dżihad - następna fala".