Bo w tym raju zostaje coraz mniej miejsca dla nich samych. Głosowanie na Partię Wolności było protestem przeciw powolnej utracie ojczyzny.

Holandię od dziesięciu lat zalewa fala cudzoziemców. Do niedawna w imię tolerancji nie wypadało mówić, że jest ich zbyt wielu. Teraz jednak Europę toczy kryzys. Niechęć do obcych udziela się nie tylko radykałom, ale i obywatelom o umiarkowanych poglądach. Nic dziwnego. Wkrótce etniczni Holendrzy staną się mniejszością w głównych miastach. Klasa polityczna nie chciała nawet zauważyć problemu. W imię poprawności. Dziś jej zaniechania promują radykałów Wildersa.

Reklama

Plemiona Niderlandów

Centrum Amsterdamu. Połowa przechodniów to kolorowi. Tylko w okolicach uniwersytetu dominują rdzenni Holendrzy. Wśród studentów jest niewielu cudzoziemców. Obserwację z krótkiego spaceru potwierdzają statystyki. "Populacja Amsterdamu i Rotterdamu w ponad 40 proc. składa się z ludności nieeuropejskiej. Kiedy weźmiemy pod uwagę tylko młodzież, to już połowa" - mówi Paul Schnabel, dyrektor biura planowania społecznego przy ministerstwie zdrowia. Jego placówka bada trendy imigracyjne oraz napięcia w społeczeństwie holenderskim. Z jej analiz nie wyłania się bynajmniej obraz wielokulturowego, tolerancyjnego społeczeństwa, ale plemienna mozaika podszyta konfliktami.

Reklama

Holandię zamieszkuje dziś kilka plemion. Pierwsze to rdzienni mieszkańcy, którzy niemal zatracili własną religię oraz strukturę społeczną. Drugie - Surinamczycy. Kiedy dawna Gujana Holenderska ogłosiła niepodległość, opuściło ją 40 proc. mieszkańców. Holandia nieopatrznie przyznała im obywatelstwo. Przybysze przyjęli język i częściowo kulturę holenderską, choć nie mieszają się z białymi. Podobnie stało się z kolejnym plemieniem - Indonezyjczykami. Są oni echem kolonialnej przeszłości holenderskiej na Archipelagu Sundajskim. To trzy plemiona pokojowe. Zintegrowane. Kolejne trzy cenią przemoc. Turcy, Marokańczycy i przybysze z Karaibów zachowują swoje obyczaje, nie mówią po holendersku, generują przestępczość.

System plemienny nie jest w Holandii nowością. Do lat 60. kraj funkcjonował na zasadzie porozumienia między żyjącymi oddzielnie grupami. Jednak dawne plemiona wyróżniało nie pochodzenie etniczne, ale religia i światopogląd. System ów nazywano filarowym. W Królestwie Niderlandów istniały cztery plemiona filarowe: protestanci, katolicy, socjaliści oraz liberałowie. "Kiedy rodziłeś się protestantem, miałeś protestanckich kolegów, chodziłeś do protestanckiego przedszkola, szkoły, potem na protestancki uniwersytet" - opowiada Geert Mak, znany holenderski pisarz i autor programów telewizyjnych. "Głosowałeś na protestancką partię, słuchałeś protestanckiego radia. Nawet chleb kupowałeś u protestanckiego piekarza, choć katolicki mógł być bliżej".

System ten obejmował też prasę, związki zawodowe i pracodawców, a nawet opiekę medyczną. Organizował ludzkie życie od kołyski po grób. Tylko nieliczni indywidualiści mieli dość energii, by funkcjonować niezależnie od niego.

Reklama

Filarowość umierała powoli począwszy od lat 60. Ostatnie tchnienie wydaje dopiero teraz. Jej zgon nie zrodził jednak społeczeństwa ludzi szczęśliwych, jak zakładali postępowcy, ale patologie: legalizację prostytucji i miękkich narkotyków, eutanazji, małżeństw homoseksualnych. Przede wszystkim zaś - lęk.

Idą obcy

"Koniec systemu filarowego odebrał ludziom zakorzenienie. To nie imigranci są naszym problemem, ale brak bezpieczeństwa" - mówi Mak. Rdzenni etnicznie robotnicy, sklepikarze, farmerzy, ludzie z przedmieść wielkich miast mają poczucie, że tolerancyjna elita pozostawiła ich samych sobie. Nie chciała nawet rozważyć lęków, jakie nimi targają: strachu przed imigrantami i przestępczością. "Nie możemy zaprzeczyć: Holendrzy boją się dziś innych kultur, rośnie populizm" - twierdzi Paul Kalma, deputowany Partii Pracy.

Takie nastroje promują radykałów. Pierwszym wpływowym politykiem, który zakwestionował radosną wizję imigracji wzbogacającej holenderskie społeczeństwo, był Pim Fortuyn. Ulica też ją odrzucała, ale polityczne elity wolały nie ruszać tak drażliwej sprawy. Pim nie pasował do stereotypu rasistowskiego prawicowca. Homoseksualista, obrońca praw kobiet, socjalista w kwestiach gospodarczych. Był błyskotliwy. Dał się lubić. Dlatego kupił serca wielu Holendrów. W 2002 roku jego partia zdobyła drugie miejsce w wyborach. Trzy miesiące później został zabity za swoje poglądy. Dwa lata później jego los podzielił reżyser Theo van Gogh. Zginął, ponieważ skrytykował pozycję kobiet w islamie. W marcu tego roku grupa młodych Marokańczyków usiłowała podłożyć bomby w Arenaboulevard, ruchliwej dzielnicy handlowej Amsterdamu. Z oazy spokoju Holandia stała się krajem politycznego terroru.

"Byliśmy dumni z naszej tolerancji, multikulturalizmu. Teraz przeżywamy szok, to nie działa" - mówi profesor Alfred van Staden z uniwersytetu w Leiden. "Ludzie z uboższych warstw czują się zdradzeni przez przywódców. Nie bez racji oskarżają ich, że są daleko od ludzi i ich problemów. Oto dzisiejsza Holandia".

Władze dostrzegły problem. Podeszły od polityki multikulturalizmu do intergacji imigrantów. Chcą, by poznali język i kulturę holenderską. Ruchy te przyszły jednak za późno. Marokańscy, tureccy czy antylscy imigranci nie zaadaptowali się. Tworzą struktury plemienne negujące holenderski model życia i państwo. Tolerancja oraz otwartość przepoczwarzyły się we własne zaprzeczenie. Jeśli Holendrzy nie znajdą sposobu, by wtłoczyć przybyszów w swój system wartości i struktury, niedługo przyjdzie im walczyć o przetrwanie. Wcale nie jest pewne, że wygrają ten bój.

Wilders punktuje błędy kolejnych rządów; choć nie tak błyskotliwy jak Fortuyn, zdobywa dusze rozgoryczonych wyborców. Radykałowie przyciągają ich nie tylko w Holandii, ale też we Francji, na Węgrzech, w Bułgarii, Czechach, Słowacji, Belgii. Na razie hasła wymierzone w obcych nie przyjęły się w Polsce. Jesteśmy narodem homogenicznym, a nasza surowa polityka imigracyjna powstrzymuje niekontrolowany napływ cudzoziemców. Jeśli po wyborach antyimigranckie ruchy staną się ważną siłą Parlamentu Europejskiego, jeśli ich głos będzie brzmiał głośniej niż dotychczasowe nieśmiałe pomrukiwania francuskiego Frontu Narodowego, od lat obecnego w europarlamencie, winna będzie nie radykalizacja nastrojów czy rasizm, ale elity, które przez lata przymykały oczy na bolesną rzeczywistość.