Wielka Brytania i Holandia zainaugurowały wczoraj wybory do Parlamentu Europejskiego. Z sondaży wynika, że w euroławach zasiądzie wielu deputowanych sceptycznych wobec Unii w ogóle, a traktatu lizbońskiego w szczególności. Sukces zachęci ich do dalszej walki z reformą UE i kto wie, czy uda się ostatecznie doprowadzić do wprowadzenia Lizbony. Po raz pierwszy eurowybory nie są nudnym spektaklem niemal obojętnym europejskim społeczeństwom, ale wydarzeniem realnie zmieniającym kształt Europy. To dla Polaków znak, że w niedzielę warto pofatygować się do urn. Tym razem nasz głos naprawdę ma znaczenie.

Reklama

Zwolennicy traktatu zareagowali jękiem trwogi na wczorajsze oświadczenie Davida Camerona, przywódcy brytyjskich konserwatystów. Wódz torysów twardo opowiedział się za zorganizowaniem w Wielkiej Brytanii referendum traktatowego. To na razie tylko deklaracja, bo konserwatyści nie mają przewagi w brytyjskim parlamencie, ale bliska przyszłość może przynieść niespodziankę. Brytania jest pogrążona w skandalu finansowym, w którym umoczyły się wszystkie duże partie polityczne. Poważnie rozważane są wcześniejsze wybory parlamentarne.

Zanim do nich dojdzie, Cameron zbuduje silny obóz w parlamencie europejskim. Brytyjscy konserwatyści wraz z czeską ODS i polskim PiS zamierzają stworzyć wspólny klub. Możliwe, że ich koalicja stanie się drugą siłą europarlamentu. To jeszcze nie wszystko, kolejną grupę parlamentarną powołają nacjonaliści z kilku krajów wrogo nastawieni do Unii w ogóle. Na jej czele stanie zapewne Le Pen albo wschodząca gwiazda euronacjonalizmu, czyli przywódca holenderskiej Partii Wolności Geert Wilders. Obie te siły wraz z dobranymi pomniejszymi koalicjantami mogą zdobyć wystarczająco dużo głosów, by pokusić się o zmiany w prawie europejskim. Cameron już zapowiedział rewizję przepisów socjalnych oraz pocięcie budżetu UE.

Unia trawiona od środka przez eurosceptyków? Owszem, to wiarygodny scenariusz powyborczy. Sytuacja taka jest efektem renacjonalizacji Europy. W czasie kryzysu gospodarczego społeczeństwa nie dostrzegają już uroków wspólnego rynku czy braku granic. Przeciwnie, domagają się od swoich rządów, by chroniły interesy narodowe. I one to czynią. W Niemczech zarówno chadecy, jak i socjaldemokraci nie mówią już o wartości wyższego rzędu, jaką jest UE, ale o wykorzystaniu instytucji do obrony niemieckich firm, banków i rynku.

Nic dziwnego, że w takiej atmosferze wzrasta poparcie dla eurosceptyków czy nacjonalistów. Te wybory mogą stać się wręcz przełomem w ich walce o pogłębianiem unijnej integracji. Jeśli im się uda, jeśli zdobędą wystarczającą dużo głosów, by stać się drugą siłą europarlamentu, argumenty Camerona nabiorą mocy. Prezydenci Czech i Polski dostaną dodatkowe atuty do ręki, by nie podpisywać ratyfikowanego już przez parlamenty traktatu lizbońskiego. W konsekwencji wyborów Unia być może będzie musiała zapomnieć o podmiotowości prawnej, wspólnej dyplomacji, prezydencie i ministrze spraw zagranicznych Europy. Wieść ta z pewnością ucieszy Rosję wystraszoną wzrastającą potęgą UE. To nie są kolejne nudne eurowybory, to głosowanie na silną lub słabą Europę.