Medialne spory toczą się w gronach wąskich i do bólu przewidywalnych. Nie ma w nich miejsca na głębsze analizy i argumenty, bo rolę mędrców uzurpują sobie publicyści, u których szybkie pióro rzadko idzie w parze z szeroką wiedzą. W mediach obowiązuje ponadto wedle Króla swoista "zasada negacji" polegająca na tym, by o wszystkim i wszystkich pisać bądź mówić wyłącznie w czarnych barwach. Media z upodobaniem ośmieszają i mieszają z błotem polityków, partie czy kolejne rządy, z czego wynika nie tylko obniżenie (i tak już niewysokiej) jakości klasy politycznej, ale i dramatyczny spadek zaufania do polityki w społeczeństwie. W sfery naprawdę ważne dla tegoż społeczeństwa media za to raczej nie wkraczają - twierdzi Król. Próżno by szukać w nich na przykład poważnych analiz słabości polskiego Kościoła czy zaniku uczuć patriotycznych wśród Polaków. Media zasypują nas informacjami, ale ogromna większość z nich ma charakter błahy i ulotny - można domniemywać, że ich wpływ na umysły Polaków jest niewielki. Dlatego mówienie o "opiniotwórczej" roli mediów jest w dzisiejszej Polsce grubą przesadą.

Reklama

p

Marcin Król*:

Media raczej niszczą, niż współtworzą debatę publiczną w Polsce

Narzekania na rolę mediów, ich wpływ na politykę i kulturę, są zjawiskiem powszechnym. Jednak w Polsce od 1989 roku media odgrywały rolę jeszcze bardziej negatywną. Pomijam szczególny okres bezpośrednio po odzyskaniu wolności, ale już od 1990 roku, za rządów Tadeusza Mazowieckiego i potem aż do dzisiaj, media zarówno elektroniczne, jak i prasa przyjęły specyficzną politykę, która polegała przede wszystkim na atakowaniu wszystkich kolejnych ekip rządzących. To media - zawsze oczywiście pośrednio - doprowadziły do upadku rządu Hanny Suchockiej, a potem kilku premierów z SLD. To media ośmieszyły Jerzego Buzka i wykończyły Mariana Krzaklewskiego, ujawniły słabość rządu Kaczyńskiego, a teraz już coraz śmielej przymierzają się do "załatwienia" Tuska, chociaż nie idzie im to na razie najlepiej.

Reklama

Zasada negacji

Teoretycznie jest to wszystko normalne. Obejrzałem w telewizji, jak dwa orły bieliki zatruły się śmiertelnie na skutek powodzi padliną, i natychmiast napisałem do TVN oraz do wszystkich innych instancji (stowarzyszenie wielbicieli orła, wojewoda, odpowiednie ministerstwo itd.), że tuż obok mojego domu jest gniazdo orła bielika, które wymaga ochrony (nakazuje ją nawet prawo). Naturalnie nikt się nie odezwał, nawet stowarzyszenie wielbicieli orła milczy jak zaklęte. Padłe godło narodowe jest ciekawe, żywe - ani trochę. W zasadzie jest to światowa norma medialna, jednak polska specyfika polega na stosowaniu tej normy ze szczególną intensywnością oraz w warunkach i okolicznościach, które sprawiają, że rola mediów w kształtowaniu opinii publicznej jest większa niż w starych demokracjach. A zatem większa jest również odpowiedzialność.

Reklama

Jakie są przyczyny i racje, dla których media w Polsce tak intensywnie zajęły się mówieniem o tym, co jest złe, a nawet konstruowaniem obiektów krytyki (czasem konstruowaniem zupełnie bezpodstawnym, którego jedynym celem wydaje się to, by mieć o czym mówić albo pisać)?



Pierwsza przyczyna ma charakter polityczny. Ponieważ politycy w Polsce od 1989 roku mówią o innych politykach czy ugrupowaniach politycznych tylko źle, media po prostu to opisują czy pokazują, a kiedy trafi się okazja, także podsycają nastroje konfrontacyjne. To nie media, ale politycy od 1990 roku wykluczyli możliwość prowadzenia sensownej debaty publicznej, skoro wykluczyli zarówno dobrą wolę, jak i możliwość budowania dzięki niej roztropnych kompromisów. Oczywiście media są wolne i mogły działać wbrew tej tendencji polityków, ale to byłoby zbyt trudne, a ponadto publicyści, którzy w Polsce sądzą, że posiadają wiedzę uniwersalną, lubią pisać o wszystkim źle, bo to łatwiejsze i weselsze (tak im się przynajmniej zdaje). To sprzężenie zwrotne między polityką a publicystyką jest tak silne i tak bardzo do niego przywykliśmy, że w pierwszym roku rządów PO, kiedy większość odetchnęła i nic specjalnego się nie działo, media wpadły w czarną rozpacz, bo musiały poprzestać na takich wydarzeniach jak przygody miłosne Kazimierza Marcinkiewicza. Od czasu kryzysu sytuacja stała się jednak dla mediów znacznie korzystniejsza.

Ponadto negatywnej czy wręcz nihilistycznej postawie środków przekazu sprzyja jakość klasy politycznej. Media z kolei przyczyniają się do obniżania tej jakości, skoro nieliczni politycy, którzy mają coś do powiedzenia, nie trafiają nigdy na pierwsze strony gazet. Zanim Ludwik Dorn został wicepremierem, był uważany za jednego z najlepszych, najbardziej pracowitych i sprawnych posłów. Jednak medialnie nie istniał. Z kolei postaci takie jak poseł Karski mają swoje pięć minut sławy z okazji afery z wózkami golfowymi na Cyprze, ale o ich zdumiewająco nikłych kompetencjach już w zasadzie się nie pisze. A przecież olbrzymia większość Polaków widzi, jaki poziom intelektualny, językowy i polityczny przedstawiają sobą ich reprezentanci. Mówi się nam, że ich wybraliśmy. To nieprawda, bo przy obowiązującej w Polsce ordynacji wyborczej oraz wyjątkowo ograniczonej ofercie w najlepszym razie wybieramy negatywnie. Już zatem nie tylko media, ale i obywatele postępują zgodnie z zasadą negacji. W takich okolicznościach tylko przypadkiem może się trafić ktoś kompetentny - jak Radosław Sikorski - lub inteligentny - jak Janusz Palikot. I oni jednak nie w pełni wytrzymują negatywną presję mediów.

Nikomu niepotrzebna debata

Następny powód, dla którego media jedynie niszczą sferę publiczną w Polsce, także tylko po części wynika z ich natury i ewentualnie złej woli, a w większym stopniu z braku intelektualnego zaplecza dla publicystyki medialnej. Jak pisałem wielokrotnie, normalny (przyjęty w Ameryce czy we Francji) bieg rzeczy polega m.in. na tym, że istnieją - niezależne najczęściej od rządu lub zależne tylko pośrednio - ośrodki debaty intelektualnej, prowadzonej na akademickim poziomie. Rezultaty prowadzonych tam prac są publikowane w rozmaitego rodzaju kwartalnikach i dopiero wtedy wkraczają publicyści, którzy upowszechniają w tygodnikach i poważnych dziennikach co ważniejsze czy ciekawsze kwestie poruszane w owych zamkniętych gremiach. Z rezultatów prac tych gremiów korzystają także eksperci, którzy doradzają władzy wykonawczej i ustawodawczej. Na ogół zresztą politycy są dostatecznie wykształceni i ciekawi świata, by rozumieć, o co chodzi w tych akademickich debatach. Wyjątki to zapewne prezydent George W. Bush czy premier Berlusconi.



W Polsce ten model nigdy nie funkcjonował ani przez moment. Powodów jest kilka. Po 1989 roku władzę objęli ludzie, którzy mieli pewne intelektualne zaplecze i sądzili, że rady nie są im potrzebne, a ponadto uważali - podobnie jak ja sam wtedy - że cel jest prosty: stworzenie demokracji wolnorynkowej, podobnej do tej, która istnieje w krajach zachodnich. Sposoby także wydawały się prostsze, niż się potem przekonano, bowiem dominowało przekonanie, że niemal wszystko zdarzy się samo, jeżeli tylko stworzymy odpowiednie warunki. Takie połączenie postawy oświeceniowej z neoliberalną wykluczało zarówno potrzebę debaty publicznej, jak i rolę doradczą grup eksperckich. Ponadto nie było za bardzo komu doradzać. Polscy intelektualiści opozycyjni wychowali się na wspomnianym powyżej modelu demokracji, zaś inni, czyli na przykład olbrzymia większość politologów, byli przesiąknięci mieszanką oportunizmu z marksizmem.

Co więcej, przez kilka lat istotną rolę odgrywało piękne złudzenie polskiej specyfiki i polskiego pierwszeństwa, gdy chodzi o transformację, które sprawiało, że zapatrzeni w zachodnią demokrację nie czerpaliśmy zarazem z niej praktycznych wzorów. Był to okres wielu triumfów, ale i całkowitej politycznej bezmyślności. I tak już zostało. Dzisiaj widać doskonale, że opisanie czegoś takiego jak "myśl polityczna III Rzeczypospolitej" (istnienia IV nie odnotowałem) byłoby zadaniem niewykonalnym.

Nic więc dziwnego, że w tych okolicznościach nie było miejsca na debatę polityczną oraz na ekspertyzę polityczną - zarówno z powodu negatywizmu, jak i z racji antyintelektualnego pojmowania polityki. A ponieważ media trzeba wypełniać zawartością, debaty toczyli publicyści, którzy nie mieli specjalnego intelektualnego przygotowania. Bowiem nawet najbardziej inteligentni spośród nich są tylko publicystami, a nie myślicielami i chociaż granica ta zaciera się także na świecie (weźmy choćby Francisa Fukuyamę, Nialla Fergusona czy Samuela P. Huntingtona, którzy z uczonych stali się dziennikarzami), w Polsce publicyści uznali się za równych uczonym. Co najwyżej uczeni zniżali się do roli publicystów, nigdy odwrotnie, w czym nie ma nic dziwnego, ale co sprawia, że debata publiczna jest pozorna (nie odnosi się do realnych faktów), jałowa i zamknięta w kręgu szybko i zgrabnie piszących nielicznych autorów. Taka debata w istocie nie jest potrzebna ani politykom, ani społeczeństwu, i można sądzić, że i społeczeństwo, i politycy w ogóle z niej nie korzystają. Stąd, nawet gdyby można było mówić o korzystnym wpływie mediów na politykę, wpływu takiego nikt nie próbuje wywierać (chyba że polega on na udziale w swoistym konkursie piękności).



Wpływ na politykę?

Przyjrzyjmy się jedynej świadomej i podjętej w sposób zorganizowany próbie kształtowania zarazem polityki, jak i oświeconej opinii przez myśl polityczną, czyli konserwatywno-prawicowej publicystyce zwolenników mitu IV Rzeczypospolitej. Darujmy sobie złośliwości dotyczące poziomu tej debaty, który w niektórych wypadkach miał służalczo antyintelektualny charakter i sprowadzał się do gloryfikacji postawy PiS. Całkowite niepowodzenie tego zamysłu nie wynikało jednak z poziomu intelektualnej argumentacji, bo liczne są tu przykłady argumentacji dobrze konstruowanej, lecz z samej zasady, czyli radykalnego negatywizmu, próby nowego rzekomo odczytania Brzozowskiego, Miłosza czy tradycji Powstania Warszawskiego. Nowego, a więc - w domniemaniu - innego niż obowiązujące, narzucone przez nieistniejące, ale silne w imaginacji autorów "salony". Jedyny wątek pozytywny dotyczył rzekomo trwałej w Polsce tradycji republikańskiej (z XVI i XVII wieku). Wątek ten został podjęty przez polityków PiS, bo wydawał im się dobrym prezentem od intelektualistów. W najlepszym jednak razie było to marzenie, a w gorszym - totalne złudzenie. Polemiki z uprawianą wówczas w Polsce "polityką historyczną" nie chcę nawet podejmować, bowiem nic z tych prób nie zostało. Tak więc, paradoksalnie, to zwolennicy antyintelektualnego programowo Prawa i Sprawiedliwości podjęli próbę filozoficznego i medialnego podbudowania polityki. Próbę jednak nieudaną oraz w istocie anachroniczną.

Pozostaje zatem pytanie, czy media w ogóle wywarły istotny wpływ na polską politykę? Nasuwa się odpowiedź negatywna, co jest zaskakujące, jeśli zważymy, że politycy są nieustannie obecni w mediach, nieporównanie częściej niż w starych demokracjach, gdzie polityk pojawia się w mediach tylko wtedy, gdy jest po temu istotny powód: albo powiedział coś ważnego, albo zrobił coś istotnego, albo wywołał skandal publiczny lub prywatny. Kilkakrotnie w Polsce media odegrały istotną rolę, nie tylko jako pośrednik przekazujący niezależne od nich samych zachowania polityków. Tak było ostatnio w 2007 roku w wypadku debaty między Jarosławem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem, kiedy to Kaczyński okazał się mniej sprawny i sprytny. Oczywiście pewne znaczenie ma medialny konkurs piękności, chociaż nie można powiedzieć, by w Polsce polityków wybierano, kierując się ich medialną prezencją - nie wypada cytować przykładów, ale jest ich bardzo wiele.

Skoro media nie wywierają wpływu na politykę, a w każdym razie wpływ ten jest znacznie mniejszy, niż się powszechnie sądzi, to wyjaśniają się powody nieustającej pretensji, jaką politycy rozmaitych ugrupowań mają do mediów - pretensji o to, że te ostatnie za mało czasu poświęcają ich działalności. Tak naprawdę poświęcają go raczej za dużo, ale nie ma to żadnego efektu, a obecność medialna w minimalnym jedynie stopniu wpływa na preferencje wyborcze. A jeżeli już wpływa, to raczej negatywnie - jak to miało miejsce w wypadku przegranej PiS. Większy od poglądów polityków i opinii na temat polityków prezentowanych w mediach jest już wpływ niesłychanie powierzchownych badań opinii publicznej.



Fakt, że w Polsce, ze wspomnianych wyżej powodów, mamy taką właśnie sytuację, świadczy o ogromnej słabości polskiego systemu demokratycznego. Zdaniem wszystkich wybitnych teoretyków demokracji dwa spośród niezbędnych warunków jej dobrego funkcjonowania to: obecność niezależnych i rozbudowanych opiniotwórczych mediów oraz możliwość jasnego i racjonalnego wyboru między stanowiskami polityków i partii politycznych, co bez czynnego udziału mediów jest niemożliwe. Oba te warunki są w Polsce spełniane w bardzo skromnym wymiarze. W nowoczesnych masowych demokracjach media stanowią - jak doskonale wiemy - podstawową siłę kontrolującą w okresach między wyborami. Ta rola nie jest przez polskie media wypełniana. Jeżeli nawet pojawia się wątek powszechnie uznawany za godny rozbudowanej krytyki, media skupiają się na nim najwyżej przez kilka dni - na monitorowanie i wnikliwe analizowanie nie mają cierpliwości. Wszystko szybko się rozmywa i znika w otchłani. Możemy przytoczyć dziesiątki przykładów rzekomo dramatycznie poważnych spraw, które po krótkim czasie przestały kogokolwiek interesować, bo media je porzuciły na rzecz nowych sensacji.

Wątły fundament demokracji

Na czym zatem opiera się polska demokracja? Przede wszystkim na przestrzeganiu prawa, co generalnie jest rzecz jasna rzeczą pozytywną, ale w niektórych okolicznościach prowadzi do kłopotów - dobrymi przykładami są tu nieprecyzyjne określenie roli prezydenta (chodzi nie tylko o relacje z rządem, ale także o brak jasno ustalonego terminu, w jakim prezydent powinien wręczyć nominacje profesorom czy ambasadorom) czy też niemożność poradzenia sobie z kierownictwem telewizji publicznej w ramach istniejących przepisów prawnych. Prawo polskie zostało ostatnio wzmocnione przez liczne regulacje europejskie, a media rzeczywiście bardzo przyglądają się temu, czy politycy prawa nie łamią.

Teoretycznie nie jest więc aż tak źle, choć jeżeli demokracja oznacza istnienie wspólnoty politycznej, to takiej wspólnoty u nas brak, zaś media odegrały niemałą rolę w tym, że do jej powstania nie doszło. Mówiliśmy bowiem o wpływie mediów na polityków, ale drugą podstawową rolą poważnych mediów jest wywieranie wpływu na społeczeństwo. Jeżeli używamy sformułowania media opiniotwórcze, to właśnie ten wpływ mamy na myśli. Czy polskie media są opiniotwórcze? Przytoczyć można przykład trzech sfer świadomości publicznej, które teoretycznie w Polsce odgrywają istotną rolę, ale do których mediom nigdy nie udało się na poważnie wkroczyć. Pierwsza sfera to Kościół i religijność. Każdy roztropny obserwator zdaje sobie sprawę, że mamy tu do czynienia z jednym z najpoważniejszych problemów współczesnej Polski, że zjawisko słabości Kościoła nabiera wymiarów dramatycznych. Nie trzeba być dewotem, by wiedzieć, że jest to problem dla polskiej mentalności zasadniczy, ale w mediach praktycznie nie ma na temat ani słowa.



Druga sfera to kultura. Mam poczucie, że polska kultura ma się zupełnie dobrze, ale równocześnie jej osiągnięcia (zwłaszcza książki) są kompletnie lekceważone zarówno przez media elektroniczne, jak i gazety. O znakomitych polskich publikacjach, ale także o licznych i ważnych przekładach dowiaduję się z wizyt w księgarni. Kryzys specjalnie nie wpłynął na stan polskiej kultury, ale mediów poza rachityczną TVP Kultura nic nie ciekawi, chyba że akurat umrze Michael Jackson. Od niedawna istnieje bardzo dobre pismo internetowe - Dwutygodnik.com - poświęcone kulturze, a sponsorowane przez odpowiednie ministerstwo - i to wszystko.

Trzecia sfera - o czym piszę z pewnym zażenowaniem - to polski patriotyzm, który stanowił obok religii podstawową siłę wiążącą społeczeństwo. Oczywistym jest, że o patriotyzmie więcej mówi się w czasach trudnych, ale jeżeli więź patriotyczną rozumieć nie sentymentalnie czy tylko emocjonalnie, ale jako formę wspólnoty niezbędnej dla funkcjonowania państwa, to i w czasach w miarę normalnych patriotyzm jest potrzebny. W polskich mediach wątek ten nie istnieje, chyba że w postaci niezbyt mądrych tekstów na temat Eryki Steinbach albo reakcji na obrazę, jaka przydarzy się w mediach zagranicznych.

Tak wygląda opiniotwórcza rola mediów. Można więc bez wahania uznać, że w zasadzie media są w Polsce dla rozrywki, a nie dla polityki. Zresztą może to i lepiej?

Marcin Król

p

*Marcin Król, ur. 1944, historyk idei, publicysta, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Jeden z najważniejszych przedstawicieli polskiego konserwatywnego liberalizmu, komentator i krytyk myśli liberalnej. Opublikował m.in. książki "Liberalizm strachu i liberalizm odwagi" (1996), "Bezradność liberałów" (2005), "Patriotyzm przyszłości" (2004) oraz "Nieco z boku. Autobiografia niepolityczna" (2008). Jest stałym współpracownikiem "Europy". W nrze 266 z 9 maja br. opublikowaliśmy wywiad z nim "Pochwała narodowej tożsamości".