Z miejscowych wylewa się tłumiona wściekłość. "Nie muszą zamykać meczetu. Każdy, kto tu przychodzi, to muzułmanin, więc w środku byłoby bezpiecznie. Chcą nam po prostu pokazać, że nie mamy żadnej władzy, żadnej siły" - mówi reporterom zrezygnowana kobieta w średnim wieku.

Reklama

Sinkiang to po chińsku "nowe terytorium" czy też "nowe pogranicze". Dla Ujgurów nazwa oznacza tylko jedno: przejaw chińskiego imperializmu. Rdzenni mieszkańcy prowincji unikają obraźliwego miana swojej ojczyzny i starają się raczej używać nazw "Ujgurystan" lub "Wschodni Turkiestan". Te słowne zabiegi oddają jedynie dramat, w jakim znalazło się ponad 8 milionów członków tego narodu. Prowincję, która zajmuje jedną szóstą powierzchni Chińskiej Republiki Ludowej, czyli terytorium porównywalne z obszarem Iranu, zamieszkuje teraz około 20 milionów ludzi. Jednak Ujgurzy stanowią we własnej ojczyźnie mniejszość. To zaledwie 45 proc. ludności. Tubylcy zostali zepchnięci do roli gości na własnej ziemi przez setki tysięcy kolonistów z przeludnionych południowych i wschodnich prowincji kraju. W tej chwili Han (czyli rdzenni Chińczycy) to już 40 proc. ludności Sinkiangu, choć w 1940 roku stanowili zaledwie 5 proc. mieszkańców. Dziś to oni piastują najważniejsze stanowiska w administracji, korzystają z rozbudowanego systemu przywilejów socjalnych, robią biznes. I na każdym kroku podkreślają, że Ujgurzy powinni im być wdzięczni. Bo to właśnie Han przynieśli do zacofanego "nowego pogranicza" cywilizację. Gdy tylko w prowincji zaczyna robić się gorąco, państwowa telewizja CCTV nadaje programy, w których reporterzy z marsowymi minami opowiadają, ile kilometrów dróg wybudowano w Sinkiangu, ile otwarto szkół i szpitali. Właśnie ten niepisany układ: spokój za rozwój gospodarczy, miał być stałą gwarancją stabilizacji w Sinkiangu.

Ostatnie zamieszki pokazały, że jest ona jednak bardzo krucha. Pekin doskonale zdaje sobie sprawę: albo dalsza kolonizacja i zdobycie przewagi demograficznej na muzułmanami, albo region może być jednym wielkim rozsadnikiem Chin.

Ujgurzy, podobnie jak rdzenni Tybetańczycy, nie mają zbyt wielu punktów wspólnych z Hanami. Członkom tej tureckiej grupy etnicznej bliżej do mieszkańców krajów Azji Centralnej niż do przybyszów znad rzeki Jangcy. Ujgurzy różnią się od Chińczyków językiem, zwyczajami, kulturą, ale przede wszystkim religią. To wyznawcy umiarkowanej wersji sunnickiego islamu, podobnej do tej propagowanej w czasach komunizmu w radzieckich republikach Azji Środkowej. Właśnie regularne praktykowanie islamu najbardziej różni ich od Chińczyków. Han to "ludzie nowocześni". Najczęściej ateiści. Pragmatycy.

- Na mocy oficjalnego zakazu władz dzieci poniżej 18. roku życia i pracownicy sektora państwowego nie mogą uczęszczać do meczetów. Zabrania się im dochowywania Ramadanu. Imamowie muszą przechodzić państwowy kurs tzw. edukacji patriotycznej, czyli zwyczajną indoktrynację. Wszystkie te praktyki mają na celu odcięcie od tradycji młodego pokolenia - mówi nam Henry Sadzewsky z waszyngtońskiej organizacji Uighur Human Rights Project. Ujgurskie kobiety są represjonowane za noszenie chust zakrywających głowę, mężczyznom grożą kary za zapuszczanie bród.

Zresztą nie tylko religia jest na cenzurowanym. "W Turkiestanie Wschodnim jest tylko jedna katedra uniwersytecka, gdzie ujgurski jest językiem wykładowym - katedra poezji. Władze eliminują język ujgurski ze szkół podstawowych i średnich. Celem promocji mandaryńskiego, którym włada przecież póki co mniejsza część ludności, jest wykorzenienie młodego pokolenia Ujgurów. Ludzi pozbawionych tradycji łatwiej będzie sobie ostatecznie podporządkować" - uważa Sadzewsky.

W powiązaniu Sinkiangu z resztą Państwa Środka kluczową rolę odgrywa także chińska kolonizacja. Napływ imigrantów jest regulowany przez dowództwo Korpusu Budowlano-Produkcyjnego Sinkiangu, istniejącej od 1954 r. paramilitarnej organizacji, której jedynym zadaniem jest obrona i dbałość o rozwój pogranicza. W praktyce Korpus dysponujący własnymi służbami mundurowymi jest głównym gwarantem chińskiej władzy w regionie.

Reklama

Podobnie jak w przypadku Tybetu początkiem kolonizacji stała się budowa linii kolejowej i autostrad, które w latach 90. obiegły północną, najbogatszą część Sinkiangu, i połączyły pogranicze z resztą kraju. To właśnie na północy prowincji znajdują się złoża ropy i gazu, których eksploatacja przynosi 60 proc. dochodów Sinkiangowi. Rozwijany pod ścisłą kontrolą władz przemysł skusił do przeprowadzki tysiące Chińczyków z biednych rolniczych regionów na wschodzie.

"Etniczni Hanowie otrzymują preferencyjne warunki przy przesiedleniu do Ujgurystanu. Władze gwarantują im kwoty przy zajmowaniu najlepiej płatnych prac w służbie publicznej. Np. jeśli w jakimś okręgu do obsadzenia jest 400 etatów, to jest pewne, że 350 z nich będzie przeznaczonych dla Hanów, 40 dla Ujgurów, a 10 dla pozostałych mniejszości. Ta ekonomiczna dyskryminacja idzie w parze z represjami politycznymi i kulturowymi" - tłumaczy Sadzewsky.

"Komuniści rządzą tym rejonem od 60 lat. Przekonują, że inwestują w infrastrukturę. Problem tkwi jednak w tym, że z rozwoju korzysta tylko jedna grupa etniczna - Han. Ujgurzy są odsunięci od podejmowania od wszelkich decyzji. Ta dyskryminacja dociera nawet do sektora zdrowotnego. Ujgurzy korzystają z zaniedbanych szpitali, nowoczesne gmachy są przeznaczone dla Chińczyków. Wcześniej czy później Pekin zbierze owoce swojej polityki kolonizacji pogranicza" - podsumowuje Sadzewsky.