Tomasz Komenda zmarł 21 lutego 2024 roku. Przez dwa ostatnie lata walczył z nowotworem płuc. Tomasz Komenda spędził 18 latach w więzieniu, niesłusznie skazany za gwałt i morderstwo 15-latki. Jego sprawa była jedną z najgłośniejszych w ostatnich latach w Polsce. Matka, Teresa Klemańska zawsze stała u boku syna i starała się, by wyszedł z więzienia. Tomasz Komenda za 18 lat spędzonych niesłusznie za kratami otrzymał blisko 13 milionów złotych odszkodowania. Po wyjściu na wolność w pewnym momencie syn odsunął się od matki.
"Uciekał, jak słyszał, że idę"
Teresa Klemańska nigdy nie zwątpiła w niewinność syna. Gdy wyszedł na wolność, była to dla niej ogromna radość. W pewnym momencie syn odsunął się od niej.
"On pewnego dnia po prostu zniknął. Bez słowa zostawił klucze na komodzie. To było zaraz po tym, jak dostał pieniądze, w 2021 roku. Już nie mogłam się do niego dodzwonić. Szukałam go wszędzie. Byłam na policji, ale zapytali, czy jest ubezwłasnowolniony. Odpowiedziałam, że nie. A oni, że w takim razie nie mogą mi pomóc, bo Tomek jest pełnoletni. Czasem ludzie na ulicy mnie zaczepiali i o nim mówili. Odwiedzałam miejsca, w których go widzieli, ale go nie było. On uciekał, jak słyszał, że idę" - powiedziała w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".
Teresa Klemańska podkreśliła, że ogromny wpływ na Tomasza Komendę miał jego brat Maciej. Tomasz miał trzy mieszkania we Wrocławiu, w 2022 roku postanowił przekazać je właśnie Maciejowi. Dzięki notarialnie spisanej umowie "dożywocia", miał prawo do mieszkania w jednym z tych lokali do końca swojego życia.
Gdzie te miliony nas doprowadziły?
"Nic z tego nie rozumiem. Tomek miał miliony, a umierał bez własnego kąta. Gdzie te miliony nas doprowadziły? Żal mam straszny. Do niego (do brata Tomasza, przyp. red.), że mi z nim być nie pozwolił, ale też do tych prokuratorów z Łodzi. Znowu wszystko zamietli. Wypytywali, czy Tomek został zgwałcony, czy nie. Ciągle musiał wszystko powtarzać, a oni dalej go wzywali, zdenerwowany wychodził, to znowu jakieś próbki pobierali. Ile można było go męczyć? Ja stamtąd też za każdym razem zaryczana wychodziłam. Ach, na cały świat już jestem wściekła, że to się tak potoczyło" - powiedziała Teresa Klemańska.
"Trzy razy go widziałam przez ostatnie trzy lata"
Teresa Klemańska podkreśla, że jej najstarszy syn, Gerard Komenda, na którego wszyscy mówią Maciej, skutecznie odseparował Tomka od niej i reszty rodziny. "Trzy razy go widziałam przez ostatnie trzy lata. Ten trzeci pojechałam i okazało się, że Tomek już dwie godziny nie żyje. Te dwa razy, to po piętnaście minut. W kaplicy chciałam jeszcze jego twarz dotknąć, ale zaraz ten mój najstarszy syn, Maciek go nazywamy, rękę mi odepchnął. Żegnałam się z mamą, tatą, teściem, teściową, całowałam w czoło czy rękę zmarłą osobę i nic nie było, a tu? Ale trumnę zamknął koniec. I nawet mi nie pozwolił przy dziecku usiąść, tylko w drugim rzędzie. I przecież ja wcale nie mówiłam, żeby mi nie składać kondolencji. To co? Ja już nie jestem rodziną? Taki żal, że zostałam potraktowana, jak pies. Za cholerę się z tym nie pogodzę. Jak ja mam żyć? To się nie da. Coś jeszcze mam mówić?" - opowiadała Teresa Klemańska.
Trwa postępowanie spadkowe
Teresa Klemańska uczestniczy w postępowaniu dotyczącym testamentu jej syna. Sąd odmówił jej prawa do obecności podczas odczytywania ostatniej woli Tomasza Komendy. Głównymi stronami w sprawie są brat zmarłego oraz jego była partnerka, która reprezentuje ich 4-letniego syna. Oboje nie ujawniają żadnych szczegółów.
"Muszę poznać treść testamentu. Nie wierzę, że Tomek nie zwrócił się do mnie, nie zwrócił się do braci, żadnego słowa nam nie zostawił. Ja nie chcę żadnych pieniędzy, nie chcę nic. Tylko chciałabym się z nim pożegnać" - podkreśla Teresa Klemańska.