Robi fotografie oszczędne, podpatrzone, doskonałe kompozycyjnie, niczym Robert Capa czy Henri Cartier-Bresson. A jednocześnie to twórca osadzony w nowych dekoracjach popowego artysty-bohatera. Przyjaźni się z piosenkarką Cat Power, ma apartament w Nowym Jorku i dba, by opowiadać swe historie z wyrazistością celebryty. Mówi, że wartości swoich prac często nie jest pewien, ale za to wie, że świetnie tańczy sambę i doskonale gotuje polentę, północnowłoską potrawę z kaszy kukurydzianej. Oczywiście kokietuje, w 2004 r. zdobył najważniejsze fotograficzne nagrody w Stanach: tytuł fotoreportera roku National Photographers Association i fotografa prasowego roku U.S. Overseas Press Club.

Reklama

Najbardziej znane fotografie Majoliego to zdjęcia wojenne. "Newsweek", "New York Times Magazine" - te tytuły zamówiły u niego zdjęcia dokumentujące konflikt w Afganistanie, a później w Iraku. Kadr przedstawiający małe sylwetki amerykańskich marines na suchej, wypalonej ziemi, tuż obok dymiących zgliszczy obiegły cały świat. W warszawskiej Yours Gallery Majoli pokazał zupełnie inne kadry - zapis pracy głuchych dzieci i ich opiekunów we francuskich szkołach specjalnych składające się na zbiorową wystawę "Nieobojętny świat". "Nie ma różnych rodzajów fotografii. Robienie zdjęć mojej dziewczynie w niczym nie odbiega od pracy z talibami. Może z jednym wyjątkiem - na tereny wojenne trzeba jakoś dojechać, no i trzeba uważać, by nie dać się zabić, mieć co zjeść i gdzie zanocować. Ale randka z dziewczyną to też czasami hardcore, więc wszystko się zgadza. W fotografii wojennej i portrecie chodzi o to, żeby przekazać własną, autorską wersję spotkania" - zapewnia.

Majoli to fotograf podróżnik, nawet cykle zdjęć, które nie dotyczą konfliktów zbrojnych, powstają podczas wyjazdów. "To miłe myśleć sobie, że jest się Ryszardem Kapuścińskim obrazu. W praktyce to trochę skomplikowane. Na początku XXI w. coraz trudniej znaleźć interesujące, niesztampowe miejsce. Piękne pejzaże, miasta, spokój i dostatek - to w fotografii nudzi. Tak samo jak w życiu. Jeśli ktoś zapytałby mnie, czy dam wykład w Niemczech, powiedziałbym: nie, albo zrobiłbym to tylko dla pieniędzy i zażądał 10 tys. euro. Strasznie tam przewidywalnie i ustatkowanie. A w Polsce? Bardzo chętnie, to już przygoda" - opowiada.

Majoli twierdzi, że to właśnie bezkompromisowy styl bycia zapewnił mu sukces i wstęp do instytucji promującej na świecie nowe talenty, do której dołączył, mając 25 lat. "Fotografowałem od 10 lat, ciągle będąc z siebie niezadowolonym. Stwierdziłem, że już czas nadać mojej pracy poważny charakter. Wysłałem kilka zdjęć do Magnum, przedstawiały uliczną biedę w Brazylii. Długo nie dostawałem odpowiedzi, pogodziłem się, że zostanę kelnerem, zacząłem sprzedawać moje aparaty. I wtedy zadzwonili ludzie z Nowego Jorku. Ktoś, kto odebrał moje prace, zachował je do czasu corocznego spotkania agencji, pokazał innym członkom, a oni przegłosowali moje przyjęcie do Magnum, wtedy jeszcze na niepełnych prawach. Okazało się, że trochę sprytu, naiwności i braku zastanowienia może doprowadzić do celu" - opowiada.

Reklama

Czy współpraca z wielką agencją fotograficzną zmieniła coś w jego życiu? "Ma się więcej zleceń i łatwiej o pieniądze na projekty. Ale doświadczenia, które kształtują styl, płyną z innych sytuacji. Na przykład z długiego pobytu na greckiej wyspie Leros w domu dla niepełnosprawnych umysłowo, gdzie w wielu pensjonariuszach można zobaczyć samego siebie. Jednym z najbardziej ekstremalnych doświadczeń fotograficznych był pobyt w São Paulo. Któregoś dnia znajomy zaprowadził mnie do domu trzech transwestytów, to były fascynujące osobowości, erudyci, sporo rozmawialiśmy o Szekspirze. Następnego dnia ktoś mi powiedział, że przewodnik, który tam mnie zabrał, został zastrzelony na ulicy. Takie doświadczenia kształtują wrażliwość."

Robert Capa mówił, że dobra fotografia to taka, w której obiektyw znalazł się bardzo blisko tematu. Rasowy reporter zawsze zrezygnuje z bezpiecznej pozycji obserwatora. Majoli wpisuje się w ten trend. "Z moich doświadczeń jasno wynika, że przezroczysta fotografia nie istnieje. Świetnie byłoby myśleć, że w biedzie i nędzy włącza się empatia, że stajemy się częścią otoczenia na jego prawach. Ale to nieprawda, trzeba zająć zewnętrzne stanowisko, a jednocześnie podejść bardzo blisko. To nie jest proste, nie raz zarobiłem fangę w nos. O to zresztą najprościej w Brazylii" - zapewnia. Włoch przyznaje, że nawet gdyby chciał udawać członka lokalnej społeczności, byłoby to niemożliwe. "W São Paulo wyszedłem raz fotografować w deszczu. Wcześniej spędziłem jesień w Bośni, długą i dżdżystą. Wszyscy w Brazylii mówili: ej, co robisz, pada, musimy się schować. Przestań już być tym europejskim ekscentrykiem."

Majoli, jak przystało na gwiazdę, jeździ po świecie, oferując lokalnym fotografom konsultacje, 150 euro za godzinę. Na co dzień używa Olympusa C-5050, rezygnuje z zewnętrznej lampy, a przy wielu projektach sięga po proste cyfrowe "małpki". "Nie potrzebuję 20 milionów pikseli, żeby zrobić dobre zdjęcie. W zasadzie można powiedzieć, że im mniejszy aparat, tym lepsze fotki" - zapewnia. Fotograf przyznaje, że technika cyfrowa idealnie sprawdza się w reportażu. "Kadry z cyfrówki są jak dokumentalne wideo. Wszystko jest ostre, można też robić zdjęcia w nocy" - przekonuje.

Najbliższy projekt Majoliego to powrót do klasycznego reportażu społecznego. Fotograf planuje udokumentować kryzys w Stanach. "Puste domy, bezrobotni, ale pewnie też wiele zaskakujących anegdot - teraz szykuję się na to wszystko" - mówi. I dodaje, że globalna ekonomiczna zapaść to nie tylko wdzięczny temat na zdjęcie, ale też weryfikacja zawodowych umiejętności. "Wielkie magazyny obcinają fundusze, wielu świetnych fotografów przechodzi na freelancing. Ostatnio byłem w Strefie Gazy. Kiedy wisiałem na telefonie, chcąc sprzedać moje zdjęcia, poczułem się jak kilkanaście lat temu. To było świetne, odświeżające doświadczenie."