Kilka lat temu byłam obserwatorem w czasie wyborów w Mołdawii i od tej pory mam sentyment do tego kraju. Sympatyczni, życzliwi ludzie, których skromne warunki życia nie zmieniły na gorsze. A warunki życia niestety nie poprawiają się tam szybko.
Mołdawia znalazła się w pułapce geopolitycznej. Z jednej strony jako była republika radziecka (z mniejszością rosyjskojęzyczną) jest przez Rosję traktowana jak przysłowiowa kurica (kurica nie ptica… Mołdawia nie zagranica), a z drugiej wielu jej mieszkańców orientuje się na Unię Europejską. Sytuację komplikuje Naddniestrze, które jest ziemią niczyją, królestwem przemytu, przestępczości i szarej strefy. Oraz potężnym destabilizatorem. I jeśli w Mołdawii także miałby się zacząć konflikt zbrojny, to wyjdzie on właśnie z terenu Naddniestrza. Jakby tego było mało, stosunku z sąsiadami – zwłaszcza z Rumunią i Ukrainą - nie są najłatwiejsze.
Pomimo to Kiszyniów konsekwentnie chce zmierzać w stronę Europy. Nie bez przeszkód - Rosja nikogo łatwo nie wypuszcza ze swojej strefy wpływów. I Mołdawia się o tym już kilka razy przekonała. Moskwa zastosowała bowiem szantaż ekonomiczny: nałożyła embargo na mołdawskie wino i tytoń (czyli dwa najlepiej sprzedające się na rynku rosyjskim towary eksportowe). Oprócz tego podniosła ceny energii. To wystarczyło, by Mołdawia znalazła się w dużych opałach finansowych. Miało to zmusić obywateli do zagłosowania przeciwko partiom proeuropejskim.
Tak się jednak nie stało. W niedzielnych wyborach koalicja proeuropejska pod wodzą obecnego premiera Iurie Leanca zwyciężyła. I są duże szanse na to, że ponownie uda się jej stworzyć rząd. Taki wynik bardzo ucieszył Brukselę – zadowolenie wyrażali przedstawiciele Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej. Znacznie mniej entuzjastycznie - co zrozumiałe - przywitała wyniki wyborów Rosja. Bo to oznaczałoby kontynuację kursu europejskiego.
Można się cieszyć, ale… Po pierwsze liczyć się trzeba z tym, że Moskwa nie zaniecha prób destabilizacji republiki. A to oznacza, że wojna ekonomiczna jest więcej niż pewna. Ale jest też druga strona medalu. Wsparcie ze strony Unii Europejskiej dla reform i kulawej gospodarki. Niestety, zadowolenie i wyrazy politycznego poparcia nie przekładają się na dużą, realną pomoc krajowi. Trudno liczyć, że Francuzi, Włosi czy Hiszpanie w geście solidarności zaczną teraz kupować i pić mołdawskie wino. A na dobrą sprawę tak się powinno stać, rynek unijny powinien wspomóc gospodarkę mołdawską, kupując jej produkty. Oczywiście, są instrumenty pomocowe oferowane w ramach Partnerstwa Wschodniego. Ale to za mało.
Unia powinna teraz zadać sama sobie pytanie, czy na pewno chce dalszego zbliżania z Mołdawią. Kraj ze swojej strony uczynił bardzo wiele. Podpisanie umowy stowarzyszeniowej zwieńczyło pewien etap. Unia powinna wesprzeć finansowo Kiszyniów. Tym bardziej, że można się spodziewać, iż w ramach zastraszania Rosja będzie mogła już wkrótce zakręcić kurki z gazem. I sama Mołdawia sobie już z tym nie poradzi.