To, że Clinton szefowała amerykańskiej dyplomacji podczas pierwszej kadencji Baracka Obamy nie oznacza, iż jej prezydentura byłaby w obszarze polityki zagranicznej automatyczną kontynuacją obecnej. Hillary Clinton w niektórych kwestiach mocno się różniła z Obamą, prezentując ostrzejsze stanowisko, choć te rozbieżności jeszcze bardziej uwidoczniły się, gdy odeszła z administracji. W szczególności zauważalne były w kwestii wojny w Syrii i stosunku do Izraela.
Polityka zagraniczna Hilary Clinton
Clinton otwarcie nazwała politykę Obamy wobec Syrii fiaskiem i wzywała do tego, by nalotom na pozycje dżihadystów z Państwa Islamskiego towarzyszyła interwencja lądowa – także z udziałem wojsk amerykańskich – czyli pod tym względem bliżej jej było do republikańskich neokonserwatystów spod znaku George’a W. Busha niż do większości partyjnych kolegów.
Podobnie jeśli chodzi o Izrael. Stosunki Obamy z premierem tego kraju Benjaminem Netanjahu są dość chłodne i amerykański prezydent kilka razy krytykował Izrael za politykę wobec Palestyńczyków. Clinton zgodnie z tradycyjną amerykańską linią nawet w czasie interwencji w Strefie Gazy podkreślała, że Izrael ma prawo się bronić przed atakami. Dużą, jak na przedstawicielkę Partii Demokratycznej, skłonność do interwencji zbrojnych widać było także w kilku innych przypadkach. W 2003 r. Clinton była w gronie Demokratów, którzy poparli wniosek republikańskiego prezydenta Busha o zgodę na użycie siły w Iraku. To także Clinton jako sekretarz stanu ponoć przekonała Obamę i przesądziła o włączeniu się USA w naloty na Libię, co zresztą teraz – w obliczu panującego w tym kraju chaosu – jest jej wytykane jako poważny błąd.
Jeśli Clinton powróci do Białego Domu amerykańska polityka zagraniczna zasadniczo się nie zmieni, choć w niektórych aspektach może być bardziej zdecydowana. Na pewno poprawią się relacje z Izraelem, prawdopodobnie Clinton będzie nieco ostrzejsza wobec Władimira Putina niż Obama, choć i tak po naiwnie zaproponowanym przez tego ostatniego po objęciu władzy resecie w stosunkach z Rosją nie ma śladu.
Jest szansa, iż Clinton będzie bardziej przychylnie niż obecny prezydent odnosić się do pomysłów stałej obecności amerykańskich żołnierzy w Europie Środkowo-Wschodniej, choć też nie należy liczyć, że zacznie jakoś militaryzować nasz region. Biorąc pod uwagę jej opinie na temat błędów popełnionych w Syrii, można się spodziewać, iż będzie chciała zbudować jakąś koalicję do walki z Państwem Islamskim, która nie ograniczy się do nalotów. Wreszcie – będzie kontynuowała prowadzoną przez Obamę politykę poprawiania stosunków z Iranem i Kubą, bo akurat obie te kwestie trzeba obecnemu prezydentowi zapisać na plus.
USA staną się państwem rozbójniczym?
Plany Trumpa w kwestii polityki zagranicznej są zdecydowanie bardziej nieprzewidywalne i najlepiej charakteryzuje je to, co powiedział na jednym z wieców: „Nie chcę, żeby wrogowie wiedzieli, co myślę, to chyba ma sens? Chcę, żeby ludzie zgadywali. Nie chcę, żeby ludzie znali moje plany. Ale mam plany!”.
Faktycznie, w wypowiedziach Trumpa trudno doszukać się jakiejś całościowej wizji, a na ten sam temat potrafi powiedzieć dwie zupełnie przeciwstawne rzeczy. Przykładem jest choćby Ukraina, którą latem zeszłego roku nazwał problemem Europy i uznał, że stosunki z Rosją są ważniejsze, zaś miesiąc później skrytykował państwa europejskie za to, że nie udzieliły Kijowowi większej pomocy.
Tym niemniej z tych wszystkich wypowiedzi wyłania się jeden wspólny mianownik – Stany Zjednoczone muszą się przestać oglądać na innych, tylko samodzielnie – i jeśli trzeba, to w ostry sposób - realizować swoje interesy. Czyli nie tylko zamierza wyrzucić wszystkich nielegalnych imigrantów z kraju i postawić mur na granicy z Meksykiem, ale chce jeszcze, żeby to Meksyk pokrył koszty jego budowy.
Zapowiada, że skończy z sytuacją, w której Stany Zjednoczone są gwarantem bezpieczeństwa dla bogatych krajów jak Japonia, Niemcy czy Arabia Saudyjska, które bez Amerykanów byłby bezbronne, i jeśli chcą dalej korzystać z amerykańskiej ochrony, będą musiały za to płacić. Mówi, że trzeba zbombardować wszystkie rafinerie i ropociągi, które pozwalają funkcjonować Państwu Islamskiemu, a później wpuścić tam amerykańskie firmy naftowe, a na dodatek, że nie będzie się cackał z terrorystami, tylko przywróci waterboarding podczas przesłuchań i zezwoli na zabijanie członków rodzin terrorystów. Przekonuje, iż skoro okazał się skutecznym negocjatorem w biznesie, tak samo będzie w dyplomacji międzynarodowej i jest w stanie zmusić Chiny do tego, by przestały manipulować kursem juana i przestrzegały własności intelektualnej.
Przekładając te wszystkie rzucane gdzieś zapowiedzi na realia, to jeśli Trump faktycznie zostałby prezydentem, całkowicie zmieniłyby się relacje USA z resztą świata – na gorsze. Stany Zjednoczone zaczęłyby być postrzegane, a do pewnego stopnia też by się stały, państwem trochę rozbójniczym – które nie przestrzega prawa międzynarodowego ani umów międzynarodowych, interweniuje zbrojnie tam, gdzie akurat ma interesy, wymusza na innych korzystne dla siebie decyzje itp. Nieuniknioną konsekwencją tego byłby globalny chaos.
Polski punkt widzenia
Z polskiego punktu widzenia najbardziej niebezpieczne są dwie sprawy – pewna sympatia dla rządów silnej ręki oraz zapowiedź ograniczenia obecności w Europie. O ile wyrażanie opinii, że Libia pod rządami Muammara Kaddafiego i Syria Baszara al-Asada były lepszymi krajami niż obecnie jest kontrowersyjne, ale nie wpływa na nasze bezpieczeństwo, to zapowiedzi, że on potrafi się dogadać z Władimirem Putinem – już tak. A ponieważ Trump wiele razy powtarzał, iż Europa powinna sama dbać o siebie, to można się spodziewać, że w przypadku ewentualnej rosyjskiej agresji, USA nie przyjdą z pomocą (a opinia Trumpa, że bez amerykańskiej pomocy sojusznicy Waszyngtonu zostaną zmieceni z powierzchni Ziemi w ciągu 15 minut jest, niestety, trafna).
Oczywiście prezydent nie rządzi sam i nie podejmuje wszystkich decyzji osobiście, więc to może dawać nadzieję, iż nieodpowiedzialne zapędy Trumpa będą tonować jego doradcy, ale wbrew obietnicom, nie przedstawił on jeszcze żadnych nazwisk. Poza tym, znając charakter Trumpa, prędzej będzie on wyrzucał doradców mających odmienne zdanie niż uwzględniał ich opinie.
Jeszcze w czasie prawyborów triumfy Trumpa skłoniły kilkudziesięciu republikańskich ekspertów od spraw międzynarodowych wywodzących się z kręgu neokonserwatystów do opublikowania listu otwartego, w którym demaskowali niebezpieczne poglądy Trumpa. – On potrafi jednym zdaniu przejść od izolacjonizmu do militarnego rozbójnictwa. Jego zapowiedź prowadzenia agresywnych wojen handlowych jest w globalnie połączonym świecie receptą na katastrofę gospodarczą. Zamiar szerokiego stosowania tortur jest nie do zaakceptowania – wyliczali sygnatariusze listu, wśród których są m.in. Robert Zoellick, były zastępca sekretarza stanu i były szef Banku Światowego oraz Michael Chertoff, były sekretarz bezpieczeństwa wewnętrznego. – Hillary jest mniejszym złem, zdecydowanie mniejszym – przyznał inicjator listu, były wysoki rangą urzędnik Departamentu Stanu z czasów Busha, Eliot Cohen.