To jasne, że można nie podzielać wolnorynkowych poglądów Miltona Friedmana. A jednak objawem skrajnej głupoty lub dogmatycznego fanatyzmu byłoby odmawianie sensu wszystkiemu, co mówił. Czy gdyby Friedman stwierdził za życia, że Ziemia nie jest centrum Układu Słonecznego, to nie miałby racji?
A jednak, gdy spojrzeć na to, jaka polityka społeczno-gospodarcza cieszy się teraz poparciem, to dojdzie się do wniosku, że z chęcią podważamy równie oczywiste stwierdzenie, które faktycznie padło z ust Friedmana. To, że „nie ma darmowych obiadów”. Fakt, że aby coś otrzymać, ktoś musi to wcześniej wytworzyć, ponosząc przy tym koszty, jest równie zrozumiały, co tragiczne skutki zderzenia naszego czoła z najbliższą ścianą (przy założeniu, że nie dysponujemy kaskiem) – a jednak przeczymy mu.
Najnowsze badania opinii publicznej na temat programu 500+, który ma wspierać polskie rodziny i zwiększać ich dzietność, są tego niechlubnym świadectwem.

Pieniądze z kosmosu

Reklama
Ponad 33 mld zł – tyle już wydano w ramach tego programu od momentu jego uruchomienia (obejmuje ok. 4 mln dzieci). O tych imponujących liczbach (osiągnięciach?) poinformowała z dumą w październiku minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska. Gdyby minister Rafalska ogłosiła równocześnie, że owe 33 mld zł pochodzą ze zrzutki, którą urządzili politycy partii rządzącej, albo gdyby stwierdziła, że pieniądze znaleziono w polu pszenicy i że prawdopodobnie podrzucili je nam Marsjanie – uwierzyłoby w to aż 33 proc. Polaków. Przyjrzyjmy się badaniu przeprowadzonemu dla portalu CiekaweLiczby.pl. Wynika z niego, że 12 proc. z nas uważa, że źródłem finansowania 500+ są mityczne „rządowe pieniądze”, a aż 21 proc. przyznaje z rozbrajającą szczerością, że w ogóle nie ma pojęcia, skąd biorą się środki na takie hojne rozdawnictwo. To daje w sumie 33 proc., prawda?
Reklama
To nie koniec – aż 23 proc. badanych uważa, że, owszem, 500+ finansowane jest z podatków, ale to nie są akurat te podatki, które płacą oni (to na pewno z podatków sąsiada). Z kolei 5 proc. przekonuje, że pieniądze biorą się z podatków od firm (a wiadomo, że słusznie jest zabrać prywaciarzowi). I tylko 38 proc. badanych domyśla się, że za tę hojną politykę społeczną płacą oni sami – podatkiem dochodowym, kapitałowym, akcyzą, VAT-em. I nie ma znaczenia, czy 500+ finansowane jest z podatków bieżących, czy może za pomocą zaciągania kredytów przez rząd. Bo pożyczki także trzeba spłacić – z podatków, oczywiście.
Skala niezrozumienia mechanizmu finansowania 500+ stanowi tylko wymowny przykład szerszego problemu: wydatki budżetowe w ogóle nie łączą się dla nas z tym, co znika z naszych kieszeni. Jesteśmy zwolennikami niskich podatków, jednocześnie wykazując mocne przywiązanie do świadczeń ze strony państwa. Jak zauważa Dominika Maison, psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego, w książce „Polak w świecie finansów” większość z nas (81 proc.) jest zwolennikami poglądu, że „podatki powinny być niskie, a pensje wyższe i obywatele sami powinni dysponować zarobionymi przez siebie pieniędzmi” i że podatki są za wysokie lub zdecydowanie za wysokie. Z drugiej strony Maison cytuje badania, w których przedstawiono respondentom listę 13 świadczeń, pytając o to, czy powinny być one zapewniane przez państwo. Wyniki? Opieka zdrowotna – 83 proc. badanych było za. Edukacja – 81 proc. Rehabilitacja i sprzęt dla niepełnosprawnych – 77 proc. Te przekonania nie zaskakują – o naszym mocnym (chociaż ślepym na fakty) przywiązaniu do darmowości świadczy to, że w zakresie zdrowia i edukacji wpisaliśmy ją sobie nawet do konstytucji. Ale w badaniach Maison pojawiają się także takie postulaty, które zaskakują. Spore grono zwolenników ma płatny urlop wychowawczy (nie mylić z macierzyńskim) – aż 67 proc., a nawet bezpłatny dostęp do internetu – 44 proc. I co ciekawe, to właśnie osoby wskazujące w badaniach upodobanie do obniżania podatków (w porównaniu do tych, które uważają, że podatki powinny być wysokie) mają, jak pisze Maison, „większe oczekiwania co do dostępności różnych świadczeń”. Jak to zatem jest – z jednej strony nie chcemy finansować budżetu, a z drugiej chcemy od państwa gwarantowania coraz to nowych usług?
Albo jesteśmy aż tak niekonsekwentni, albo faktycznie wierzymy, że rząd potrafi rozdawać własne ciastka, nie pożerając zarazem naszych. Bez względu na to, czy chodzi o zwykłą ludzką niekonsekwencję, czy wiarę w magię, badania opinii publicznej i empiria wskazują, że podobnie niekonsekwentnie zachowuje się większość zachodnich społeczeństw. Z jednej strony podatków nie lubią – z drugiej oczekują hojnego państwa.
I tu zaczyna się właśnie tragedia iluzji darmowości.

Niezdrowa dieta

Nie będę tu nawoływał do chętnego nadstawiania prywatnej kiesy ministrowi Mateuszowi Morawieckiemu. Bo zajrzy on do niej i bez waszego pozwolenia (a czasem nawet i wiedzy). Przeciwnie – tragedia iluzji darmowości polega na tym, że w jej wyniku nadmiernie karmimy „państwo opiekuńcze”. Nie dostrzegając ograniczeń budżetowych, eskalujemy nasze socjalne żądania, na które to żądania politycy – jeśli chcą utrzymać władzę – muszą przystać. Wierząc zatem, że przy ul. Wiejskiej albo w Brukseli mieszkają magowie ze zdolnością kreacji czegoś z niczego, budujemy kolosa, którego gliniane nogi już zaczynają pękać. Vide: kryzys zadłużenia publicznego w Europie, którego – wbrew pozorom – wcale jeszcze nie rozwiązano.
Kanclerz Niemiec Angela Merkel zauważyła kiedyś, że „Unia Europejska to ok. 5 proc. populacji Ziemi, 25 proc. jej PKB i 50 proc. jej wydatków socjalnych”. Jak trzeźwo sprostował potem ekonomista Daniel Lacalle w artykule na portalu Mises.org, w rzeczywistości jest gorzej: UE to 7,2 proc. populacji Ziemi; 23,8 proc. jej PKB i aż 58 proc. jej wydatków socjalnych. Szkopuł w tym, że owych wydatków nie finansujemy wzrostem gospodarczym, a (najpierw) kredytem – m.in. dlatego właśnie średnie zadłużenie publiczne państw UE wynosi 90 proc. PKB, a następnie spłacającymi go podatkami – dlatego właśnie rocznie państwa UE zabierają swoim obywatelom równowartość 40 proc. PKB (w Eurolandzie jest to nawet 42,6 proc.).
Oznacza to, że mieszkańcy Unii pracują na biurokrację i dostarczane przez nią świadczenia średnio niemal pół roku. I często nawet o tym nie wiedzą. To niezwykłe, ale nawet znani z wysokiej samoświadomości ekonomicznej Szwedzi uważają, że podatki płaci za nich kto inny. Jak piszą Tino Sanandaji i Bjorn Wallace w pracy „Fiskalna iluzja i zamglenie”, wynika to m.in. z przekonania, że składki na ubezpieczenia społeczne odprowadzają pracodawcy z prywatnych funduszy, a nie z tego, co wypracowują pracownicy. Jakże łatwo dajemy się nabrać, gdy na wyciągu z wypłaty widnieją takie mylące sformułowania jak „składka pracodawcy”.
Unia Europejska z filozofii państwa opiekuńczego zrezygnować nie chce i woli koncentrować się na trzymaniu go w ryzach, co z kolei uniemożliwia jej powrót na ścieżkę wzrostu gospodarczego. Więcej – utrudnia to, tłumiąc przedsiębiorczość. Jakiż inny efekt może mieć w długiej perspektywie przyjmowanie ok. 80 nowych dyrektyw i 1,2 tys. regulacji średnio rocznie celem realizacji tych wszystkich ambitnych celów ideologicznych? Długofalowym rezultatem wiary w darmowe obiady jest spadek wolności gospodarczej i stagnacja. Oznacza to, że prawdziwe obiady, te płatne, stają się paradoksalnie coraz droższe i coraz mniej osób może sobie na nie pozwolić. A już zupełnie na marginesie: jej rezultatem jest także to, że do unijnej stołówki zgłaszają się masowo także ci, dla których, przynajmniej dopóki nie znajdą pracy i nie zaczną płacić podatków, obiady naprawdę są darmowe – przybysze spoza UE. Migracje z Afryki do Europy nie biorą się przecież tylko stąd, że ludzi coś stamtąd wygania (głód, wojna, brak perspektyw), lecz także stąd, że coś ich do nas przyciąga i nie jest to przecież helleńsko-chrześcijańska spuścizna filozoficzna.
Czy jednak iluzja darmowości faktycznie stanowi aż tak duży problem w Polsce? Może to kłopot wyłącznie sytego i ogłupiałego od sytości Zachodu (w końcu, czego dowodzą liczne badania, otyłość spowalnia myślenie)? Niestety, staliśmy się już tego Zachodu częścią ze wszystkimi jego skutkami. Przesiąknęliśmy więc także potrzebą zwiększania wydatków socjalnych.
Opublikowana przez Instytut Badań Strukturalnych w zeszłym miesiącu analiza wskazuje, że Polska już teraz kwalifikuje się do grupy państw opiekuńczych. Wydatki socjalne wynoszą u nas ok. 26 proc. PKB, co powoli zbliża nas do krajów starej Unii, gdzie odsetek ten wynosi 28,2 proc. By wyjaśnić rozrost państwa opiekuńczego, niektórzy wciąż powołują się na obserwację Adolfa Wagnera, XIX-wiecznego niemieckiego ekonomisty, który argumentował, że im bardziej zaawansowany kapitalizm, tym większe potrzeby przejawia społeczeństwo, tyle że rosną one szybciej niż zdolność rynku do ich zaspokajania. Dlatego wkraczać musi państwo i dlatego wydatki państwa muszą rosnąć wraz ze wzrostem PKB. Ale pamiętajmy, że Wagner był zwolennikiem socjalizmu państwowego i jednym z głównych ekonomistów ery Bismarcka, a więc pionierów budowy państwa dobrobytu. Nie tyle więc przewidział przyszłość, ile sam pchał ją w niebezpieczną stronę, swoje poglądy dostosowując po prostu do rodzaju polityki, jaki promował.
Nie ma więc żadnego „prawa” historii, tylko prawo „interesu własnego”. Zwiększanie wydatków okazało się dla polityków jeszcze bardziej korzystne w demokracjach niż w XIX-wiecznych monarchiach. To, że ludzie uwierzyli w darmowe obiady, wcale im nie przeszkadza.

Edukacja to nie wszystko

Skąd bierze się ta nasza irracjonalność, to negowanie oczywistych prawd w podejściu do podatków i wydatków socjalnych, czy w ogóle – w podejściu do praw ekonomii?
Napisałem już o powszechnie przyjętej narracji, zgodnie z którą państwo nie tylko może, ale i powinno świadczyć nam za darmo różne usługi. Nie powstała ona wczoraj i z dnia na dzień się jej nie wypleni. Europejskie państwo dobrobytu buduje się, dając mu propagandowe wsparcie od siedmiu dekad. Co więcej, wcześniej jeszcze, bo w międzywojniu, infekcja iluzją darmowości dotarła nawet do samej ekonomii. Mowa o Johnie Maynardzie Keynesie i jego efekcie mnożnikowym, a więc teorii, z której wynika, że jeden wydany przez rząd złoty przekłada się na wzrost dochodu narodowego o więcej niż jeden złoty. Dzieje się więc magia: rząd wydając pieniądze zabrane Kowalskiemu, tworzy nowe bogactwo.
Przekonanie o istnieniu efektu mnożnikowego przeniknęło do głównego nurtu ekonomii, mimo że przyjmuje się w nim za Keynesem teorię kosztów alternatywnych. Głosi ona, że podjęcie dowolnej decyzji oznacza niepodjęcie pewnej liczby innych. Te alternatywne decyzje miałyby swoje własne koszty, ale też płynęłyby z nich pewne korzyści. To, czy dany wybór faktyczny jest dla nas optymalny, można więc ocenić dopiero po zbadaniu kosztów i korzyści wyborów niepodjętych, a to problem, bo alternatywnych niepodjętych decyzji można wyobrazić sobie mnóstwo, ich potencjalne skutki mogą być zaś przedmiotem długich sporów, których nie sposób rozstrzygnąć. Są ekonomiści twierdzący, że teoria mnożnika jest więc po prostu ze względów metodologicznych nienaukowa.
Inną przeszkodą na drodze do zrozumienia, że nie ma nic za darmo, jest internet. Współczesne pokolenia korzystają za jego pomocą z usług, za które faktycznie nie trzeba płacić, co tworzy powszechne wrażenie, że są one darmowe. Ludzie nie zastanawiają się nad tym, że płacą za korzystanie z Facebooka swoją prywatnością i danymi pozwalającymi firmom skuteczniej wciskać im różne produkty. Uważają zazwyczaj, że oni akurat na marketingowe manipulacje są odporni.
Wielu powie, że przekonanie o istnieniu darmowych usług i towarów wynika z ogólnego braku wiedzy ekonomicznej, natychmiast wyciągając z tego wniosek, że należy przeprowadzić szeroko zakrojone kampanie społeczne na rzecz edukacji w tej sferze. Takie akcje mogą wręcz zjednoczyć lewicę i prawicę. Owszem, liberałowie będą w nich przekonywać, że jeśli chcesz niższych podatków, musisz chcieć niższych wydatków, a socjaldemokraci odwrotnie – będą twierdzić, że jeśli chcesz hojnego państwa, nie powinieneś narzekać, że co roku wypełniasz PIT. A jednak obie strony zapewne zgodzą się, że należy ludziom wyjaśnić naturę budżetowej przyczynowości, zgodnie przekonane, że to do oświecenia narodu wystarczy.
Czy jest tak na pewno? Profesor Maison uważa, że wiedza jest dla podejmowanych przez nas decyzji ekonomicznych (zwłaszcza indywidualnych) kluczowa. Jej zdaniem świadczą o tym na przykład doświadczenia zza oceanu. „Amerykański narodowy program edukacji ekonomicznej w miejscu pracy pokazał dużą skuteczność. (...) Zaobserwowano wyraźny pozytywny wpływ na poziom posiadanych przez uczestników oszczędności bieżących, jak i oszczędzania na przyszłą emeryturę” – czytamy w jej książce. A więc ludzie uzbrojeni w wiedzę zaczynają traktować pieniądze racjonalnie, jak zasób skończony i wart odkładania. Można by to wziąć za dobrą monetę, gdybyśmy nie mówili o społeczeństwie, które doprowadziło do dwóch największych kryzysów gospodarczych ostatnich 100 lat, ostatnim razem dając się wmanewrować w branie kredytów hipotecznych na śmiesznie łagodnych warunkach. Często nie trzeba było mieć ani centa wkładu własnego.
Teoretyczna wiedza to zatem nie wszystko. Wróćmy do badania na temat 500+. Wynika z niego, że różnica w edukacji jest w zakresie rozumienia finansowania programu faktycznie istotna, ale wyłącznie, gdy skontrastować osoby z wykształceniem podstawowym oraz wyższym niż podstawowe. Te pierwsze wyraźniej mniej wiedzą o gospodarce. A jednak pozostałe grupy (wykształcenie zawodowe/średnie/wyższe) różnią się tu już w stopniu niewielkim. Na przykład świadomość, że 500+ finansowane jest z ich kieszeni, ma 41 proc. ludzi z wykształceniem zawodowym i 46 proc. z wyższym. Innymi słowy, student matematyki wcale nie musi rozumieć bon motu o darmowych obiadach w stopniu wyższym niż spawacz. Co stanowi zatem brakujący element układanki?

Zaryzykuj swoją skórą, zjedz żółwia

Do teoretycznych podstaw ekonomii należy dołączyć doświadczenie. Dorosłość oznacza rozumienie prawd wcześniej zaledwie teoretycznych. Trzylatek najpierw dowiaduje się od rodziców, że ogień parzy, jednak dopiero po pierwszym oparzeniu zyskuje pewność i wie, że ognia musi unikać. Wiemy, że w jeździe na rowerze chodzi o utrzymanie równowagi i że łatwiej ją utrzymać przy wyższej prędkości, ale dopiero odpowiedni czas spędzony na siodełku pozwala w pełni nam to pojąć. W kwestii pieniędzy jest podobnie – dopóki otrzymujemy je od rodziców, dopóty nie czujemy ich znaczenia. Teoretycznie wiemy, że są ważne, ale praktycznie wydaje nam się, że pochodzą z jakiejś maszynki w portfelu dorosłych, a nie z ich ciężkiej pracy. Dopiero gdy sami musimy się utrzymać, poznajemy prawdę.
Nauka przez doświadczenie opiera się więc na ponoszeniu odpowiedzialności za decyzje, ale dotyczy głównie naszego życia prywatnego (rodzinno-zawodowego), a nie życia politycznego. Jest tak, ponieważ negatywne skutki naszych wyborów politycznych są tak odległe w czasie od chwili ich podjęcia, że trudno nam jedno z drugim skojarzyć. Bywa też – zresztą równie często – że skutki owe nie są łatwe do wychwycenia i zmierzenia, czasami wręcz w ogóle jest to niemożliwe (co nie odbiera im realności). W przypadku wprowadzania nowych wydatków państwowych (np. 500+) obciążeń z nimi związanych nie odczuwamy natychmiast, ponieważ podatki rosną dopiero po pewnym czasie, a czasami tak późno, że odczują je dopiero nasze dzieci. Z drugiej strony, pozytywne skutki tych wyborów odczuwamy szybko. Już dziś otrzymujemy dodatkowe pięć stówek do domowego budżetu. Ten paradoks utrudnia praktyczne zrozumienie, że dany rodzaj polityki szkodzi nam zamiast pomagać. Jak więc nauczyć ludzi „praktycznie”, że darmowe obiady nie istnieją?
Jedyną drogą do poprawy świadomości ekonomicznej jest bezpośrednie i odczuwalne oraz systemowo zaprojektowane obarczanie skutkami poszczególnych decyzji politycznych tych, którzy je popierają i podejmują. Chodzi więc o to, by ryzykowali własną skórą. Wielkim promotorem tego konceptu jest amerykański myśliciel (matematyk, trader, ekonomista) Nassim Nicholas Taleb, autor „Czarnego Łabędzia”, w którym unaocznia nam, jak bardzo nie doceniamy wpływu rzadkich zdarzeń na nasze życie.
Taleb w jednym z artykułów opublikowanych w serwisie Medium.com przytacza mityczną opowieść o grupie rybaków, którzy złowili dużą liczbę żółwi i już po ich przyrządzeniu odkryli, że zwierzęta są właściwie niejadalne. „Zdarzyło się, że przechodził obok bóg Merkury, a rybacy zaprosili go, by do nich dołączył i poczęstował się żółwiami. Merkury domyślił się, że został zaproszony po to, by uwolnić ich od niechcianego jedzenia, więc zmusił ich, by to oni zjedli żółwie, ustanawiając tym samym regułę, zgodnie z którą musisz sam jeść to, czym karmisz innych” – pisze Taleb.
W związku z rozwojem nowych technologii coraz łatwiej wyobrazić sobie sposoby, na jakie można by przetłumaczyć regułę „ryzykowania własną skórą” na politykę.
Chcesz darmowego internetu? W porządku. Możemy obliczyć podatkowy koszt takiego rozwiązania na mieszkańca i obarczyć nim w znacząco większym stopniu tych, którzy głosowali na partię lub koalicję, które taką obietnicę realizują. Pozwolić może na to np. zastosowanie technologii takich jak blockchain, które zapewniają anonimowość internautom, pozwalając jednocześnie identyfikować ich konkretne cechy (np. wyborca partii X). Uważasz, że telewizja publiczna powinna realizować misję za pieniądze z abonamentu? Świetnie. Nic łatwiejszego, niż obarczyć cię kosztami ewentualnych strat przynoszonych przez tę instytucję. Obecnie za jej straty płacą wszyscy podatnicy, gdy państwo pomaga telewizji.
Oczywiście powyższe to tylko pewne pomysły, niekoniecznie trafne, na wprowadzenie do systemu realnej współodpowiedzialności za decyzje, które wpływają długofalowo i istotnie na działanie gospodarki i społeczeństwa. Mamy jednak sporo umysłów na tyle tęgich, by wymyślić bardziej finezyjne czy też łatwiejsze w realizacji mechanizmy tego typu.
Gdybyśmy musieli „jeść własne żółwie”, szybko zaczęlibyśmy rozumieć „praktycznie”, że darmowe obiady nie istnieją. My, wyborcy – podatnicy. A co z politykami? W jaki sposób oni mieliby jeść te żółwie? Może nie musieliby wcale. Sam fakt, że zmądrzeli rozsmakowani do tej pory w żółwiach wyborcy, kazałby politykom formułować rozsądniejsze prawa.

Unia Europejska z filozofii państwa opiekuńczego zrezygnować nie chce i woli koncentrować się na trzymaniu go w ryzach, co z kolei uniemożliwia jej powrót na ścieżkę wzrostu gospodarczego