Tak się porobiło, że Polacy miotają się między poczuciem monstrualnej dumy a głębokimi kompleksami. Z jednej strony, jak wiadomo, jesteśmy najlepsi na świecie, mamy najtrudniejszą, ale i najwspanialszą historię, najpiękniejsze kobiety, najszlachetniejsze charaktery, nasz papież był najświętszy, a Matka Boska była góralką. To oczywistości, o których przypominamy sobie z okazji świąt i okrągłych rocznic.

Reklama

Na co dzień jednak uważamy, że wokół nas panuje taki syf, że nie możemy wręcz uwierzyć, iż komuś zza granicy może się podobać. Przekonanie to dzielimy zarówno prywatnie, jak i instytucjonalnie. Nic więc dziwnego, że ludzi z różnych stron świata zafascynowanych Polską traktujemy jak wariatów, a tych, jak wiadomo, trzeba unikać, a najlepiej ich izolować. O tym, że opis ten nie jest ani na jotę felietonową przesadą, przekonałem się kilkakrotnie, podróżując po świecie.

Kilkanaście lat temu byłem na uniwersytecie w bułgarskim Velikim Tarnovie. Najpierw nie mogłem uwierzyć, że polonistyka była wówczas, obok psychologii, najpopularniejszym kierunkiem studiów, a o jedno miejsce biło się kilkunastu kandydatów. Zdumienie mi nie minęło, gdy dowiedziałem się, że żaden ze studentów, których spotkałem, nie był w Polsce. Kraj nasz nie organizował dla nich żadnych stypendiów, obozów, studiów – nic. Powie ktoś, dlaczego mielibyśmy bułgarskim studentom fundować wakacje? Ano dlatego, że w ten sposób dojrzałe i świadome swego znaczenia państwa w Europie budują swoją pozycję. Przypominają światu o swej sile, nie tylko wysyłając żołnierzy do Afganistanu, ale promując swoją kulturę i historię.

W dalekim Burundi – celowo wybieram absurdalny zdawać by się mogło przykład – jeden z profesorów tamtejszego uniwersytetu, znany przyjaciel Polski, zamęczał nasze MSZ o jakiekolwiek broszury, albumy, foldery o naszym kraju. Bezskutecznie. Wydawał więc swe skromne oszczędności, by swych studentów zarażać sympatią do dziwnego kraju, w którym nigdy nie był i do którego nigdy nie pojedzie, bo MSZ nie pomyślało nawet o tym, by go zaprosić, ułatwić kontakty z którymś z polskich uniwersytetów. Polskę z Burundi łączą interesy raz na ruski rok – kiedy trzeba przegłosować cokolwiek w ONZ lub zdecydować, komu dać jakieś Expo tudzież inną olimpiadę. Co charakterystyczne, zawsze takie głosowania przegrywamy. No tak, ale niby kto miałby tam głosować na Polskę?

Reklama

Burundyjskiego profesora do Polski zaprosić trzeba, tak samo jak bułgarskich studentów, mołdawskich intelektualistów czy gruzińskich filmowców. Nawet jeśli nie załatwią nam olimpiady w Suwałkach, to czy nie piękne, że gdzieś, na końcu świata, ktoś naprawdę fascynuje się Polską? Naprawdę nie stać nas, by mu pokazać, że to doceniamy?