Ledwie 36 proc. Polaków wskazuje jakąkolwiek partię polityczną, z którą się utożsamia. To bardzo zły wynik. Tyle wyniosłaby frekwencja, gdyby dziś odbyły się wybory. A to oznaczałoby bardzo poważny kryzys naszej demokracji – tak mówił prof. Janusz Czapiński kilkanaście dni temu, prezentując Diagnozę Społeczną 2013 (cykliczne badanie nastrojów i postaw Polaków). Dane nie prezentują się najlepiej: tylko 2/3 z nas nie ma żadnej partii, która by odpowiadała naszym poglądom, dodatkowo aż 43,9 proc. ankietowanych uważa, że reformy przeprowadzone po 1989 r. się nie udały. To o blisko 6 pkt proc. więcej niż przed dwoma laty. Rośnie też niezadowolenie społeczne z tego, jak wygląda i działa nasza demokracja.
Marcin Król, historyk idei, z lekka ironicznie się uśmiecha: – Kryzys demokracji? No pewnie, że jest. A czy kiedyś gdzieś go nie było? Złoty Wiek zawsze jest przeszłością. U nas przecież o kryzysie demokracji, o kryzysie elit politycznych mówimy od 1989 roku. Frekwencja wyborcza spada, ludzie deklarują coraz mniejsze zainteresowanie polityką, samo to słowo napełnia nas niechęcią. I od początku szukamy lekarstw na wyleczenie się z tego stanu – twierdzi.
Ale to nie jest tylko polska choroba. Bułgarski politolog Ivan Krastev uważa, że jedną z najbardziej charakterystycznych cech demokracji jest to, że jej uczestnicy wiecznie narzekają na przywódców i instytucje. Tyle że tym razem krytyka jest ogólnoświatowa. Według Światowego Barometru Zaufania w 2011 r. poparcie dla rządów deklarowało tylko 52 proc. obywateli z badanych państw, rok później było to już tylko 43 proc. A i tak ta średnia jest znacznie wyższa niż wyniki z dotychczas przykładowych demokracji. Tylko 18 proc. Włochów uważa, że ich głos w wyborach ma znaczenie, 15 proc. Greków wierzy, że wybory w ogóle cokolwiek zmieniają, a tylko co piąty Amerykanin ocenia, że rząd podejmuje dobre decyzje. W tym samym czasie w Japonii i Korei Południowej o 26 i 17 pkt proc. spadło zaufanie społeczne do rządu.
– Nie zawsze trzeba zakochać się w kimś nowym, by zostawić męża lub żonę. Kryzys demokracji nie jest efektem zakochania się w nowym systemie, bo Europejczycy i Amerykanie nie zaczynają nagle śnić o modelu chińskim czy innej władzy autorytarnej – przekonuje Krastev. – Paradoksalnie część problemów wynika z tego, że niemal wszyscy dziś deklarują poparcie dla zasad samorządności, a wybory są uznawane za jedyne źródło legitymizacji władzy nawet w państwach rządzonych przez religijnych fundamentalistów – dodaje.
Niewątpliwie ciągnący się piąty rok kryzys gospodarczy też wzmacnia niezadowolenie z tego, jak funkcjonują państwa. – Nic dziwnego, że wszędzie poszukuje się cudownych panaceów, których zaaplikowanie magicznie wyleczy politykę z wszelkich wad – mówi Król. Wystarczy przypomnieć przykład Bułgarii, której obywatelom wydawało się, że uczynienie cara Symeona II premierem rozwiąże wszelkie kłopoty. W Polsce mamy też wysyp leczniczych pomysłów. W dużej części odwołują się one do złotej myśli, że jedynym lekarstwem na braki demokracji jest jeszcze więcej demokracji. Tyle że autorem tej formuły był amerykański dziennikarz Henry Louis Mencken, znany z satyrycznego podejścia do życia. Ma on na koncie kilka innych równie ciekawych cytatów: „Demokracja jest sztuką kierowania cyrkiem z klatki dla małp” czy „Demokracja to kult szakali wyznawany przez osły”. I zdaje się, że – czasem nawet w dobrej wierze – raczej te dwie ostatnie złote myśli stoją za propozycjami lekarstw na niedostatki demokracji.
Jeden mandat, nowe problemy
Idea wyborów większościowych robi karierę od kilkunastu lat. Hasło jest niezwykle pociągające: jeden okręg wyborczy, jeden mandat, nie wybieramy partii, tylko konkretnego człowieka. Taki system od blisko dwóch wieków funkcjonuje w USA i Wielkiej Brytanii, a przecież ciężko by było szukać lepszych wzorów demokracji.
Socjolog dr Tomasz Żukowski zapytany o jednomandatowe okręgi wyborcze (JOW) tylko wzdycha. – Polacy nie są zadowoleni z jakości życia politycznego. Prosty schemat JOW-ów jest biletem do utopijnej wizji dobrej i czystej polityki – przekonuje. I tłumaczy, że każda ordynacja wyborcza ma swoje wady i zalety. – JOW-y są, także w Polsce, całkiem niezłym pomysłem w gminach i mniejszych miastach. Tam gdzie polityka jest stosunkowo prosta, zaś kontakt ludzi z ich przedstawicielami i władzą bezpośredni – podkreśla. Inny socjolog, prof. Jacek Wódz, stwierdza wprost: – Ci, którzy lansują JOW-y, często zapominają, że to broń obosieczna. Stąd właśnie wycofanie się Platformy Obywatelskiej z tego pomysłu. I nie chodzi nawet o to, że jej analitycy usiedli i policzyli, ile na tym konkretnym systemie ich partia by straciła. Raczej przyjrzano się, czy rzeczywiście na świecie ordynacja większościowa potrafi zdziałać takie cuda. I okazało się, że właściwie tylko w Stanach jest naprawdę skuteczna.
Jacek Wódz podkreśla, że każda z demokracji musi sama wypracować system wyborczy, tak by wady i zalety różnego liczenia głosów dopasować do charakterystyki obywateli, struktury politycznej i demograficznej kraju. – To nie jest supermarket, w którym kupuje się gotowe wzorce z nadzieją, że wszędzie tak samo zadziałają – wskazuje. Żukowski tłumaczy, że w Polsce na niekorzyść ordynacji większościowej przemawia nasza geografia polityczna. – Po roku 1989 wybory w części regionów trwale wygrywa prawica, zaś w pozostałych lewica lub centrum. Wprowadzenie JOW-ów sztucznie wzmocniłoby ten podział, pozbawiłoby zwolenników prawicy znad Odry i centrolewicowcy znad Sanu własnych posłów, których dziś zapewnia im ordynacja proporcjonalna. Jest jeszcze inny powód, który każe wstrzymywać się ze zbytnim entuzjazmem w stosunku do JOW-ów – że to nie jest system obowiązujący tylko w Stanach i Wielkiej Brytanii. Ordynacja większościowa wykorzystywana jest także w niektórych krajach postkomunistycznych, jak Ukraina, do utrzymania władzy oligarchicznej – mówi.
Prawo do niskiej frekwencji
Pomysł na JOW-y w znacznej części jest pochodną innego mitu: że podstawowym kryterium tego, czy demokracja działa, jest nasz udział w wyborach. Jeśli obywatele nie idą do wyborczych urn, to znaczy, że system nie działa. W Polsce frekwencja rekordów nie bije (po 1990 r. w wyborach parlamentarnych wahała się między 40 proc. a 53 proc., w prezydenckich brało udział od 55 proc. do 65 proc. uprawnionych do głosowania), więc absencja wyborcza jest – przynajmniej oficjalnie – ciągłą bolączką polityków i politycznych komentatorów.
– Szału elekcyjnego nie ma, ale nie ma co demonizować sytuacji. Oczywiście nie jest niczym dobrym sytuacja, gdy większość ludzi rezygnuje z udziału w wyborach, jednak co ważne, nie jest to ani niczym zaskakującym, ani szczególnie wstrząsającym – twierdzi Jacek Wódz. – Trzeba przyjąć do wiadomości, że udział w wyborach jest w Polsce prawem, nie obowiązkiem, a więc obywatele mają pełne prawo do absencji. Część dlatego, że najzwyczajniej w świecie ma w głębokim poważaniu całą te sferę, a część dlatego że właśnie w ten sposób manifestuje swoją postawę – wyjaśnia Marcin Król. – Pokutuje przekonanie, że udział w wyborach jest miarą dojrzałości obywatelskiej, dowodem obywatelskiej postawy. Nic bardziej błędnego. Absencja wyborcza jest jak najbardziej wyborem zabarwionym politycznie, jest świadomym zachowaniem wyborczym – tłumaczy.
– Nie ma co porównywać naszej frekwencji z wynikami w innych państwach, a szczególnie ze Stanami Zjednoczonymi. Na pierwszy rzut oka w zderzeniu z państwem, w którym do wyborów prezydenckich idzie 60–80 proc. uprawnionych do głosowania, wypadamy blado. Ale mało kto pamięta o tym, że tam oddać mogą głosy ci wyborcy, którzy się zarejestrowali. Po odliczeniu tych, którzy się nie zarejestrowali, nie dzieli nas drastyczna różnica – mówi Wódz. Podobnie jest w Europie. Praktycznie normą jest, że z udziału w wyborach rezygnuje ok. 30–50 proc. obywateli. Rezygnuje, bo za wyjątkiem kilku państw na świecie, jak Belgia, Wenezuela czy Australia, nie ma obowiązku głosowania.
Może brak zainteresowania polityką nie jest taki straszny. Arystoteles w „Polityce” ostrzegał, że zbytnio rozpolitykowane uczestniczące w demokratycznych procedurach masy obywateli stanowią bardziej zagrożenie niż dopełnienie demokracji. – Jak absencja nie jest patologią demokracji, tak i inicjatywy obywatelskie nie są cudownym lekarstwem na jej niedociągnięcia. Oczywiście warto definiować źródła niechęci do udziału w wyborach i jeszcze bardziej warto ułatwiać ludziom podejmowanie własnych inicjatyw politycznych. Ale nie ma co liczyć na to, że dzięki temu poziom klasy politycznej nagle się podniesie, partie staną się reprezentantami różnych poglądów, a nie maszynkami do obsadzania stanowisk, zaś parlamentarzyści zostaną ekspertami od prawa – uważa Król.
Władza ludu
Słoweńska gospodarka już w 2011 r. zaczęła się chwiać. Rok temu wyraźnie było widać, że system bankowy potrzebuje pomocy, bo stopa złych kredytów zaczęła tak szybko rosnąć, że zagroziła gospodarce kraju. Rząd wpompował w lipcu 2012 r. 381 mln euro w największy krajowy bank i zaproponował utworzenie specjalnego funduszu, który przejmie niekorzystne kredyty w zamian za gwarantowane przez rząd obligacje. Pomysł uspokoił Komisję Europejską, ale nie spodobał się związkom zawodowym, które zażądały referendum w sprawie odrzucenia planu rekapitalizacji, co wiązałoby się z koniecznością wystąpienia przez Lublanę o bailout. Brzmi skomplikowanie? I taki był powód, dla którego na początku tego roku słoweński Trybunał Konstytucyjny odrzucił pomysł referendum. Sędziowie tłumaczyli, że decyzje makroekonomiczne o międzynarodowym znaczeniu ciężko poddawać pod powszechne głosowanie.
– Widmo dyktatury jak z czasów Ceausescu znowu krąży – tak na tę decyzję zareagował słynny słoweński socjolog Slavoj Żiżek. – Ta decyzja to symptom globalnej tendencji ograniczania demokracji. Wmawiają nam, że w skomplikowanej sytuacji ekonomicznej, jaką dziś mamy, większość obywateli nie ma kwalifikacji do podejmowania decyzji, bo nie mają świadomości katastrofalnych konsekwencji, jakie mogłyby dotknąć świat, gdyby ich żądania zostały zrealizowane. Tak jakby wybrańcy narodów takie kwalifikacje mieli, co widać po stanie światowej gospodarki – ironizował w styczniowym „Guardianie”.
Ale to, co w jego ocenie jest poważnym ograniczaniem praw obywateli do decydowania o samych sobie, dla innych jest właśnie realizacją tejże demokracji. Równie znany niemiecki socjolog i politolog Ralf Dahrendorf już kilka lat temu ostrzegał, że nie można zapominać o tym, iż wszelkie zmiany gospodarcze i polityczne zawsze prowadzą przez doliny łez, czyli okresy trudności, i to głównie ekonomicznych. Dowodził, że walczący o popularność politycy zrobią wiele, by wyborcy z ich powodu jak najmniej płakali, więc z chęcią przerzucają na obywateli najtrudniejsze wybory, podsuwając im pomysły referendum.
– Ciężko inaczej niż z takiej perspektywy patrzeć na pojawiające się inicjatywy kolejnych referendów w Polsce. Plebiscyt w sprawie podniesienia wieku emerytalnego, w sprawie przyjęcia euro, w sprawie OFE, w sprawie obowiązku szkolnego dla sześciolatków. Nawet bardzo trudne kwestie mają trafić pod głosowanie milionów ludzi, którzy naprawdę nie mają żadnego obowiązku orientować się w zawiłościach polityki monetarnej, demografii czy makrogospodarki – ocenia Jacek Wódz.
Jeszcze ostrzejszy jest Marcin Król: – Demokracja to pewna umowa społeczna. Wygląda ona tak: my, naród, wybieramy swoich przedstawicieli, by to oni w naszym imieniu i dla dobra wspólnego podejmowali decyzje. Referendum jest oczywiście bardzo ważnym instrumentem demokratycznym, ale ma sens tylko w wyjątkowych przypadkach i zawsze jest na granicy populizmu. A więc koniecznie trzeba stosować je bardzo rozsądnie. Najlepiej w kwestiach lokalnych, takich, które ludzi naprawdę interesują.
Bat na polityków
– Politycy wiedzą, jak rozgrywać nastroje społeczne. Wiedzą, że czasem warto przystać na referendum lub obiecać, że partie przestaną być finansowane z budżetu państwa, by w cyniczny trochę sposób uspokoić obywateli – wyjaśnia Wódz. – Nie ma w tym nic złego, bo na tym polega polityka, na rozgrywaniu oczekiwań i nastrojów, by utrzymać się u władzy. Jednak teraz mamy do czynienia z sytuacją, gdy całe społeczeństwa przestają wierzyć w takie zagrania i zaczynają oczekiwać głębszych zmian – dodaje.
Taka też przebija opinia z najnowszej książki Ivana Krasteva „In Mistrust We Trust” („Wierzymy w brak wiary”). Argumentuje w niej, że ludzi zaczęło męczyć to, iż wybierani przez nich politycy – kiedy dochodzi do najtrudniejszych decyzji – ciągle przekonują, że „nie ma innego wyjścia”. Obywatele zaczynają więc się zastanawiać: skoro nie ma alternatywy, to czy jest sens głosować? W tej sytuacji nie powinien dziwić fakt, że coraz więcej ludzi jest zniechęconych do demokracji. Według niego im bardziej jesteśmy nieufni, tym mocniej patrzymy władzy na ręce i skupiamy się na jej transparentności. Zdaniem Krasteva zachodnia demokracja wymaga zmian. Ale nie pojedynczych, tylko całej strategii poprawienia funkcjonowania społeczeństwa i władzy.
– Wciąż pojawiają się nowe pomysły na usprawnienie jej mechanizmów. W USA rozważany jest choćby nowy sposób głosowania, gdzie każdy miałby nie jeden, ale np. 10 głosów i mógł je dzielić pomiędzy rożnych kandydatów – zauważa Marcin Król. Wielką karierę, szczególnie w środowiskach zainteresowanych społeczeństwem informacyjnym, robi ostatnio termin liquid democracy (demokracja płynna) – to system łączący zasady demokracji bezpośredniej z demokracją reprezentatywną.
W takim systemie każdy uprawniony do głosowania ma jeden głos i może głosować bezpośrednio lub oddać go osobie, którą uzna za godną zaufania. Delegacja może być w każdej chwili odebrana, a głos przekazany komuś innemu. Zwolennicy tej teorii zapewniają, że demokracja płynna ma wszystkie zalety demokracji bezpośredniej bez jej wad – głosujący ma pełną kontrolę nad każdą podejmowaną decyzją. – Teoria brzmi rzeczywiście bardzo ciekawie. Na razie to tylko teoria, warto jednak pracować nad takimi właśnie całościowymi rozwiązaniami. Może nie są tak spektakularne, jak zwiększanie uprawnień samorządów, referenda czy ułatwienia dla inicjatyw obywatelskich, ale mają szansę na wprowadzenie realnej zmiany, a nie tylko na populistyczne rozwiązania doraźne – podsumowuje Marcin Król.