Na spółkę

Igor Ostachowicz, były doradca wizerunkowy Donalda Tuska, jest ostatnim przykładem w długiej historii osób zasłużonych dla poszczególnych rządów, które trafiały do spółek Skarbu Państwa. Zarządy PKN Orlen i innych firm to najbardziej pożądane miejsca dla wielu osób, które po służbie publicznej chcą nieźle zarobić.
Do rangi symbolu urasta Stanisław Dobrzański, były szef MON związany z PSL, który po przejęciu władzy przez koalicję SLD-PSL w 2001 r. został szefem Polskich Sieci Energetycznych. Słynne stało się zdanie na ten temat ówczesnego ministra skarbu Wiesława Kaczmarka: Niech się Staszek sprawdzi w biznesie. Zwyczaj sprawdzania Staszków w biznesie obowiązuje w każdej ekipie rządowej. Jednym ze słynniejszych przypadków był Tomasz Tywonek, rzecznik rządu Jerzego Buzka, który trafił do jednej z największych spółek – Telekomunikacji Polskiej. Kiedy firmę przejęli Francuzi, a AWS zaczął dołować w sondażach, Tywonek stracił pracę.
W czasie rządów lewicy Marcin Kaszuba, rzecznik ministra finansów i gospodarki, został rzecznikiem Orlenu, potem wrócił na funkcję rzecznika rządu.
Reklama
Podobnie było w czasach PO. Były wiceszef MSWiA Witold Dróżdż trafił do władz spółki PGE Energia Jądrowa 1. W kolejnej kadencji tę funkcję przejął inny polityk PO i były minister skarbu Aleksander Grad. A wiceminister finansów Andrzej Parafianowicz zasilił PGNiG (karierę w spółce przerwała afera taśmowa). To przykłady osób, które nie miały doświadczenia. Choć często argumentem – jak w przypadku spółek jądrowych – jest nadzór polityczny nad strategicznymi gałęziami państwa.
Rodzaje osób, które korzystają na nominacjach do publicznych spółek, są różne. To politycy, którzy chcą przejść do biznesu; ale też specjaliści wzięci z rynku do rządu, którym późniejsza nominacja ma wynagrodzić niskie zarobki w trakcie pełnienia urzędu. Tak było np. z Igorem Chalupcem, który trafił do resortu finansów z funkcji wiceprezesa banku. Później został wiceprezesem Orlenu.

Na urząd

Kolejnym miejscem do eksportu zasłużonej osoby są urzędy i organy, na które wpływ mają politycy. SLD stoczył ostrą walkę o to, by członkiem Rady Polityki Pieniężnej został prof. Marian Noga. Choć nikt nie odmawiał mu kwalifikacji ekonomicznych, krytykowano go za to, że przechodzi do RPP z fotela senatora SLD. Było to w czasach ostrego sporu lewicowego rządu z RPP prowadzącą restrykcyjną politykę pieniężną. Jej zmiany domagała się lewica.
W czasach rządów AWS do Trybunału Konstytucyjnego został wybrany wiceminister spraw wewnętrznych i administracji prawnik Jerzy Stępień, jeden z autorów reformy samorządowej. Był pierwszym prezesem trybunału bez tytułu profesorskiego.
Z kolei typowym przykładem nominacji politycznej, gdzie trudno znaleźć nawet ślad kompetencji kandydata, był członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Lech Haydukiewicz, wybrany w 2006 r. jako wspólny kandydat Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin. W jego przypadku chodziło wyłącznie o polityczną dyspozycyjność – charakteryzował się brakiem jakiejkolwiek wiedzy o ryku medialnym, był z wykształcenia geografem, za to działaczem Młodzieży Wszechpolskiej.
W takich nominacjach często chodzi nie tylko o uhonorowanie zasłużonych dla danej formacji, lecz także o zyskanie wpływu na instytucję. Czasami obóz rządzący sam funduje nowe urzędy. Jesteśmy właśnie w trakcie powoływania Polskiej Agencji Kosmicznej. Z przebiegu prac parlamentarnych i sporów, jakie wokół niej się toczą, widać, że wpływ na nią chcą mieć i PO, i PSL.

Na dyplomatę

To kolejna metoda nominacji. Najbardziej prestiżowe są instytucje międzynarodowe. Do Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju trafili Jan Krzysztof Bielecki (po tym jak przestał być premierem) i Hanna Gronkiewicz-Waltz (z funkcji prezesa NBP). Z kolei Marek Belka pełnił wysokie funkcje w ONZ, a potem w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Dużo gorsze są funkcje w dyplomacji, stanowiące rodzaj politycznej emerytury. Tu nominacji z klucza partyjnego jest sporo. Gdy rozsypywała się AWS, Krzysztof Kamiński miał zostać ambasadorem w Nowej Zelandii. Te plany zablokowała lewica. Krótko po tym na placówkę w Mińsku wysłano byłą szefową OPZZ Ewę Spychalską. Nawet najwięksi zwolennicy nie mogli jej uznać za znawcę spraw wschodnich. Często wyjazd na placówkę bywa wycofaniem polityka z widoku opinii publicznej. W tym celu Donald Tusk przeforsował nominację dla byłego szefa kancelarii Tomasza Arabskiego na placówkę w Madrycie. Z pola ostrzału zniknęła osoba oskarżana o złą organizację lotu Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska w 2010 r.
Niekiedy propozycje pracy w dyplomacji są uznawane za afront. O czym świadczy podsłuchana rozmowa Jacka Rostowskiego i Radosława Sikorskiego. Rostowski nie był zainteresowany posadą ambasadora w Paryżu. Na polityczną emeryturę się nie wybierał.

Na wolnym rynku

To droga najtrudniejsza, tylko dla najbardziej ambitnych i zdolnych. Atutem są kontakty i wiedza o działaniu państwa. To powody, dla których prywatne firmy chcą zatrudniać byłych VIP-ów i płacić im niezłe pieniądze. Sztandarowym przykładem jest były premier Kazimierz Marcinkiewicz, który został wysłany do Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, a potem zatrudniony w banku inwestycyjnym Goldman Sachs. Do Ryszarda Krauzego trafił były szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w czasach rządów Jerzego Buzka Wiesław Walendziak. W tej kadencji po dymisji były minister skarbu Mikołaj Budzanowski trafił do firmy Boryszew SA.

Urzędnik zarabia więcej niż minister

Zarobki w rządzie są zamrożone od 2008 r. Decyzja zapadła, gdy zaczął się światowy kryzys finansowy. Ruch miał być zgodny z zapowiadaną przez Donalda Tuska koncepcją taniego państwa. Pomysł w praktyce sprawdził się jako skuteczna broń na tabloidy.

Dziś ministrowie w zależności od dodatków zarabiają od 12,541 (minister pracy) do 14,323 ( minister skarbu). Co oznacza od 8,8 do 10 tys. zł na rękę. Z kolei ich zastępcy – sekretarze stanu – zarabiają ok. 12,5 tys. (8,8 tys. zł netto). Podsekretarze stanu dostają co miesiąc nieco ponad 11 tys., co daje 7,7 tys. zł na rękę.

Zarobki nie są wysokie. Zwłaszcza w kontekście podejmowanych przez ministrów, sekretarzy i podsekretarzy decyzji, które przekładają się na miliardy.

Gdy zarobki rządowe stały w miejscu, przeciętna pensja wzrosła o 24 proc.Relacja pensji rządowych do rynkowych wynagrodzeń zmienia się dynamicznie na niekorzyść służby publicznej.

Wynagrodzenia członków rządu i ich zastępców wynikają z ustawy o wynagrodzeniu osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe. System oparty jest na kwocie bazowej, publikowanej co roku w ustawie budżetowej. Do każdej funkcji są przypisane jej wielokrotności. I tak dla ministra taki mnożnik wynosi 5,6 , dla sekretarza stanu 4,9, a dla podsekretarza 4,4. Do tego minister otrzymuje 1,5 proc. kwoty bazowej dodatku funkcyjnego, a sekretarz i podsekretarz stanu po 1,2. Kwota bazowa dla osób zajmujących kierownicze funkcje państwowe wynosi 1766,46 zł i nie była zmieniana od 2008 r. Do tego osoby zajmujące te stanowiska nie otrzymywały premii ani nagród.

Reklama

Więcej od swoich szefów mogą zarabiać urzędnicy, np. dyrektorzy departamentów. Urzędnicy resortowi mogą też liczyć na nagrody i trzynastą pensję. Jak się dowiedzieliśmy, w resorcie pracy trzech najlepiej zarabiających ma pensje w przedziale od 15 tys. zł do 18 tys. zł. Z kolei w resorcie skarbu przeciętne wynagrodzenie szefa departamentu wynosi od 11,074 zł brutto do 14,500 zł. To dane, które otrzymaliśmy pod koniec ubiegłego tygodnia. Jak wynika z nieoficjalnych informacji, np. minister pracy jest poza pierwszą dwudziestką najlepiej zarabiających osób w swoim resorcie.

W niektórych ministerstwach dysproporcje są jeszcze większe. To zjawisko ma niekorzystny wpływ na awanse. Bo w niektórych z nich urzędnicy niższego szczebla odmawiają przejścia na stanowisko sekretarza czy podsekretarza stanu w obawie przed zmniejszeniem zarobków.