Barack Obama nakreślił strategię na najbliższe tygodnie w swoim przemówieniu telewizyjnym 10 września. Podsumował ją dwoma słowami: degrade and destroy (osłabić i zniszczyć). Kampania prowadzona z powietrza będzie kluczowa w osiągnięciu pierwszego celu. Cel drugi będzie wymagał zaangażowania lądowego, a tego USA za wszelką cenę chcą uniknąć.
Ameryka rozpoczyna wojnę z Państwem Islamskim (PI) w pojedynkę. Z nalotów wycofała się Francja, a Niemcy zapowiedziały, że nie zrzucą na teren Syrii ani jednej bomby. Przyczyną może być lęk przed atakiem terrorystów w tych krajach. Brytyjski kontrwywiad MI-5 podniósł niedawno poziom zagrożenia terrorystycznego do „poważnego”. Wielką niewiadomą pozostają też bliskowschodni partnerzy USA. Co prawda Pentagon w komunikacie dotyczącym wczorajszych nalotów informował o wsparciu krajów regionu, ale nie ujawniono, na czym konkretnie ono polegało. Trudno więc powiedzieć, czy USA mogą liczyć na poważniejsze zaangażowanie.
Państwa islamskie nie lubią się chwalić współpracą z USA. Jeszcze w grudniu 2013 r. Katar nie ujawniał obecności amerykańskich samolotów w bazie w Al-Udajd. Oficjalnie Pentagon informował tylko, że siły powietrzne stacjonują w Azji Południowo-Wschodniej. Z kolei Turcja – członek NATO – zezwoliła na prowadzenie nalotów z bazy Incirlik tylko za pomocą bezzałogowców. Postawa Ankary dziwi tym bardziej, że islamiści prowadzą w Syrii udaną ofensywę w pobliżu tureckiej granicy z Syrią. Z tego względu koalicja 40 państw, które przyłączyły się do walki z PI, istnieje na razie raczej w deklaracjach niż w rzeczywistości.
O ile Amerykanie z powietrza są w stanie w znaczący sposób osłabić bojowników, o tyle nie jest pewne, że będą potrafili ich zniszczyć nawet przy lądowym zaangażowaniu sojuszników. Pomocne są analogie historyczne. Prezydent George W. Bush przed inwazją na Afganistan obiecał zniszczenie talibów. Dzisiaj ich liczebność szacuje się nawet na 20 tys. bojowników. Zniszczenie PI wymaga jednak podjęcia działań na lądzie. Tymczasem na terenie Syrii jedyną siłą, która jest w stanie przeciwstawić się rebelii, jest armia prezydenta Baszara al-Asada. Waszyngton nie może jednak przyznać się do współpracy z reżimem, o którym od 2011 r. mówi, że musi upaść - nawet mimo pojawiających się doniesień o współpracy wywiadów (Syryjczycy mogli wskazywać cele do zniszczenia).
Reklama
Jedynym potencjalnym sojusznikiem pozostaje więc umiarkowana syryjska opozycja. Ta jednak po trzech latach walk z Asadem jest zepchnięta do głębokiej defensywy. W czerwcu Obama prosił Kongres o 500 mln dol. na szkolenie i doposażenie umiarkowanych sił. Zgoda została udzielona, ale te pieniądze mogą nie wystarczyć. Wycieńczona walką opozycja potrzebuje nie tylko przeszkolenia w zakresie taktyki i koordynacji działań wojskowych, ale i artylerii, moździerzy, broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Przy czym tę broń trzeba przekazywać z rozwagą, aby nie wpadła w ręce radykałów. To będzie wymagało ogromnego wysiłku.
Skoro państwa regionu nie chcą się angażować militarnie w walkę z dżihadystami, trudno powiedzieć, na ile chętnie otworzą portfele, aby wspomóc syryjską opozycję. Wszystkie cele muszą być bowiem osiągane w cieniu aksjomatu bliskowschodniej polityki, który brzmi: „Wróg mojego wroga czasem jest także moim wrogiem”. Dotychczasowa niechęć do walki z PI brała się stąd, że pomogłaby ona Asadowi, a ten jest sojusznikiem Iranu. Tymczasem Saudyjczycy bardziej niż o PI martwią się, by Teheran nie zwiększył wpływów u sąsiadów.
Międzynarodowa mobilizacja wywarła jednak wrażenie na rebeliantach. O zmianie ich nastawienia niech świadczy opublikowany przed nalotami film, w którym występujący w imieniu PI Abu Muhammad al-Adnani mówi: Jeśli możecie zabić niewiernego Amerykanina lub Europejczyka - w szczególności godnych pożałowania Francuzów - albo jakiegokolwiek innowiercę z kraju, który przyłączył się do koalicji przeciw PI, zaufajcie Bogu i zabijcie go.
Do tej pory kalifat z Rakki rzadko groził przemocą Zachodowi.
W regionie jest znacznie więcej problemów niż tylko ekstremiści
ONZ debatuje o Państwie Islamskim i Ukrainie
Rekordowa liczba 140 przywódców państw i rządów weźmie udział w rozpoczynającej się dziś w Nowym Jorku sesji plenarnej Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych. Głównymi tematami obrad będą walka z Państwem Islamskim, ze zmianami klimatycznymi oraz konflikt na Ukrainie.
Podczas 15-minutowego wystąpienia każdy z przywódców może poruszać dowolne kwestie, które uznaje za istotne, ale rozpoczęte wczoraj amerykańskie naloty na pozycje dżihadystów w Syrii powodują, że to właśnie Państwo Islamskie wysunęło się na pierwsze miejsce wśród pilnych spraw. Szczególnie że walka z nim będzie omawiana nie tylko na forum ZO ONZ, ale też w Radzie Bezpieczeństwa zwołanej na wniosek Baracka Obamy, który szuka jak najszerszego poparcia dla akcji militarnej. Prezydent USA chce przyjęcia wiążącej rezolucji, która nakazywałaby krajom członkowskim ONZ ściganie swoich obywateli jadących na Bliski Wschód, by walczyć w szeregach Państwa Islamskiego, oraz uniemożliwienie przejazdu domniemanym bojownikom przez własne terytorium.
Podczas pierwszego dnia oprócz Obamy wystąpią także m.in. przywódcy Kataru, Francji, Turcji, Wielkiej Brytanii i Australii. Temat Ukrainy w większym wymiarze pojawi się prawdopodobnie drugiego dnia, gdy głos zabiorą m.in. jej prezydent Petro Poroszenko oraz Bronisław Komorowski. Polski przywódca zapewne odniesie się do swojej propozycji, którą przedstawił w zeszłym tygodniu w wywiadzie dla „New York Timesa”, by w sprawie Ukrainy odebrać Rosji prawo weta w Radzie Bezpieczeństwa. Nieco podobny pomysł ma Francja, która chce, by wszyscy stali członkowie RB zrezygnowali z prawa weta w przypadkach dotyczących masowych zbrodni. Jedna i druga inicjatywa nie ma jednak szans powodzenia, bo na to musiałaby się zgodzić m.in. sama Rosja.
Władimir Putin zresztą nie przyjedzie do Nowego Jorku. Rosyjskiej delegacji przewodniczyć będzie minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow. Tym samym odpada możliwość zakulisowych spotkań z udziałem prezydenta, a tego typu rozmowy nierzadko mają większe znaczenie niż przemówienia polityków na forum ZO ONZ. W zeszłym roku spekulowano głównie, czy dojdzie do spotkania Obamy z nowo wybranym prezydentem Iranu Hasanem Ruhanim (oba kraje od 1979 r. nie utrzymują stosunków dyplomatycznych), ale ostatecznie skończyło się tylko na rozmowie telefonicznej. W tym roku pewnie też do tego nie dojdzie, choć irański prezydent może się spotkać z brytyjskim premierem Davidem Cameronem.