47-milionowy kraj płaci rachunki za błąd swojego prezydenta Wiktora Juszczenki, który tuż przed objęciem władzy zgodził się na reformę konstytucyjną, w praktyce dając liderom wielkich partii prawo do blokowania instytucji państwa.
Według ostatnich sondaży wybory wygra premier Wiktor Janukowycz i jego Partia Regionów, ale 30-procentowy rezultat nie daje im żadnej szansy na zdobycie większości. Po piętach depcze mu dwoje bohaterów pomarańczowej rewolucji - dawna premier Julia Tymoszenko ze swoim ugrupowaniem BJuTy ma 20 - 25-procentowe poparcie, a sojusz Nasza Ukraina - Samoobrona Ludowa prezydenta Wiktora Juszczenki - 15 proc. Reszta partii się nie liczy. 450-osobowa Rada Najwyższa będzie więc tak samo rozbita jak po poprzednich wyborach. A trójka wielkich graczy - wzajemnie nieufnych - nie znajduje żadnego sposobu na wyjście z pata.
Wczoraj, ostatniego dnia kampanii, każdy grał swoją rolę do końca. "Zwycięstwo niebieskiej Partii Regionów to cofnięcie Ukrainy do czasów sowieckich. Tylko wygrana Naszej Ukrainy i BJuTy ocali pomarańczową rewolucję" - mówił DZIENNIKOWI związany z prezydentem polityk Wołodymyr Ariew. "Ukraina ma po raz pierwszy w historii szansę na zdobycie demokratycznej większości parlamentarnej" - przekonywał nas deputowany BJuTy Ondrij Szewczenko.
Dla obserwatorów jest jednak jasne: to nie jest rok 2004 i walka dobra ze złem. Koalicji, która na fali wielkiego entuzjazmu i ogólnonarodowego zrywu odsunęła od władzy skompromitowanego Leonida Kuczmę, nie da się odtworzyć. Juszczenko i Tymoszenko już raz próbowali - Żelazna Julia była premierem przez pierwsze miesiące 2005 roku.
Natychmiast okazało się, że dwójka liderów nie jest w stanie się dogadać. Dlatego teraz ewentualna koalicja Nasza Ukraina - BJuTy to wieczny konflikt i nieustanne jej zrywanie.
Niedawno, także na łamach DZIENNIKA, Tymoszenko rozpoczęła licytację: jeżeli prezydent Juszczenko odda jej fotel premiera, ona nie będzie mu przeszkadzać w 2009 roku w uzyskaniu reelekcji. Jednak podobne sygnały zaczynają napływać z niebieskiego obozu Janukowycza. Ich intencje są jasne - dziś to premier, a nie prezydent, rządzi Ukrainą. Juszczenko płaci rachunki za swój błąd z czasów rewolucji w 2004 r. - mając po swojej stronie ulicę, znaczną część armii i Sąd Najwyższy, poszedł mimo wszystko na ustępstwo wobec upadającego reżimu, zgadzając się na zmianę konstytucji i oddanie realnej władzy prezydenta.
Teraz pozostaje mu rola języczka u wagi - będzie mógł mianować premiera. Problem w tym, że nie ufa ani Julii, ani Janukowyczowi - swojemu arcyrywalowi sprzed trzech lat. Efekt łatwy do przewidzenia: każda koalicja, jaka powstanie z namaszczenia Juszczenki, jest na prostej drodze do rozpadu. "Samo głosowanie w niedzielę będzie jedynie czystą ceremonią" - przekonuje politolog Wołodymyr Korniłow. Jego zdaniem po wyborach Ukraina wcale się nie uspokoi. Wprost przeciwnie, w grze bez reguł wszyscy chwycą za to, co mają - administrację i uliczne rozruchy. "Partia Regionów może na przykład ogłosić, że wybory sfałszowano, odmówić zasiadania w parlamencie i uznawać jedynie Radę poprzedniej kadencji, w której będzie miała większość" - mówi Korniłow.
Już dziś ludzie Janukowycza sprowadzają swoich zwolenników na kijowski Majdan Niepodległości - serce rewolucji 2004 r. Tym razem to oni chcą protestować. Walka znad urn przenosi się na ulice.
Nikt nie zdobędzie większości, nikt nie utworzy stabilnego rządu, nikomu nie uda się opanować ukraińskiego chaosu. Jutrzejsze wybory na Ukrainie to tylko początek kolejnych przepychanek i najprawdopodobniej ostateczna śmierć pomarańczowej rewolucji z 2004 roku - pisze DZIENNIK.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama