p

Alison Wolf*

Skutki wejścia kobiet na rynek pracy

Przez ostatnie 60 lat życie kobiet uległo wielkiemu przeobrażeniu, a wraz z nim rodzina i całe społeczeństwo. Media rozpisują się o różnicach płacowych i "niewidzialnych barierach", toteż łatwo zapomnieć, że w społeczeństwach rozwiniętych kobiety po raz pierwszy w dziejach mają dostęp do prawie wszystkich karier i zawodów. Zmiany te w największym stopniu dotyczą przedstawicielek wolnych zawodów i kobiet należących do elit. Kiedyś kobiety wchodziły do elit jako czyjeś córki, matki lub żony, teraz same torują tam sobie drogę.

Reklama

Oznacza to przełom w dziejach ludzkości. Przełom ten przyniósł ogromne korzyści wielu ludziom, przede wszystkim kobietom. Nie wszystkie konsekwencje tych zmian są jednak pozytywne - dla całego społeczeństwa i dla samych kobiet. Powrót do dawnych obyczajów jest równie prawdopodobny jak powrót do gospodarki prekapitalistycznej, musimy więc zrozumieć, co nowy kobiecy rynek pracy oznacza dla nas wszystkich.

Konsekwencjom tych zmian poświęca się znacznie mniej uwagi, niż na to zasługują. Pierwszą konsekwencją jest utrata poczucia kobiecej wspólnoty losu, czyli "siostrzeństwa": doświadczenia życiowe kobiet z wszystkich warstw społecznych przez całe tysiąclecia były do siebie znacznie bardziej podobne niż doświadczenia życiowe mężczyzn. Skutek drugi to zanik "kobiecego altruizmu", etosu służby publicznej, który miał wielkie znaczenie dla nowoczesnych społeczeństw przemysłowych - zwłaszcza jeśli chodzi o kształcenie dzieci i młodzieży oraz opiekę nad ludźmi starymi i chorymi. Trzeci skutek zmian w procesach zatrudnienia dotyczy rozrodczości. Wszyscy znamy ponure prognozy demograficzne dla świata zachodniego, ale zamykamy oczy na to, w jak dużym stopniu wykształcone kobiety są zniechęcane przez rynek do rodzenia dzieci.

Dawniej życie kobiet ze wszystkich warstw społecznych, we wszystkich społeczeństwach, skupione było na specyficznie kobiecych sprawach. Dzisiaj nie ma większego sensu mówić o kobietach w ogóle, ponieważ dzielą się one na dwie odrębne grupy. Stanowiące mniejszość wykształcone kobiety robią kariery. Większość pracuje, zazwyczaj na część etatu, żeby zarobić trochę pieniędzy. Tych pierwszych fakt bycia kobietą nie stawia w niekorzystnym położeniu. Jeśli są jednakowo wykwalifikowane i gotowe pracować wymaganą liczbę godzin, mogą na równej stopie konkurować z mężczyznami. Rzecz jasna, gdzieniegdzie trafiają się jeszcze szowiniści, ale statystyki są jednoznaczne: wśród młodych, wykształconych, pracujących w pełnym wymiarze godzin profesjonalistek bycie kobietą nie obniża już zarobków i nie jest przeszkodą na drodze do awansu. Ale dla większości kobiet tego rodzaju życie pozostaje w sferze marzeń. Zdecydowanym priorytetem jest dla nich rodzina, na rynku pracy pojawiają się więc dorywczo i pracują przede wszystkim w wysoko sfeminizowanych branżach - takich jak handel detaliczny, sprzątanie i praca urzędnicza. Ich średnie zarobki dalece odbiegają od średnich zarobków mężczyzn. Do pierwszej grupy należą ambitne absolwentki wyższych uczelni, do drugiej wszystkie pozostałe kobiety.

Reklama

Jest to obraz przerysowany - ale tylko trochę. Akademiccy eksperci od kobiecego rynku pracy wyznają bardzo różne poglądy polityczne, ale są zgodni co do polaryzacji doświadczeń kobiet. Feminizm z lat 60. i 70., odzwierciedlający i napędzający rewolucję w ich życiu, posługiwał się językiem "siostrzeństwa" - wychodził z założenia, że wszystkie kobiety mają wspólne doświadczenia, niezależnie od podziałów klasowych, etnicznych i pokoleniowych. Tymczasem rzeczywistość była taka, że owa wspólnota już wtedy zanikała.

Polityka tożsamości płciowej wciąż zachęca nas do mówienia o kobietach jako o grupie, którą łączą wspólne interesy i potrzeby. Dzisiaj jest to jednak znacznie mniej prawdziwe niż w XVIII czy XIX wieku. W "Gentleman's Daughter", znakomitym studium życia członkiń XVIII-wiecznych elit, Amanda Vickery cytuje jedną z tych pań, która napisała: "Jestem ciągle zajęta i kiedy chwytam za pióro, zawsze coś mnie odciąga od pisania". Kiedy pojawiały się dzieci, problem ten dotyczył wszystkich kobiet niezależnie od warstwy społecznej. Tylko w niewielkiej liczbie bardzo bogatych rodzin służba zwalniała żony i matki od obowiązków łączących się z prowadzeniem domu, a należy pamiętać, że w tamtych czasach żywność i odzież w dużej części wytwarzane były od podstaw w poszczególnych gospodarstwach domowych. Niańki wspomagały, a nie zastępowały matkę. Zanim wynaleziono aspirynę - już nie mówiąc o antybiotykach - kobiety spędzały mnóstwo czasu na pielęgnowaniu chorych, zżerane troską i strachem.

W pierwszej połowie XIX wieku wykształcone kobiety w coraz większym stopniu mogły podejmować odpłatną pracę poza domem. Wśród niższych warstw społecznych normą była praca na pełny etat aż do zamążpójścia, a ubogie mężatki i wdowy z konieczności uzupełniały dochody rodziny. Ale wszystkie kobiety - wykształcone i niewykształcone - z góry zakładały, że kiedy wyjdą za mąż i urodzą dzieci, ich życie skupi się wokół domu.

Dziś schemat ten uległ przeobrażeniu. Dzisiejsze matki generalnie wracają do pracy szybciej od swoich matek i babć. Ale jak pokazała Heather Joshi z Institute of Education, pojawiły się nowe różnice między gorzej i lepiej wykształconymi kobietami i różnice te rosną. Najlepiej wykształcone kobiety najczęściej wracają do pracy zaraz po urlopie macierzyńskim (lub nawet przed jego upływem). Oczywiście zdarzają się wykształcone kobiety, które stawiają macierzyństwo na pierwszym miejscu, ale norma jest taka, że wykształcone kobiety pracują tak samo jak mężczyźni. Z kolei kobiety o niskich kwalifikacjach lub niewykwalifikowane z reguły na kilka lat wypadają z rynku pracy. Pracują w sfeminizowanych zawodach, przed urodzeniem dziecka w pełnym wymiarze godzin, a później na część etatu. Około 13 proc. kobiet w wieku produkcyjnym można zakwalifikować jako profesjonalistki, menedżerki lub pracodawczynie i z tej grupy prawie 70 proc. pracuje w pełnym wymiarze godzin. Dla pozostałych kobiet w tym przedziale wiekowym odsetek ten wynosi zaledwie 35 proc.

Jeszcze nie tak dawno kobieta zarabiała przez całe życie niewielki ułamek tego, co jej mąż, zwłaszcza jeśli były dzieci, ale także wtedy, gdy ich nie było. Nie można już tego powiedzieć o wykształconych, bezdzietnych kobietach z pokolenia, które obecnie znajduje się w średnim wieku. Różnice zarobków między mężczyznami i kobietami szybko spadają także w przypadku kobiet z dziećmi. Prognozuje się, że wykształcone młode kobiety przeciętnie zarobią przez całe życie tyle samo, co mężczyźni z tej samej grupy, jeśli nie będą miały dzieci, a obarczone potomstwem tylko trochę mniej.

Feministki zastanawiają się nad przyczynami szybkiego wzrostu odsetka kobiet zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin. Wiele z nich uważa, że jest to wynik utrzymywania się barier i dyskryminacji na tle płciowym. Catherine Hakim z London School of Economics, która wnikliwie zbadała to zjawisko, twierdzi jednak, że kobiety dobrowolnie się na to decydują. Większość kobiet woli taki system, utrzymuje Hakim, pozwala im on bowiem pogodzić pracę z wychowywaniem dzieci, które nadal jest dla nich priorytetem.

Większość pracujących kobiet nie robi kariery zawodowej. W porównaniu z sytuacją około roku 1850 czy 1900 więcej kobiet pracuje w handlu i urzędach, a mniej w kopalniach, fabrykach i na polach. Na niższych szczeblach drabiny socjoekonomicznej lokuje się grupa kobiet, których "żywicielem" jest państwo. Kobiety te są w stanie utrzymać się z zasiłków, co dawniej było niewyobrażalne. Poza tym presje i priorytety dla większości kobiet pozostają zaskakująco podobne do tych sprzed stulecia i dawniej.

Rewolucja odbyła się na górze. Hakim obliczyła odsetek kobiet zajmujących "wyższe stanowiska w zawodach odgrywających istotną rolę w zarządzaniu krajem". Mimo że kategoria ta nie obejmuje nauczycieli i pielęgniarek, pod koniec XX wieku kobiety piastowały 43 proc. tych stanowisk.

Reprezentacja kobiet przestanie być tak imponująca, jeśli skupimy się na samej śmietance: dyrektorach firm z indeksu giełdowego FTSE 100, milionerach, którzy samodzielnie dorobili się swego majątku czy sędziach sądów apelacyjnych. Jakże mogłoby być inaczej, skoro są to ludzie co najmniej 50-letni, należący do wcześniejszego, bardziej "dyskryminacyjnego" pokolenia? Fakt, że w tak krótkim czasie doszło do tak ogromnej zmiany, jest zadziwiający. Niektórzy uważają, że odsetek kobiet na wyższych stanowiskach osiągnął maksymalny pułap.

Nie widzę powodu do takiej konstatacji. Owszem, niektóre doskonale zarabiające profesjonalistki wybierają bardziej "promacierzyńskie" posady, które pozwalają im spędzać więcej czasu z dziećmi, ale kierowniczka działu kadr, która wychodzi z pracy o wpół do szóstej, żeby zwolnić nianię, w takim samym stopniu symbolizuje śmierć "siostrzeństwa", co fund manager pracująca od dziewiątej do dziewiątej. Obie wybrały karierę, do której dostosowują życie rodzinne.

Kiedy w działach kobiecych gazet toczą się dyskusje o tym, czy matki powinny zostawać w domu z małymi dziećmi, czytelniczki z reguły zasypują redakcje emocjonalnymi listami. Znacznie mniej uwagi poświęca się wpływowi omawianych zmian na inne niż rodzina aspekty życia społecznego. Dotyczy to takich dziedzin jak działalność społeczna i wolontariat oraz takich zjawisk jak zanik religijności i kult "samorealizacji". Nastał kres "kobiecego altruizmu".

Okres od połowy XIX do połowy XX wieku pod jednym istotnym względem był złotą epoką brytyjskiego sektora społecznego. Najinteligentniejsze, najbardziej energiczne i ambitne kobiety wykonywały w nim odpłatną pracę, ale również poświęcały mnóstwo czasu darmowej działalności dobroczynnej. Teraz nie robią ani jednego, ani drugiego.

Również tutaj najbardziej widoczne zmiany nastąpiły wśród elity. W XVII i XVIII wieku kobiety z klas wyższych i średnich były wykształcone i oczytane. Poza małżeństwem nie miały przed sobą żadnej drogi życiowej. Płatne zatrudnienie dla kiepsko sytuowanych przedstawicielek tych warstw ograniczało się do posady guwernantki lub opiekunki ludzi starszych. W XIX wieku system szkolnictwa uległ przekształceniu, a wraz z nim ścieżki kariery dla kobiet.

W okresie od połowy XIX wieku do połowy XX szkolnictwo brytyjskie opierało się na rekrutacji najbardziej uzdolnionych akademicko kobiet. Oprócz warstwy inteligenckiej zawód nauczycielski uprawiały też zdolne przedstawicielki klasy robotniczej.

W 1910 roku na jednego nauczyciela zatrudnionego w szkolnictwie publicznym przypadały dwie nauczycielki, a w 1925 roku kobiety stanowiły większość dyrektorów szkół. Kobiece pokolenie lat 20. zdecydowanie najczęściej, bo w około 80 proc. wybierało zawód nauczycielski. Tymczasem w raporcie oksfordzkiego Somerville College z 1980 roku liczba ta ledwo przekracza 10 proc. Rządowa komisja ds. zatrudnienia kobiet zaleca szkolnym doradcom zawodowym, aby zachęcali młode dziewczyny do podjęcia pracy w zawodach tradycyjnie niebędących domeną kobiet. Jednak wśród absolwentek tego elitarnego oksfordzkiego college'u już teraz jest więcej specjalistek od rachunkowości niż nauczycielek, a bankierki i specjalistki od marketingu przewyższają liczebnie nauczycielki akademickie i bibliotekarki.

Największymi przegranymi są szkoły. Spośród dziewcząt urodzonych w 1970 roku w Wielkiej Brytanii mniej więcej jedna na dziesięć z tych, które najlepiej zdały egzaminy, wybrała karierę pedagogiczną. Dane amerykańskie pokazują, że od 1964 roku do początku lat 90. liczba nauczycielek wśród najlepszych absolwentek szkół wyższych spadła pięciokrotnie. W służbie zdrowia sytuacja jest bardziej złożona. Wiele ambitnych kobiet, które dawniej zostawały pielęgniarkami oddziałowymi i ordynatorami szpitali, teraz szuka pracy gdzie indziej, ale rosnąca liczba lekarek ogólnych i specjalistek równoważy ten trend.

Jakie to wszystko ma znaczenie? W pierwszym stuleciu odpłatnej pracy zawodowej kobiet tradycyjne zajęcia kobiece przeniosły się ze sfery rodzinnej do publicznej. Gdyby zdolne kobiety sprzed 70 czy 100 lat szły pracować w szkole lub w szpitalu tylko z braku innych możliwości, wykonywałyby swoją pracę z niewielkim zaangażowaniem i większy wybór byłby korzystny nie tylko dla nich, ale i dla całego społeczeństwa. Było jednak inaczej: większość tych kobiet traktowała swoją pracę jako powołanie. Wiele z nich żyło w świecie, w którym takie poczucie obowiązku i etos służby publicznej uchodziły za rzecz oczywistą. Cechował je nieskrywany idealizm i przekonanie, że ich praca ma znaczenie - zwłaszcza dla przyszłości innych kobiet.

Względny zanik tych wartości i spadek liczby kobiet traktujących swoją pracę jako służbę publiczną bywa przywoływany jako przyczyna pogorszenia się jakości służby zdrowia i szkolnictwa, mimo że przeznacza się dzisiaj na te sektory znacznie więcej pieniędzy niż dawniej. Skali widocznego zaniku kobiecego etosu służby publicznej nie da się zmierzyć, ale z pewnością jest on powiązany z uwiądem wiary religijnej.

Pionierki kobiecej pracy zawodowej z XIX i początku XX wieku były przesiąknięte wartościami religijnymi i w sposób naturalny posługiwały się językiem tych wartości. Obowiązek wobec Boga i obowiązek wobec bliźniego były ze sobą nierozerwalnie splecione. Bez uświadomienia sobie tego nie zrozumiemy, jak bardzo świat współczesnych kobiecych elit różni się od świata naszych babć. Większość wykształconych XVIII-wiecznych kobiet traktowała tradycyjne "królestwo kobiety", czyli zajmowanie się domem i dziećmi, nie z pogardą feministek z lat 60. ubiegłego wieku, lecz z miłością, poczuciem obowiązku, hartem ducha, skromnością i rezygnacją. Religia dominowała zarówno w publicznych wypowiedziach, jak i w życiu prywatnym. Niewiele było kobiet tak wybitnych jak Dorothea Beale, dyrektorka Kolegium Kobiecego w Cheltenham i założycielka oksfordzkiego Kolegium św. Hildy, dla której "wpojenie zasad moralnych jest celem, edukacja środkiem", czy Julie Velten Favre, która wysłała pierwsze pokolenie doskonale wykształconych professeurs do francuskich liceów, aby "zaopiekowały się duszami" uczniów. Te wielkie pedagożki żyły w świecie, w którym "czynienie dobra" stanowiło istotny element życia wielu kobiet i było w sposób istotny związane z wiarą i nauczaniem religijnym.

W książce "Christianity and Social Service in Modern Britain" Frank Prochaska szacuje, że w przededniu I wojny światowej w Wielkiej Brytanii było blisko 200 tys. "parafialnych wizytatorów", wolontariuszy związanych z tym czy innym kościołem. Były to przede wszystkim kobiety, które służyły pomocą w wielu dziedzinach: wsparcie finansowe, lekarstwa i porady medyczne, przepisy kulinarne, odzież, kontakt z potencjalnym pracodawcą, a obok tego wszystkiego dostarczanie Biblii i pism religijnych oraz nakłanianie do udziału w nabożeństwach. W XIX wieku i na początku XX powstały niezliczone organizacje charytatywne z kościelnymi afiliacjami, przy czym wiele z nich pomagało przede wszystkim kobietom, a prawie wszystkie opierały swoją działalność na wolontariuszkach.

Dzisiaj wolontariuszek, które nie są emerytkami albo żonami bogaczy, prawie w ogóle nie ma. Organizacjami dobroczynnymi coraz częściej kierują profesjonaliści. Religia jest czynnikiem marginalnym w życiu większości obywateli brytyjskich. W książce "Diminished Democracy" Theda Skocpol odnotowuje, że w Stanach Zjednoczonych miejsce masowych, ponadklasowych organizacji społecznych zajęły profesjonalnie zarządzane organizacje lobbystyczne zainteresowane wpływaniem na decyzje polityków i ukierunkowaniem funduszy publicznych.

Niewiele zjawisk ma jedną przyczynę. Fakt, że większość kobiet z klas średnich pracuje poza domem, to tylko jeden z powodów zmniejszenia się skali działalności społecznej. Równie ważna jest profesjonalizacja prawie wszystkich zawodów i wzrost znaczenia państwa w sektorze non profit: w połowie lat 80. około 10 proc. środków organizacji społecznych pochodziło ze źródeł publicznych - dzisiaj odsetek ten wynosi 38 proc.

Jednak fakt, że prawie nie spotyka się dzisiaj wykształconych niepracujących kobiet poniżej 60 roku życia, ma tutaj istotne znaczenie. Droga życiowa zdolnej kobiety w rozwiniętym świecie prowadziła kiedyś przez uniwersytet do nauczycielstwa, a potem macierzyństwa, prowadzenia domu i działalności społecznej. Dzisiaj zdolne kobiety są zbyt zapracowane, by poświęcać się wolontariatowi. Przeciętny obywatel brytyjski, niezależnie od płci, poświęca pracy społecznej cztery minuty dziennie.

Dawna nieodpłatna kobieca siła robocza jest dzisiaj zajęta czym innym. Zapytajcie harcerki, jeśli nie wierzycie. Zresztą harcerstwo w stosunkowo największym stopniu przechowuje klimat tej zaginionej przeszłości. Robert Baden-Powell doskonale czuł, co ekscytuje i ciekawi dzieci, toteż próbują - często nadaremno - dostać się do tego ruchu, któremu brakuje jednak dorosłych przewodników.

Między moralnymi celami dawnych działaczek społecznych a dzisiejszym symbolicznym hasłem reklamowym "Jesteś tego warta" istnieje przepaść. Oczywiście można potraktować przekonania tej pierwszej grupy jako opium dla inteligentek, mające je znieczulić na brak równouprawnienia, ale wtedy naszą obsesję na punkcie sukcesu zawodowego kobiet też musimy uznać za ideologię.

Jeszcze w latach 40. i 50. ubiegłego wieku urzędowe raporty na temat szkolnictwa pisane były językiem moralności i idealizmu. Dzisiejsze zajmują się prawie wyłącznie ekonomicznymi korzyściami z posiadania wykształcenia oraz zapewnianiem młodzieży kwalifikacji zawodowych. Odzwierciedla to priorytety głównego nurtu feminizmu, który również skupia się na pracy - będącej podstawowym kryterium awansu społecznego kobiet.

Geraldine Peacock, szefowa brytyjskiej komisji ds. organizacji społecznych, dała wyraz obecnym postawom, kiedy z aprobatą przytoczyła dane o rosnącej liczbie kobiet kierujących dużymi organizacjami społecznymi. Jest to pozytywna oznaka zmian, powiedziała Peacock, zważywszy że jeszcze do niedawna "sektor ten wciąż pachniał wolontariatem" i tym samym odstraszał "kobiety, które chciały zrobić karierę".

Założenia dzisiejszych feministek można interpretować jako odzwierciedlające zapotrzebowanie globalnego kapitalizmu na talent, kobiecy i męski, kosztem rodziny. Współczesne uwarunkowania ekonomiczne z pewnością nie sprzyjają życiu rodzinnemu, a wręcz przeciwnie, stawiają rozmaite bariery. Jak powszechnie wiadomo, w większości krajów rozwiniętych stopa urodzeń znajduje się znacznie poniżej poziomu reprodukcji prostej. Mniej znany jest natomiast fakt, że ogromnie wiele się zmieniło, jeśli chodzi o zachęty do posiadania dzieci. W przeszłości ludzie dorośli nie mieli finansowanego z podatków państwa opiekuńczego, w którym mogliby znaleźć oparcie. Rodzina była dla nich formą zabezpieczenia społecznego: opłacało się mieć dzieci. Dzisiaj ludzie oczekują, że państwo zatroszczy się o ich potrzeby finansowe i zdrowotne, kiedy zachorują albo przejdą na emeryturę, niezależnie od tego, czy mają sześcioro potomstwa czy są bezdzietni. Otrzymywane przez nas świadczenia w żaden sposób nie zależą od tego, czy dostarczamy społeczeństwu przyszłej siły roboczej. Ponadto rynek pracy, na którym panuje większe równouprawnienie płciowe, sprawia, że urodzenie dziecka jest obarczone wielkim ryzykiem dla osoby odnoszącej sukcesy zawodowe. Aby wychować zdrowe, zrównoważone emocjonalnie dziecko, trzeba mu poświęcić mnóstwo troski i czasu, czego postęp techniczny nie jest w stanie zmienić. Cena tego czasu jest szczególnie wysoka dla dobrze zarabiających członków elity - zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Rezygnując z pracy lub redukując swoje zaangażowanie zawodowe, ponoszą znacznie wyższe koszty - jeśli chodzi o utracone zarobki i zahamowaną karierę - niż niewykwalifikowany 16-latek kończący szkołę. Poza tym dzieci elity są drogie. Wykwalifikowana opieka nad dziećmi dużo kosztuje, podobnie jak szkoły i uczelnie zwiększające szanse na sukces życiowy. Rodzice o tym wiedzą, co tłumaczy, dlaczego inteligencja wydaje tyle pieniędzy na edukację swoich dzieci.

Amerykańska ekonomistka Shirley Burggraf w książce "The Feminine Economy and Economic Man" zwraca uwagę, że rodzinom z górnego przedziału dochodów tak bardzo nie opłaca się mieć dzieci, iż zagadkowe jest nie to, dlaczego profesjonalistki rodzą tak mało dzieci, tylko dlaczego w ogóle je rodzą. "Aż do naszych czasów żadne społeczeństwo nie oczekiwało, że przedsięwzięcie rodzinne będzie się utrzymywać wyłącznie z miłości - pisze Burggraf. - Innymi słowy, miłość rodzicielska jeszcze nigdy nie kosztowała tak dużo".

Idealistyczną działalność społeczną wypierają sprofesjonalizowane organizacje, a poczucie osobistego spełnienia u obu płci coraz częściej ocenia się według mierników ekonomicznych. A przecież bez tradycyjnych wartości i uczuć nie stworzylibyśmy następnego pokolenia. Całe szczęście, że dzieci ze swej natury dają nam tak wiele radości, bo inaczej stopa urodzeń byłaby jeszcze niższa.

Bezwzględna ekonomia mówi nam, że kobiety robiące karierę zawodową najwięcej stracą, jeśli urodzą dzieci, a tym samym będą miały do tego najmniejszą motywację. Kobiety wykształcone w większości nie rezygnują z pracy po urodzeniu dziecka, więc ich zarobki spadają niewiele lub wcale. W świecie rozwiniętym coraz częściej jednak decydują się nie mieć dzieci. Powiedzenie "Bogaci jeszcze bardziej się bogacą, a biedni mają dzieci" nadal jest aktualne, ale tym razem odnosi się przede wszystkim do kobiet. Około 30 proc. absolwentek wyższych uczelni urodzonych w pierwszej połowie lat 60. przekroczyło czterdziestkę w stanie bezdzietnym. Prognozuje się, że dla absolwentek urodzonych w latach 70. (znacznie liczniejsza grupa) odsetek ten wzrośnie do 40 proc.

W odróżnieniu od robiących karierę zawodową absolwentek rodzenie dzieci stanowi racjonalny wybór drogi życiowej dla dziewcząt słabo uzdolnionych akademicko i wiele z nich takiego wyboru dokonuje, zwłaszcza w tych krajach, w których są wspierane przez państwo. Wśród urodzonych pod koniec lat 70. Brytyjek z wykształceniem średnim lub podstawowym prawie połowa urodziła pierwsze dziecko przed ukończeniem 20. roku życia, podczas gdy dla kobiet z dyplomem odsetek ten wyniósł 1. Tylko 20 proc. tej pierwszej grupy i aż 85 proc. drugiej nie miało dzieci przed trzydziestką. Nie ma powodu sądzić, że nastoletnie i niewykształcone matki mniej kochają swoje dzieci i gorzej się o nie troszczą od innych, ale dane pokazują, że ich dzieci statystycznie będą mniej wydajnymi i gorzej wykwalifikowanymi pracownikami albo w ogóle nie znajdą pracy.

Niska stopa rozrodczości nie jest niczym nowym. W 1910 roku odsetek kobiet dzietnych i średnia liczba dzieci na jedną matkę były takie same jak w roku 1970. Jak wiadomo, przeżyliśmy między tymi datami wyż demograficzny. W stosunku do czasów sprzed I wojny światowej nastąpiła wszakże jedna istotna zmiana: inaczej niż wtedy liczba dzieci jest dzisiaj odwrotnie proporcjonalna do poziomu wykształcenia kobiety.

Zwłaszcza autorom lewicowym trudno jest przyznać, że zawodowa emancypacja kobiet może stwarzać nieprzezwyciężalne problemy dla naszych społeczeństw. Ośrodek badawczy IPPR dobrze ilustruje ten problem. W ostatnim raporcie, zatytułowanym "Population Politics", autorzy dostrzegają kryzys demograficzny i rozsądnie domagają się środków zaradczych, ale w gruncie rzeczy pomijają powszechnie uznany związek między poziomem wykształcenia a dzietnością.

Inne spojrzenie prezentuje Burggraf, która dowodzi, że dzisiejsze napięcie między pracą a pomyślnością rodziny jest realne i nie zniknie, dopóki nasze społeczeństwa nie zaczną wyceniać finansowo pracy związanej z wychowywaniem dzieci i prowadzeniem domu. Jej zdaniem winę za obecny stan rzeczy ponoszą feministki pospołu z ekonomistami. Dla feministki nieodpłatna praca w domu jest pracą wykonywaną pod patriarchalnym knutem, a dla ekonomisty nieodpłatna praca nie przyczynia się do wzrostu PKB, a tym samym nie istnieje.

Politycy, dziennikarze i przedsiębiorcy często podkreślają negatywne skutki ekonomiczne istnienia barier utrudniających kobietom wejście na rynek pracy i ubolewają, że gospodarka traci połowę najlepszych mózgów w kraju na rzecz kuchennego zlewu. Oczywiście mają rację, ale zaskakuje mnie, że rzadko się wspomina (nie mówiąc już o próbach policzenia tego) o ubocznych stratach (bądź "społecznych kosztach zewnętrznych") związanych z tym, że kobiety wybierają pracę zamiast rodziny. Zadziwiająca krótkowzroczność.

Dzisiejsze kobiety są grupą nie bardziej jednorodną niż mężczyźni, a etos służby publicznej, który niegdyś stanowił jeden z filarów społeczeństwa obywatelskiego i sektora publicznego, uległ osłabieniu. Głównym ośrodkiem opieki nad ludźmi starymi i chorymi oraz wychowywania dzieci pozostaje rodzina, ale nasza gospodarka i społeczeństwo odciąga coraz więcej wykształconych kobiet od małżeństwa i rodzenia dzieci. Niesie to ze sobą ogromne reperkusje i powinniśmy przynajmniej uznać ten fakt.

Alison Wolf

© Prospect 2006

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Alison Wolf jest specjalistką w zakresie zarządzania sektorem publicznym i oceny kwalifikacji zawodowych. Pracowała m.in. jako analityk w administracji amerykańskiej. Obecnie wykłada w londyńskim King's College. Opublikowała m.in. książkę "Does Education Matter?" (2002). Jest stałą współpracowniczką dziennika "The Times".