Dwie lochy, dwa knury i siedem młodych dostało się na podwórko domu przy jednej z ulic w Pabianicach w chwili, gdy portier wpuszczał przez bramę samochód. Przerażony człowiek zdębiał na widok wielkiego knura, który wyrósł przed nim jak spod ziemi. Zaczął krzyczeć ile sił w płucach:"Dziki! Dziki tu są"! A spłoszone krzykiem zwierzęta, które dostały się na dziedziniec, zaczęły miotać się po podwórzu jak oszalałe. "Przed jednym nie zdążyłem zatrzasnąć drzwi. Uderzył we mnie kłami raniąc mocno i wpadł do pomieszczeń firmy jak burza" – opowiada w "Fakcie" wstrząśnięty swoim przeżyciem 25-letni Robert. I pokazuje pokiereszowaną łydkę.

Reklama

42-letnia Małgorzata wraz z koleżankami trzymała od wewnątrz metalowe drzwi wejściowe. Drugie zabarykadowano łóżkiem polowym. "Przez szybę w drzwiach widziałyśmy zakrwawiony łeb dzika. Skakał w górę, waląc łbem o blachę" - opowiada w "Fakcie" przerażona kobieta. Zwierzęta przerzucały ułożone na rampach drewniane palety, wsadzały łby między pręty bram wyginając je jak cienkie patyczki, skakały z tarasu, jakby je coś opętało. Tłukc ryjami w drzwi i w betonowe rampy pokaleczyły się, krew chlustała z nich na wszystkie strony. "Sztywnieliśmy ze strachu, ale byliśmy bezradni. Nie potrafiła nam pomóc policja ani straż miejska" – opowiadają ludzie w "Fakcie".

Bo dopiero po dwóch godzinach strażnicy powiadomili leśniczego, który przyjechał wraz z myśliwymi. Skąd na jednej z głównych ulic w Pabianicach znalazła się rodzina dzików? Prawdopodobnie, szukając pożywienia, zbłądziły w szuwarach nad rzeką Dobrzynką i przywędrowały aż do miasta. Potem, czując się jak w niewoli, za wszelką cenę starały się stąd wydostać - pisze "Fakt".