p

Sławomir Mrożek* i Wojciech Skalmowski*

Fragmenty korespondencji 1978-79

Paryż, 22 października 1978

Reklama

Drogi Wojtku,

Reklama

dziękuję za obydwa listy. Nie wiem, kiedy ten dojdzie do Ciebie, poczta francuska strajkuje.

Tymczasem stała się ta sprawa z papieżem i sam jeszcze nie wiem dokładnie, jak ją wypowiedzieć. Jedna z tych bardzo rzadkich chwil, kiedy długie życie wydaje mi się sensowne: żeby brać udział w czymś, w czym się chce brać udział. Po raz pierwszy, już nie wiem odkąd, mam ochotę mówić: "my". Nie tylko my Polacy, także my ludzie w tej naszej cywilizacji, jak to się zwykło nazywać (przeważnie sceptycznie masochistyczno-pogardliwie), judeochrześcijańskiej, do czego nie trzeba być ani żydem, ani chrześcijaninem.

Dowiedziałem się o tym na Malcie [...] gdzie spędzałem nareszcie urlop, choć tylko tygodniowy, wieczorem z hotelowego telewizora, dziennik TV włoski. Trafiłem na pierwsze wystąpienie Wojtyły z watykańskiego balkonu, tuż po fakcie. Początkowo myślałem, żem zwariował.

Sam jeszcze nie zdaję sobie całkiem sprawy z całej ważności i dalekosiężności tego wszystkiego, przeczuwam tylko i jestem pewny, że jest. W tej naszej historii współczesnej, która toczy się, jak wiesz, tylko takie zdarzenia pozwalają na odzyskiwanie nadziei.

Reklama

Więc tym świniom nie wszystko się udaje? Nie do wiary, a jednak. Jakżebym chciał być przy tym, kiedy Breżniew otrzymał tę wiadomość (ale, oczywiście, nie ruszając się jednocześnie z Paryża). Breżniew i jako Breżniew, i jako symbol.

A może to będzie początek czegoś? Może w tym, jak wszyscy i wszędzie przyjęli Wojtyłę (czy oglądałeś dzisiaj - niedziela - uroczystość pontyfikalną?). Może początek opamiętania, odwrócenia kierunku? Może już wszyscy są tak zmęczeni idiotyzmem i nicością, wiesz czego (nawet nie zdając sobie sprawy), że coś się choćby nieco odmieni? Może stał się już powszechny głód czegoś, choćby i niedokładnie wiadomo czego, ale co nie jest tym, co niby ma wystarczać i bardzo smakować?

Na podstawie doświadczenia wierzę w prawo serii i może coś więcej jeszcze się zdarzy, co będzie pociechą. Niech będzie pomniejsze, ale w moim gatunku. Jak Nagroda Nobla dla [Isaaca] Baszewisa Singera, na przykład.

Przed Maltą byłem w Niemczech i Jugosławii (powód mojego nieodpisywania na Twoje listy dotąd). Pod granicą węgierską znalazłem miasteczko, które za Austrii nazywało się Putau, a teraz nazywa się patriotycznie Ptui. Miasteczko jak ze snu austro-węgierskiego.

Co piszesz o scenariuszu, pomoże mi w realizacji. Teraz przychodzi okres rozdrobnienia, rozpadu jego materii. Trudno jest utrzymać wizję, pamiętać, że chodzi o coś więcej, że to nie tylko owa miazga czynności, zabiegów i kłopotów, owa siekanina wyobraźni, czyli realizacja filmowa scenariusza. Prawie wszystko nie będzie miało w tym procesie nic wspólnego z początkiem, z wizją, z syntezą. Jakieś dosyć okropne misterium: stworzyć rzecz pełną, zwartą, znaczącą, która potem musi być zabita, rozsiekana, zmielona, po drodze nieustannie atakowana przez praktykę, tylko na końcu zdarza się cud, o ile się zdarza, to znaczy, o ile powstaje film udany - zmartwychwstanie owej rzeczy, scalenie. Na pewno już innej, nigdy nie dosyć takiej samej, jaką była i ma być, byle tylko w istocie swojej, w samym sednie, nie odmienionej i nie skurwionej. Przenieść to sedno przez wszystkie miesiące kurwienia, scyniczenia, zmęczenia, będzie najciężej i w tym wypadku nasz kontakt dużo znaczy. Jeżeli mam już świadka, odbiorcę i współkomentatora rzeczy pierwotnej, łatwiej mi będzie pamiętać, że w tym coś jest, co to jest, jak to jest, pamiętać o wartości, o nadrzędności. W całym tym tłumie i organizacji będę jedynym człowiekiem, który powinien i może wiedzieć i pamiętać, i chyba to jest jedyne, na czym naprawdę polega reżyser. Jedyny, który ma wizję całości, całej substancji i muzyki rzeczy. To już jakoś istnieje nie tylko we mnie, ale i w Tobie, czyli mam już pewną gwarancję obiektywności, obiektywnego istnienia rzeczy. A że jesteś jej zwolennikiem, przekonuje, że warto.

Twoje listy potwierdzają także moje podejrzenie, że szkoda publikować "Tuż przed wojną" jako scenariusz filmowy. A może by to jednak opracować jako teatr? Może nawet "Amora" też by należało? Może nagle dwie takie sztuki dobrze by zrobiły i mnie, i tym w teatrze, którzy też już nie mogą jak dotąd? Kiedy już ani Ionesco, ani Living Theatre? Nagle taka sztuka bez żadnych łamańców dostatecznie już wyćwiczonych przez ostatnie trzydzieści lat. Przy okazji, dostałem odpowiedź odmowną z Royal Shakespeare Theater w Londynie w sprawie "Garbusa". Cytuję motywację: "... the social and political attitudes that Mrożek is exploring are presented and expressed in too vague and unspecific form" ["postawy społeczne i polityczne, które bada Mrożek, są prezentowane i wyrażane w zbyt mglistej i nieokreślonej formie"]. Taki list mógłbym dostać od Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie. Więc oni jeszcze tego chcą, ale może już nie wszyscy.

[...]

Pozdrawiam Was jak najlepiej

Sł.

[...]

Louvain, 25 października 1978

Drogi Sławku,

mimo strajku przyszły dziś i list, i książka; bardzo dziękuję. Książkę dostaniesz za ca 3 tygodnie z powrotem, oczywiście, gdybyś chciał wcześniej, to też możliwe. Co do scenariusza jeszcze: o ile to możliwe, uważam, że koniecznie powinieneś zrobić z tego sztukę, z "Amora" też; obie są za ważkie na film, który mimo wszystkich archiwów, powtórek, festiwali etc. jest efemerydą, choćby z uwagi na zmieniające się mody, już nawet nie na kostiumy, a na urodę ludzką - tzw. dobre filmy sprzed wojny śmieszą anachronizmem tego, co wtedy było naturalne: "piękność", "brzydota" etc. Sztuka daje tylko pattern [wzór], i ten trwa, film daje detale, więc to, co w średniowiecznej filozofii nazywało się akcydensem. Oczywiście, że na teraz film na pewno przemawia bardziej bezpośrednio, zresztą jest dostępniejszy, wygodniejszy - ale to nie zostaje, a te dwie rzeczy, zwłaszcza druga, zasługują na zostanie.

Co do papieża, mówiliśmy już o tym przez telefon: ja byłem po prostu bardzo wzruszony, patrząc na to, ta intronizacja była taka właśnie jak trzeba, już dał pokaz swojego stylu, czy raczej formatu, i właśnie takiego, jaki mi odpowiada; z tym jest pewna trudność, z którą sobie nie mogę poradzić, jako że katolik ze mnie żaden; właściwie nie lubię katolicyzmu, zwłaszcza że w Belgii jest on uosobieniem tej jakiejś ciasnoty myśli i odruchów, która czyni ten kraj tak bardzo nieprzyjemnym, ale myślę, że każda religia przybiera po prostu kolor podłoża. Na przykład, nigdy nie wierzyłem w teorię, że chrześcijaństwo per se dało impuls do rozwoju Zachodu - myślę, że było odwrotnie, że to właśnie Zachód przystosował chrześcijaństwo do swojej prężności i zaradności, i to nie tylko i dopiero protestantyzm. To, co się stało z prawosławiem w Bizancjum, a zwłaszcza w Rosji, potwierdza tę wtórność wobec podłoża. Każdy ma takie chrześcijaństwo, na jakie zasługuje. Wynikałoby z tego dość pesymistyczne stwierdzenie, że "odgórnie" już się tu nic nie da zmienić; zepsienie zachodniej Europy już się uwidoczniło w zepsieniu Kościoła po tym nieszczęsnym soborze [Watykańskim II] - te balety przed ołtarzem, msza na skrzyni od mydła przy pomocy musztardówki i pokruszonego chleba, ta cała pretensjonalna "prostota", to to samo, co udawanie żebraków przez zamożnych maminsynków w życiu zwykłym i kulturalnym. Chyba to wszystko wynika z braku koncepcji i braku szwungu, jak wszystkie zurück zu [z powrotem do...]; ostatnio była moda właśnie na "z powrotem" do prostoty - i dlatego niechęcią napawają mnie tak nawet na pozór niewinne nastawienia jak ekologia, wegetarianizm, itd. W Kościele też było "z powrotem do" - tylko że nie bardzo było jasne do czego; do tłumu, umizgi, populizm. Trochę szkoda, że Wojtyła nie użył tiary i nie mówił per "my" - to był rytuał, a religia to rytuał, i dziwi mnie, że ci tam w Watykanie tego nie rozumieją. Myślę, że Wojtyła to lepiej rozumie, polski katolicyzm to przede wszystkim rytuał, tradycyjno-narodowy, i stąd ta siła, gdy wszystko inne jest zagrożone i częściowo zniszczone. Państwo diabli wzięli, jedyne, co zostało, to majowe nabożeństwo takie jak dawniej, te same słowa, te same gesty - i jak można zmieniać te słowa i te gesty?! Na szczęście polski episkopat, zwłaszcza Wyszyński dobrze to wiedzą i dlatego sabotowali w miarę możności ten cały idiotyzm; ale to tak się rozpanoszyło, że Wojtyła też niewiele będzie mógł odkręcić. I tak dobrze, że msza była po łacinie, z wstawkami tylko w innych, "ekumenicznych" językach. I właśnie tu zaczyna się moja trudność - bo instynktownie, w tym formalnym sensie, jestem katolikiem, to jest moja przeszłość i moja ojczyzna, jedyna, jaka mi została; ale intelektualnie to jest przecież nie do przyjęcia... Więc wynika konieczność jakiejś świadomej hipokryzji, rozdwojenia, bo podobnie jak Ty spodziewam się po tej stronie katolickiej, rozentuzjazmowanej, przejętej, jakiejś odnowy i jakiegoś poruszenia tej wstrętnej zupy, w której tkwimy, ale jakim prawem nam się w to angażować? Czy pójdziesz na barykadę w obronie dogmatu nr 53? Więc jakaś taka niekonsekwencja, trochę jak w Twoim opowiadanku - już nie pamiętam, jak się nazywało - w którym bohater, żeby być zgodnym z samym sobą, został juhasem, ponieważ przy bezsenności liczył owce. Ale przecież nie możemy zostać juhasami, a równocześnie ten pseudojuhas miał swoją rację i osobiście jestem po jego stronie... Trudność właściwie wynika stąd, że nie można być "sympatykiem" katolicyzmu, bo to ostatecznie też system stuprocentowy, albo, albo, "letni będą wypluci", a trudno nie być letnim skądinąd i to say the least [delikatnie mówiąc]. Wchodzimy więc w domenę heglisto-egzystencjalistów, a w najlepszym (?) razie Kołakowskiego - "fałszywej świadomości", zgodności esencji i egzystencji, mówiąc bardziej po prostu, jednolitego systemu wartości i przekonań, tak żeby można było za nie wziąć odpowiedzialność bez hamulczyka: "lepiej się w to za bardzo nie wgłębiać". Ten hamulczyk jest bardzo rozpowszechnionym instrumentem wśród katolików - i przypuszczam, że i innych wierzących - i on właśnie mi sprawia kłopot, bo staram się żyć bez niego; w końcu na tym polega jakaś dojrzałość, tak jak ja ją rozumiem. Ględzę, ale myślę nad tym od paru dni w wolnych chwilach, trochę ze względów praktycznych, bo obiecałem Giedroyciowi napisać takie rozważanka o katolicyzmie - i po prostu próbuję zebrać myśli. Na powierzchni rzecz jest jasna: w tej chwili to jest sojusznik wobec bandytów, więc na pozór nie ma problemu; ale to jest sojusznik, który ze swej istoty nie uznaje kompromisów, więc będąc nawet po jego stronie z pewnych względów, jest się sojusznikiem-profiterem tylko, więc postacią, której nie lubię - a on na fellow-travellerstwo nie pozwala, a przynajmniej nie powinien pozwalać, bo przestanie być sobą. Hm. Nie wiem, to trochę sytuacja taka, jak sympatia dla buddystów ze względu na to, że nie uznają islamu, a samemu ma się wstręt do islamu, nie będąc buddystą.

Wybacz tę sieczkę myślową, muszę kończyć, więc wyślę jak jest (szkic do rozmowy, nie list).

Ściskam Cię

Wojtek

PS Ci Anglicy, co odrzucili "Garbusa", to rzeczywiście idioci - widać i tam zaraza.

Paryż, [koniec października] 1978

Drogi Wojtku,

za (obok, przy) katolikami jestem w pierwszym odruchu dlatego, bo - jak piszesz - są nieprzyjaciółmi moich nieprzyjaciół. Co by nie wystarczało rzeczywiście jako powód głęboki, gdybym udawał, że to jest powodem głębokim. Jestem za nimi tak płytko, jak płytki jest ten mój powód, więc nie czuję w sobie szczególnej nieuczciwości.

Jestem za nimi teraz, kiedy oni nie są górą, mógłbym być przeciwko, gdyby górą znowu być zaczęli, co chyba już nigdy nie nastąpi, więc podejrzenie, że jestem z przyszłą władzą, też mnie nie gnębi.

Ale gdyby chodziło o coś głębiej (ale nie najgłębiej), to bliżsi mi są katolicy niż ich oponenci, od komunistów po "liberałów" (w cudzysłowie, bo dzisiejsi liberałowie to już chyba nie to samo co dawni, czyli co definicja liberalizmu) - ponieważ mniej mnie denerwuje ich doktryna niż doktryna ich przeciwników. A właściwie nie o same doktryny chodzi, tylko o to, że katolicy mają w swojej doktrynie okienko: "Niezbadane są drogi Opatrzności" i "Wszystko w ręku Boga", czyli po naszemu: "Nic nie wiadomo". Natomiast ich przeciwnikom wszystko wiadomo, i to lepiej. Katolicy są, stali się, nie powiem, bardziej tolerancyjni od ich przeciwników, ponieważ ich przeciwnicy w ogóle nie są tolerancyjni - ale po prostu tolerancyjni, w tym znaczeniu, że wierząc w swoje, nikogo nie nawracają siłą ani fizyczną, ani agresją intelektualną. (Czy dlatego, że nie mają już ani władzy, ani siły? Wszystko jedno, dlaczego). Na tle buty, chamstwa, agresywności, misyjności i niewzruszonego zadowolenia z siebie ich przeciwników katolicy są po prostu wzorem dyskrecji i dobrego wychowania.

Przynajmniej dla mnie, wobec mnie, w zasięgu mojej sytuacji. Głównie jako odbiorcy, świadka, publiczności, uczestnika światowej wymiany słów, poglądów, informacji. (Właściwie tylko do tego się moja sytuacja ogranicza). Gdybym był mieszkańcem małego polskiego miasteczka i moja życiowa sytuacja musiałaby mieć coś wspólnego z terrorem katolickim sąsiadów - wtedy co innego. Nawet gdybym mieszkał w Belgii, o czym wspominasz. Ale chyba globalnie, ogólnie, per saldo, a nawet chyba bardziej poszczególnie tak jest, jak to mi się wydaje. Bardziej poszczególnie: jakikolwiek nacisk na ludzi w Polsce wywiera kościelność, to niczym on jest wobec nacisku partyjności - jakiekolwiek są terrorystyczne odruchy kościelności w Belgii, to chyba nie tak dokuczliwe, jak nieustający i masywny terror postępowości na zachodniej stronie.

A także: katolicy uprawiają pojęcie Zła i Dobra. Ja także. Oni do Zła używają diabła. Ja nie muszę. Zło nie musi być aż tak metafizyczne. Mnie wystarczy jako umyślne łamanie, kaleczenie i gnojenie człowieka za pomocą jakichkolwiek środków (także i kłamstwa). Moje pojęcie dobra i zła - jeżeli nie zgadza się dokładnie z katolickim, to w każdym razie się z nim nie kłóci, a oba, moje i katolickie - nie chcą mieć nic wspólnego z dobrem-złem klasowym, postępowym. Katolicy uważają pojedynczego człowieka za wszystko, ja także. To znaczy ja nie w tym sensie jak Stalin, że "naszym największym skarbem jest..." itd., tylko w tym sensie, że jedynym nosicielem realności jest pojedyncza i jednostkowa świadomość. Teoria o duszy u każdego takiej samej, nieśmiertelnej itp. budzi mój głęboki sprzeciw, ale ja i katolicy razem jesteśmy przeciw "masom", "kolektywnym świadomościom" itp. Uważam je za wymysł jeszcze głupszy od "duszy".

Katolicy coś jednak rozważają o naturze ludzkiej, przyjmują to pojęcie i nie jest im obcy pewien sceptycyzm co do dobroci owej natury. Na tle prostactwa wszelkich environmentalistów [obrońców środowiska] ten stary dyskurs o naturze ludzkiej działa odświeżająco.

Za prawdy-dogmaty katolickie, oczywiście, nie poszedłbym na barykady, jak to słusznie przewidujesz. Ale nie czuję skrupułów, tak jak ty, kiedy nie identyfikując się z katolicyzmem ani nawet chrześcijaństwem, sympatyzuję z nim wspólnie, z nim antypatyzując z postępowcami. Przecież w sympatyzowaniu, kiedy identyfikacji brak, nie ma nic nagannego i byłoby tylko, gdybym z tego nie zdawał sobie sprawy jasno, gdybym udawał identyfikację, sympatyzując zaledwie. Przesyłam Ci wycinek, recenzję z książki, zamiast pisać, że taką czytałem i ją streszczać. Chciałem także przesłać Ci wiadomość, także z "Herald Tribune", o powstaniu najświeższego narodu i państwa, jakaś wysepka na Morzu Karaibskim, Dominikana czy coś takiego, mniej niż sto tysięcy ludzi, dotąd należeli do Wspólnoty Brytyjskiej, ale nie ukrywają, że chodziło im o lepszy interes: przedstawicielstwo w ONZ (w głosowaniu będą mieli ten sam głos co USA) i dostęp do wszystkich zapomóg, pożyczek należnych tworom en voie de développement [rozwijającym się]. Już się szykują z żądaniem do International Monetary Fund. Jako ustrój: socjalizm. Na tym samym Morzu Karaibskim parę innych wysepek też się szykuje do tego samego. Zblokowawszy się, będą miały w ONZ prawo weta i tym podobne przyjemności i korzyści. Jak długo jeszcze będzie trwała ta heca? Chyba tak długo, aż się wyhecuje do końca, ale przerwana nie zostanie.

Spędziłem tydzień w Berlinie. W przyszłym tygodniu jadę na trzy dni do Stuttgartu, a 1 grudnia pojadę na moje doroczne narty, dwutygodniowe. Berlin jest jednym z tych miejsc, które odwiedzam co jakiś czas, już prawie od dwudziestu lat. Sposób do mierzenia zmian, swoich, moich własnych i wszystkiego, co jest.

Twój Sł.

Bruksela, 10 lutego 1979

Drogi Sławku,

trochę późno na życzenia noworoczne, ale nie było okazji prędzej Ci ich złożyć - w okresie świąteczno-noworocznym był zwykły w tych okazjach chaos życiowy, zwiększający jeszcze normalny chaos, w jakim żyję od przeprowadzki (coś jakby pół roku nieustannego malowania w mieszkaniu czy podobnej czynności); w grudniu Basia przewróciła się na ulicy i złamała rękę w łokciu, przez parę tygodni nie bardzo mogła nią władać i musiałem jej pomagać w wielu prostych czynnościach - co też nie przyczyniało czasu ani spokoju do refleksji. Teraz chaos trwa dalej, ale postanowiłem się odezwać, bo niedługo Ty będziesz kręcił film i znów kontakt się urwie na pewien czas. O otwarciu domu - w sensie uroczystości - nie ma na razie mowy, bajzlu jeszcze na pół roku co najmniej, nie myślałem nigdy, że to aż takie straszne; nigdy dotąd nie mieszkałem tak drogo i niewygodnie, jak w swoim domu. Byłem w przelocie 2 razy we Francji, ale zawsze króciutko, ostatnio tylko na jeden dzień, po matkę Basi, która teraz jest u nas na kilka tygodni. O urlopie ani marzyć w tej chwili, na tut. uniwersytecie nie ma przerwy semestralnej, egzaminy idą razem z wykładami, dopiero na Wielkanoc będzie przerwa, a i to z wyjazdu pewno nici, jak zwykle (ambaras dwojga ludzi). Bon, właściwie nie mam o czym pisać, bo niczego ciekawego dawno już nie czytałem - miałem znów lekki napad zainteresowania moimi teoriami na temat religii staroirańskiej, która - jak podejrzewam - jest stosunkowo długo utrzymującym się reliktem religii tout court, i chwilami wydaje mi się, że powinna dostarczyć wglądu w to, o co w tych wszystkich sprawach naprawdę chodziło.

Sprawy religijne są w jakiś sposób sinistre [złowróżbne] [...] i myślę, że np. rosyjski totalizm jest pewnym reliktem tego. Nowo powstającym - czy raczej: wynurzającym się reliktem jest sprawa Iranu (przypuszczam, że śledzisz to też z zainteresowaniem, jeśli tak można to nazwać - trochę jak "zainteresowanie" rozszerzaniem się pożaru o kilka domów obok naszego). Przy całym moim zrozumieniu - wysilonym - motywów tych ludzi (głównie kompleksu niższości, no i oczywiście zazdrości wobec Zachodu - dlatego cała nienawiść szczególnie skierowana jest przeciw Amerykanom, którzy nic złego nigdy im nie zrobili) jest w tym też jakiś element "naturalny" religii, tzn. nieprzezwyciężonego barbarzyństwa i okrucieństwa starożytności. Byłeś w Persji, więc wiesz, co mam na myśli - a obaj widzieliśmy ją w formie łagodnej i zmodernizowanej, teraz to szybko odkręcą; Zachód oczywiście nie zareaguje, zresztą nie bardzo widzę, co można by zrobić. Naturalnie, Ruscy znów zarobią, choćby nawet nie wkraczali tam zaraz - za parę miesięcy ktoś będzie musiał im pomóc nie zdechnąć z głodu i wtedy towarzysze radzieccy dadzą braterską pomoc. To jest cudowne urządzenie: wystarczy, żeby jakiś kraj stał się antyzachodni, już jest w ich lodówce - a skonsumują dopiero za jakiś czas, nie spieszy się. Ostatnim krajem w tamtych regionach jest Pakistan, który też wisi na włosku w tej chwili z głupich powodów - pocieszające jest tylko, że to już sfera chińska. Właściwie realizuje się koncepcja Hitlera, podziału świata na pasy biegnące z północy na południe, od bieguna do bieguna - na przedłużeniu Persji jest Arabia i Etiopia (ta już załatwiona), potem to i owo, i Afryka Południowa (skutecznie podgryzana także przez Zachód).

Piszę "strumieniem świadomości", bo po prostu chciałem się odezwać, przepraszam, że nie odesłałem Ci książki niemieckiej o Tobie - w tej chwili ta studentka już skończyła pracę, więc odeślę w tych dniach; jej praca nie jest tak dobra, jak się spodziewałem - pewnych Twoich opowiadań nie potrafiła zrozumieć, szczególnie tych "polskich" jeszcze, o charakterze dla ludzi stamtąd w sposób oczywisty satyrycznych. Przy okazji ja miałem okazję nad nimi podumać i wydaje mi się, że to, co piszesz teraz, jest jakąś logiczną konsekwencją tamtego, ale o dużo większym zasięgu - tamto to był konkret, jeden ze sposobów, jaki świat ma na nas, tutaj zająłeś się tymi innymi sposobami (jak np. w tym filmie, który masz kręcić). Tak czy owak dobrze, że stamtąd wyjechałeś - co nie jest krytyką tamtych rzeczy, bo właśnie u Ciebie jest zdumiewające to, że zacząłeś od razu bardzo wysoko (myślę o języku w sensie bardzo szerokim), tylko tam nie można wyleźć z tego wąskiego kręgu totalizmu, idiotyzmu na co dzień etc.; "inne myśli", oto na co Ci się przydał wyjazd. W Antwerpii mają grać "Garbusa", słyszałem - pojadę to zobaczyć, choć flamandzki nie jest najidealniejszym "medium". Tyle na razie, wybacz chaos, odezwij się może.

Ściskam Cię

Twój Wojtek

Paryż, 15 lutego 1979

Drogi Wojtku,

w Chiavari (Italia), gdzie spędziłem pięć lat (o trzy za dużo), żył niejaki pan Carbone. Potomek - ostatni - dobrej rodziny, niegdyś bon-vivant (nawet playboye nazywali się kiedyś inaczej). Pan Carbone był już stary i ubogi. Powtarzał, że ma tylko jedno życzenie: umrzeć w chwili, kiedy skończy mu się mały kapitalik, dzięki któremu żył w biedzie, ale jeszcze nie w nędzy. Życzenie jego się spełniło, umarł jeszcze z godnością, jeszcze nie jako żebrak, dokładnie w chwili, kiedy kończyły mu się ostatnie pieniądze.

Często, coraz częściej myślę o panu Carbone i zazdroszczę mu. Mam to samo życzenie co on. Oczywiście, chodzi także o pieniądze, chciałbym umrzeć, kiedy przestanę już zarabiać na życie - na tym poziomie, na którym jest ono jeszcze do przyjęcia. Ale przede wszystkim chodzi o więcej: chciałbym umrzeć w chwili, kiedy resztki tego na świecie, co sprawia, że świat jest jeszcze jako tako do przyjęcia - się skończą, ani minutę później.

Ponieważ o śmierci myślę niechętnie, z coraz większym niepokojem, a czasami już ze strachem, niekiedy już wprost w panice obserwuję przyśpieszenia w erozji tych resztek. Każdy nowy idiotyzm, który przez coraz mniejszą ilość ludzi jest uważany za idiotyzm, każda nowa zbrodnia, która przez coraz mniejszą ilość ludzi jest uważana za zbrodnię - pogarsza moją sytuację. Już od dosyć dawna sprawa mojego pisania, ja artysta, nie jest dla mnie najważniejszym problemem. Najważniejsze, to jak się ustawić, jak się znaleźć w rzeczywistości, która mi coraz mniej odpowiada, żeby się przechować nie tylko fizycznie, ale psychicznie, umysłowo, emocjonalnie z minimum tylko szkód. Bo gdybym nad tym nie pracował i reagował tylko jak leci, może bym już zwariował, a na pewno nie mógłbym funkcjonować, nawet tak jak funkcjonuję, to znaczy nie najlepiej, ale jako tako.

Trafiłem w jakiejś publicystyce amerykańskiej na powiedzenie, które podobno krążyło w trzydziestoleciu: "It is later than you think it is" ["Jest później niż myślisz"]. Często myślę o tych Żydach, którzy podczas wojny nie mogli, nie chcieli, czy też nie umieli uwierzyć, że zostaną zabici. Z okazji wyświetlania komiksu na ten temat pt. "Holocaust" w telewizjach Niemiec i Francji dużo się o tym zjawisku dyskutuje, o zjawisku złudzenia pomimo oczywistości, i dyskutanci dziwują się Żydom: że byli jak gdyby tępi, nie dostrzegając tego, na co się zanosiło tak widocznie. Ja miałbym ochotę wtargnąć na takie panele, łapać za klapy tych dziwujących się dyskutantów i tłuc ich głowami o ścianę, żeby otrzeźwieli. (Co do samego "Holocaust" - to spojrzałem i przestałem. To jest tak, jak gdyby mi dawano Szekspira w komiksach, mnie, który ostatecznie czytał Szekspira w oryginale. Ale rozumiem, że już inaczej nie można, bo coraz większa ilość rozumie już tylko język komiksów).

Ja nie mam za złe ani ZSRR, ani Trzecioludom, ani bandytom, kurwom, wariatom, analfabetom, biednym, którzy chcą być bogatsi, głupim, którzy chcą być mądrzejsi, i słabym, którzy chcą być silni. Zarobić, najeść się, nienawidzić, zazdrościć, sprawować władzę, obedrzeć ze skóry, skopać po oczach, dusić, mnożyć się, chcieć wszystkiego, czego się nie ma, i być wszystkim, czym się nie jest, zwariować - to jest normalne. Nie lubię oczywiście, ale rozumiem, że działa tak, jak działa. Związunio Radziecki zachowuje się dokładnie tak, jak na niego przystało, jak dyktuje mu jego natura. Nie ma też najmniejszego powodu oczekiwać, żeby Trzecioludy - kiedy już się im pokazało wszystko, co można mieć i jak można żyć, oświadczając przy tym, że mają do tego takie samo prawo - nie wyciągnęły z tego praktycznych wniosków. Rozumiem, że wobec tego chcą nam po prostu odebrać to, co zobaczyli, nienawidząc nas i uszkadzając fizycznie, rozumiem nawet, że nie rozumieją, że to nie na odebraniu polega, bo odebrać można tylko zabawki, którymi pobawiwszy się, wnet je zepsują, ale przy okazji odbierania zniszczą to, dzięki czemu żyjemy my i oni. Ja tylko nie rozumiem i tego przede wszystkim nie mogę znieść, jak można być tak obłudnym, zakłamanym, tchórzliwym i słabym, i głupim, jakimi my jesteśmy w naszej masie i elicie. Co mnie utwierdza w przekonaniu, że ludzie nie są równi, bo my jesteśmy głupsi niż oni. A zważywszy nasze możliwości niebycia głupim, i co za tym idzie, nasz obowiązek, żeby głupim nie być, jesteśmy piramidalnie wprost głupi. Według prawa Gombrowicza: "Im inteligentniej, tym głupiej".

Nie czepiam się nawet bezpośrednio naszych polityków i przywódców. Oni są uwarunkowani stanem ogólnej naszej świadomości, naszym stylem. Moja pogarda i nienawiść obraca się wyłącznie przeciw tym wszystkim, którzy bezpośrednio pracują w świadomości, w szerokim tego określenia "pracują w świadomości" sensie. I nie przeprowadzam podziału na "lewicę" i "prawicę" nawet, bo ten podział też już stał się częścią - i to sporą - tego całego piasku w oczy. Zawsze byłem uwrażliwiony na odstawanie formy od rzeczywistości (według niektórych teoretyków takie odstawanie jest źródłem komizmu, a ja jestem przecież satyrykiem). Forma życia, w której nie ma życia, ponieważ nastąpił zanik najbardziej elementarnego elementu: survival instinct [instynktu przetrwania] - jest widowiskiem ostatecznego odstawania, najbardziej tragicznym, czy też najbardziej komicznym.

Są dwie możliwości - albo ludzie Europy i Ameryki Północnej zostali porażeni jakimś zbiorowym, organicznym porażeniem instynktu samozachowawczego i w takim razie nie ma już rady - albo na skutek okoliczności historycznych, odwiecznej security [poczucia bezpieczeństwa] wobec reszty świata instynkt ten został tak głęboko uśpiony, że mimo oznak zagrożenia, które dla jednostek są już dostatecznie jasne, potrzebne jest jeszcze dalsze zagrożenie, żeby zbiorowość, tak długo w wacie chowana, coś wreszcie poczuła. Trudno mi uwierzyć w ewentualność pierwszą, w końcu instynkt samozachowawczy to rzecz trudna do porażenia. W takim razie czekam. Może doczekam się tego najpierw w Europie, ale jeżeli tylko w Europie, to będzie za późno. Amerykanie, od których wszystko zależy, zdają się być - przeciwnie - coraz bardziej pogrążeni w samobłogim idiotyzmie.

Możliwe także, a nawet najbardziej prawdopodobne, że ten instynkt już działa, ale bynajmniej nie w ten sposób, jakiego bym sobie życzył. To znaczy bynajmniej nie w kierunku zachowania nas jako mniej więcej całości, ale skurczenia się, mimikry, adaptacji, kompromisu. "My to nie my, my też tak jak i wy, my to właściwie wy, więc wy nas nie bijcie, tylko też pokochajcie, tak jak my was już kochamy, buzi". My chcemy dać buzi, ale oni już walą nas po mordzie i mają rację.

W każdym razie mnie takie przetrwanie nie interesuje. Mam teorię niemarksistowską, że to nie warunki - stosunki produkcyjne - tworzyły niewolników, kupców, awanturników czy arystokratów, ale że niewolniczość, kupiectwo czy arystokratyzm to są cechy charakterologiczne. Ktoś, u kogo cechy niewolnicze przeważają, dobrze się czuje, kiedy urodzi się w okresie niewolnictwa, źle kiedy za dużo wolności, arystokrata fatalnie trafia, jeżeli rodzi się w rodzinie niewolnika albo w epoce chamstwa, cham nie jest na swoim miejscu, kiedy przychodzi na świat w arystokracji. Jakiekolwiek są moje cechy, źle się czuję w epoce, kiedy warchoł, cham i niewolnik (zarówno wyzwolony, jak i w stanie niewolnictwa) są typami uprzywilejowanymi w sprawie zarówno szans przetrwania, jak i dobrego samopoczucia.

Przepraszam Cię, to nie jest list, ale artykuł publicystyczny. W dodatku niedobry, bezsilny i ridicule [śmieszny]. Jak ktoś, kto wstaje na zebraniu, żeby zabrać głos, ale duszą go jego własne racje, emocje, chce powiedzieć więcej, niż umie, a co dopiero, niż tego wymaga techniczna, skuteczna forma wypowiedzi. Więc kompromituje się tylko, przytomniejsi mówcy, a jego przeciwnicy, nie mają najmniejszych trudności z pognębieniem, skompromitowaniem publicznym takiego. Na początku chciałem nawiązać do Twojego listu, chodziło przecież o dialog, tymczasem poniosło mnie i napisałem monolog prawie maniakalny, zapiekły, samotny nienawistnik. Zaczynam się obawiać o siebie. Czy nie tak, jak kiedyś Norwid, tylko w innej sprawie? Chciałbym, żebyś powiedział szczerze, czy przypadkiem nie jest już tak źle ze mną?

[...]

Jeszcze raz przepraszam za ten list, który nie jest listem.

Twój Sł.

p

*Sławomir Mrożek, ur. 1930, dramaturg, prozaik, satyryk, rysownik, jeden z najsłynniejszych i najbardziej znanych na świecie polskich pisarzy. Debiutował na początku lat 50. jako autor rysunków i tekstów satyrycznych (publikowanych w "Przekroju"). W latach 1963-96 poza Polską - przebywał m.in. we Francji i w Meksyku. Autor m.in. sztuk "Tango", "Policja", "Emigranci", "Miłość na Krymie", opowiadań oraz autobiografii "Baltazar" (2006). W "Europie" nr 8 z 26 maja 2004 zamieściliśmy fragment korespondencji Sławomira Mrożka z Janem Błońskim.

*Wojciech Skalmowski, ur. 1933, orientalista, iranista, profesor iranistyki na Katolickim Uniwersytecie w Leuven (Belgia); od 1968 przebywał poza Polską (m.in. w Iranie i USA). Wieloletni współpracownik paryskiej "Kultury", gdzie publikował przekłady i teksty krytycznoliterackie pod pseudonimem "Maciej Broński". Wydał m.in. "Teksty i preteksty" (1981) oraz "Lektury dla >>Kultury<<" (2004). W 1998 roku otrzymał Nagrodę Jurzykowskich.