p

Andrzej Szahaj*

Przeciw pustym uniesieniom

W tekście Agaty Bielik-Robson zatytułowanym "Utracony skarb liberalizmu" ("Europa" nr 147 z 7 kwietnia br.) zostałem wywołany do odpowiedzi jako ktoś, kto "kreśli portret nowoczesnego liberała w sposób tak trzeźwy i smutny, że nie może dziwić fakt masowej dezercji z ruchu liberalnego na rzecz ideologii obiecujących więcej jouissance". Rzecz dotyczy mojego wcześniejszego tekstu z "Europy", w którym wyraziłem dezaprobatę dla wysiłków negowania liberalno-demokratycznego konsensu motywowanych wizją jakiejś "twardej" czy "mocnej" polityki (lewicowej lub prawicowej). Nie sposób odnieść się do wszystkich poruszanych w tekście Agaty Bielik-Robson wątków. Nie bardzo zresztą miałbym na to ochotę, spora jego część napisana jest bowiem w bardzo hermetycznym stylu, który przez swą erudycyjność zaciera granice między zdaniem autorki a zdaniem przywoływanych przez nią myślicieli (niestety w sporej części bełkotliwych spadkobierców Freuda - jak np. Lacan). Odniosę się jedynie do jej żarliwych pochwał romantyzmu i romantycznego myślenia o życiu jako "radosnej ekstazie", do jej prób wmówienia nam, że liberalizm stał się filozofią "ostatniego człowieka", czyli zadowolonego z siebie mieszczucha. (O ile rozumiem, intencją autorki jest ukazanie możliwości istnienia jakiegoś liberalizmu prawdziwego czy lepszego, bo otwarcie romantycznego, dostarczającego więcej rozkoszy...). Nie lubię romantycznego patosu stosowanego dla celów ożywienia dyskursu politycznego. W moim przekonaniu jego użycie nie prowadzi w tym przypadku do niczego prócz politycznie pustych połajanek pod adresem prozy politycznego życia, a nade wszystko - liberalizmu. Cóż bowiem miałoby konkretnie - politycznie - wynikać z tych na poły poetyckich obrazów, wyrażonych nader emfatycznym, pełnym egzaltacji językiem, które tworzy Bielik-Robson, z tego marzenia o "czystym, mocnym i zindywidualizowanym życiu"? "Życiu, które wyrasta ponad prawo, nie daje się przez nie wiązać i które samo dla siebie staje się prawem. Życiu, którego hybris i anarchia nie zostaną ukarane przez los, ale przeciwnie - doczekają się nagrody w świecie wolnym od ślepego podporządkowania.

Reklama

Życiu nieznającemu represji, oczyszczonemu z mroków wewnętrznej dialektyki grzechu i przykazania. Życiu triumfującemu, które rozpętało nieskończoną energię pragnienia" [uff!].

Jakaż to wizja dobrego społeczeństwa czy dobrego ustroju politycznego wynika z tych barokowych fraz? Na czym miałaby konkretnie polegać "afirmacja nowoczesnego witalizmu" przez jakikolwiek ruch polityczny? O ile mi wiadomo, afirmację ową wiązano najczęściej z ruchem transgresji, przekraczania wszelkich granic (traktowała o tym cała tzw. francuska filozofia transgresji z Bataille'em, Blanchotem i Klossowskim na czele). Ruchem ważnym ze względów kulturowych, ważnym też w indywidualnym rozwoju osobowym. Czy jednak ważnym także w sferze politycznej? Przypomnijmy, że kult transgresji rozciągnięty na życie społeczne doprowadził jej wieszcza - George'a do jawnej afirmacji faszyzmu i rewolucyjnej przemocy. Nie twierdzę, że tak się musi dziać zawsze, gdy transgresja wysuwa się na plan pierwszy, twierdzę jedynie, że to, co w miarę niewinne na płaszczyźnie eksperymentowania z własnym życiem (choć i tu niewinność jest jedynie względna, znam niejedno życie zniszczone przez pasję transgresji...), staje się niebezpieczne jako zawołanie dla całych ruchów społecznych. Wyzwala bowiem wolę niszczenia w imię nieokiełznanych energii życia ograniczonego jakoby siecią kulturowych konwenansów oraz politycznych praw. Nie bardzo też rozumiem, po co autorka w kontekście swych fascynacji romantyzmem odwołuje się do religii ("religia u bram" to jeden ze śródtytułów artykułu Bielik-Robson) jako zbiorczej nazwy dla wszystkich pragnień "radosnej ekstazy". Zostawmy religię w spokoju. Nigdy nic dobrego nie wynikało z wplątywania jej w polityczne sprawy tego świata, traciła na tym zarówno ona, jak i polityka.

Porozmawiajmy zamiast tego o zbawiennym oddzieleniu indywidualnych pragnień do osiągania "odmiennych stanów świadomości" od rozsądnych projektów politycznych. Całkowicie zgadzam się w tym względzie z moim przyjacielem Richardem Rortym (tak nielubianym przez autorkę): nieszczęścia spadają na ludzkość wtedy, gdy ktoś (jednostka lub cała grupa uwiedziona przez politycznego proroka) próbuje realizować swoje idiosynkratyczne pragnienia doskonałości (wzniosłości, ekstazy, pełni, zbawienia) w sferze politycznej. Ta ostatnia powinna być sferą uzgadniania naszych różnorodnych pragnień i interesów, a nie obszarem realizacji jakichkolwiek romantycznych wizji życia heroicznego. I choć nie uważam wcale, by musiała ona być oczyszczona z wszelkich emocji (bez nich polityka byłaby niewiele warta), to jednak sądzę zarazem, że dobrze jest dla wszystkich, gdy są one tutaj powściągane. Polityka i tak jest z reguły wojną prowadzoną pokojowymi środkami, nie ma sensu podgrzewać jej dodatkowo emocjami, które choć w wymiarze indywidualnego ludzkiego życia są nader ważne, to jednak w polityce prowadzą często na manowce. Wszyscy pamiętamy kapitalną scenę z filmu Boba Fosse'a "Kabaret", kiedy to piękny płowowłosy chłopiec, ubrany w mundur Hitlerjugend rozpoczyna pieśń, która swym patosem stopniowo porywa ludzi siedzących przy kawiarnianych stolikach i zajętych dotąd swoimi sprawami. Ta scena wyjaśnia więcej z procesów powstania faszyzmu i jego wielkiej popularności niż dziesiątki uczonych rozpraw. Uniesienie i patos, poczucie wspólnoty i czystość intencji, niewinność porywu serca i prostota emocjonalnego przekazu - wszystko to ma moc uwodzenia. Czasem wskazaną (gdy w grę wchodzi np. protest przeciwko totalitarnej władzy), częściej jednak nie. W polityce szanse na skrzywdzenie innych są zwykle mniejsze, gdy pozostaje się nieco chłodnym, niż wtedy, gdy ulega się entuzjazmowi. Można na to powiedzieć, że mniejsze są wtedy także szanse na rzeczywistą zmianę, na mobilizację poparcia, wreszcie na rewolucję. Powiedziałbym tak: w normalnych czasach, w warunkach ustabilizowanej demokracji liberalnej, nie ma potrzeby mobilizowania społecznego poparcia za pomocą romantycznych haseł o najwyższej skali ekspresji, nie ma bowiem potrzeby przeprowadzenia jakiejkolwiek rewolucji w pełnym tego słowa znaczeniu.

Reklama

Odwoływanie się do romantycznego patosu, czy to w wydaniu religijnym, czy świeckim (np. nietzscheańskim), ma sens tylko wtedy, gdy zablokowane są zwykłe (tzn. demokratyczne) kanały okazywania niezadowolenia i dokonywania zmiany. Tylko wtedy miałoby też sens potępianie liberalizmu za to, że stał się orientacją unikającą gorących uczuć i pochwały anarchicznego życia przelewającego się poza granice codziennego umiaru.

W liberalizmie tkwił i tkwi nadal potencjał emancypacyjny. Nie ulega jednak wątpliwości, że w dużej mierze został już zrealizowany. Wszak to liberalizm okazał się generalnym zwycięzcą bojów politycznych, jakie toczyły się w Europie od co najmniej 400 lat. Trudno od zwycięzcy oczekiwać pozostawania w stanie ciągłego podniecenia wywołanego walką wtedy, gdy jej rezultat został już w zasadzie rozstrzygnięty. (Liberalizm zawsze zresztą pozostawał w stanie pewnej letniości, co związane było z jego programową niechęcią do używania przemocy oraz wiarą w skuteczność perswazji odwołującej się do rozumu. Do czego zatem pije Bielik-Robson, twierdząc, że utracił on skarb żarliwości?). Nie oznacza to wcale, że wszystkie jego ideały zostały zrealizowane. Nie stało się tak ani na samym Zachodzie, ani tym bardziej w skali globalnej. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę bliski mi liberalizm lewicujący spod znaku J. S. Milla, T. H. Greena, L. Hobhouse'a czy Johna Rawlsa - a zatem liberalizm, który, będąc dalekim od nieograniczonej pochwały kapitalizmu, zatroskany jest o sprawiedliwość społeczną czy brak równości, w tym równości kobiet i mężczyzn. Być może jest on nudny czy mało efektowny dla kogoś, kto tęskni do wielkich uniesień serca i ekstatycznej radości życia, ale z pewnością znacznie bardziej społecznie użyteczny niż owe uniesienia. W odróżnieniu bowiem od doskonale pustych politycznie apeli o "afirmację nowoczesnego witalizmu" odwołuje się on do konkretnych mechanizmów życia politycznego, które powinny ulec zmianie. Wskazuje na te miejsca w życiu społecznym, które wciąż naznaczone są nierównością i niesprawiedliwością, stara się proponować konkretne reformy. A co może w tym względzie oferować ideologia odwołująca się do "danej u zarania nowoczesności obietnicy życia - "nagiego życia" - które uwolni się od krępujących je prawd i praw, zrzuci z siebie gorset cywilizowanego klasycznego bios, i w końcu wzrośnie w nową formułę witalności"?, odwołująca się do ideału nowoczesności, którym "okazuje się życie, które jednocześnie znosi i zachowuje w sobie całą energię "życia nagiego", całą jego rozkiełzaną anarchię. Jej ideałem nie jest klasyczna wspólnota, która formułuje nagie życie pod pręgierzem swych prawd i praw, przekształcając je w jakościowe bios, lecz swego rodzaju powtórzenie stanu natury: przeniesienie jego energii i anarchii w nowy, permanentny stan wyjątkowy, gdzie nikt nie podlega zewnętrznemu prawu, a każda jednostka staje się suwerenem"? O jaki tu u licha stan wyjątkowy chodzi, o jaką suwerenność, o jaką energię, o jaką anarchię, o jakie wreszcie prawdy i prawa? Sens polityczny tych słów jest doskonale pusty. Nic z nich nie wynika. To frazeologia nietzscheańsko-bataille'owska, za pomocą której próbuje się wynieść "nieokiełznane" czy "nagie" życie do poziomu jakiejś instancji nadrzędnej, także politycznie. Czymże jednak to coś miałoby być, tego dalibóg nikt nie wie. Być może jednak o to chodzi, aby jedynie odurzać się słowami, które swym patosem i radykalizmem mają nas uwznioślać, nakłaniając do zrobienia Czegoś Wielkiego, bez wywoływania jakichkolwiek rzeczywistych skutków politycznych. Ten brak skutków byłby zresztą wcale nie taki zły - dużo gorsze byłoby poważne potraktowanie powyżej przytoczonej serii emfatycznych fraz jako płomiennego manifestu nawołującego do nieokreślonego aktywizmu politycznego i próba wcielania go w życie, np. poprzez anarchizację czy "przeniesienie energii i anarchii" życia w "nowy, permanentny stan wyjątkowy, gdzie nikt nie podlega zewnętrznemu prawu, a każda jednostka staje się suwerenem". Wolę już nudnego Johna Rawlsa i jego "legalistyczną petryfikację liberalizmu", wolę Richarda Rorty'ego i jego trzeźwe obstawanie przy stopniowych reformach, wolę Karla Poppera i jego inżynierię społeczną oraz "planowanie dla wolności", wolę wreszcie Michaela Walzera z jego próbą poprawienia liberalizmu bez gotowości jednak do wywracania do góry dnem wszystkiego tego, co jest, od nieokreślonych apeli o wzniecenie energii i anarchii życia.

Jeśli więdnięcie liberalizmu ma polegać na tym, że stara się on uporczywie udoskonalać rzeczywistość społeczną, zamiast dążyć do jej rewolucyjnego zniszczenia, że chce pojednania i kompromisu, a nie walki na śmierć i życie, że wzbrania się przed krzywdzeniem innych ludzi w imię jakiejś Wielkiej Idei i stara się nade wszystko zachować pokój społeczny, to niech sobie "więdnie". Na zdrowie.

Andrzej Szahaj

p

*Andrzej Szahaj, ur. 1958, filozof, historyk idei, dyrektor Instytutu Filozofii UMK w Toruniu. Zajmuje się przede wszystkim filozofią współczesną oraz filozofią polityki. Jest autorem m.in. książek: "Krytyka, emancypacja, dialog. Jürgen Habermas w poszukiwaniu nowego paradygmatu teorii krytycznej" (1990), "Ironia i miłość. Neopragmatyzm Richarda Rorty'ego w kontekście sporu o postmodernizm" (1996), "Jednostka czy wspólnota? Spór liberałów z komunitarystami a >>sprawa polska<<" (2000), "Zniewalająca moc kultury" (2004), "E Pluribus Unum? Dylematy wielokulturowości i politycznej poprawności" (2004). Jego teksty kilkakrotnie publikowaliśmy na łamach "Europy" - ostatnio w nrze 153 z 10 marca br. ukazał się głos w ankiecie poświęconej Baudrillardowi "Od marksizmu do strukturalizmu i z powrotem".