Rządzący doceniają rodziców. W ciągu ostatnich kilku lat zyskali oni becikowe, urlopy ojcowskie i rodzicielskie, dłuższą ochronę przed zwolnieniem z pracy, 500 zł na dziecko. W ubiegłym roku – głównie dzięki ostatniemu z wymienionych uprawnień – Polska awansowała z 24. na 13. miejsce wśród krajów UE pod względem wsparcia udzielanego rodzicom (raport PwC). Ale ta rodzicielska ziemia obiecana ma też drugie oblicze.
To twarz urzędnika, który kwestionuje prawo matki do zasiłku macierzyńskiego, zarzucając jej pozorne zatrudnienie podjęte tylko w celu wyłudzenia świadczeń. Albo sędziego niedostrzegającego nic zdrożnego w tym, że sprawa matki walczącej o przywrócenie do pracy albo zasiłek macierzyński trwa latami.
Bo na razie rodziców doceniają politycy, ale nie państwo. To ostatnie zbyt często traktuje ich jako potencjalnych naciągaczy, którym łatwo można coś zarzucić i pozbawić ich wsparcia wtedy, gdy najbardziej go potrzebują. Przede wszystkim dotyczy to matek. Przekonują o tym trzy przykłady kobiet, które łączy jedno – ogromny wysiłek poniesiony po to, aby móc skorzystać ze zwykłych uprawnień rodzicielskich.

Małgorzata, dyscyplinarka i sąd

Reklama
Małgorzata, była pracownica gdyńskiej firmy spedycyjnej, planowała wraz z mężem zakup większego mieszkania. Kawalerka jest wygodnym lokum dla młodego małżeństwa, ale rodzina miała się wkrótce powiększyć. Ciąża przebiegała spokojnie aż do października 2015 r., gdy wręczono jej dyscyplinarkę. Małgorzata odwołała się od zwolnienia. Pozew o przywrócenie do pracy i zasądzenie wynagrodzenia za cały czas pozostawania bez etatu trafił do Sądu Rejonowego w Gdyni. – Wydawało mi się, że sprawa potoczy się szybko. Z dnia na dzień straciłam źródło zarobków. Nie mogłam znaleźć nowej pracy, bo nikt nie przyjmuje ciężarnych kobiet. I straciłam prawo do zasiłku macierzyńskiego, bo w momencie porodu nie byłam zatrudniona – mówi Małgorzata.
Reklama
Sądowa machina opieszale zabrała się do rozstrzygnięcia tego sporu, choć co najmniej dwa istotne aspekty przemawiały za priorytetowym potraktowaniem sprawy. Po pierwsze dyscyplinarka – w przeciwieństwie do wypowiedzenia – nie jest zwykłym trybem rozwiązywania umowy o pracę. Można ją zastosować wtedy, gdy zarzuty kierowane wobec pracownika mają charakter ciężkiego naruszenia obowiązków (lub gdy popełni przestępstwo albo straci uprawnienia do wykonywania danej pracy). Po drugie sprawa dotyczyła kobiety w ciąży, a więc osoby szczególnie chronionej. Ze względów społecznych (brak możliwości zarobkowania, utrata prawa do świadczeń) sąd powinien jak najszybciej orzec, czy zgodnie z prawem straciła etat. W szczególności powinien dążyć do tego, aby rozstrzygnąć ten spór jeszcze przed porodem, tak aby miała pewność co do tego, czy będzie jej przysługiwał zasiłek macierzyński, czy też nie. W omawianej sprawie pierwsza rozprawa odbyła się w marcu 2016 r. (pozew trafił do sądu 1 grudnia 2015 r.), a kolejna – dopiero w czerwcu, już po urodzeniu dziecka przez Małgorzatę. Przez ten czas sąd zdołał przesłuchać dwóch świadków. – Długotrwałość postępowania wynika z ilości złożonych przez strony wniosków dowodowych, negocjacji stron co do ugody i częstego precyzowania stanowiska obu stron przez ich pełnomocników – tłumaczy sędzia Rafał Terlecki, rzecznik Sądu Okręgowego w Gdańsku.
Niektóre decyzje gdyńskiego sądu, które wydłużyły całą procedurę, trudno jednak zrozumieć. Sędzia prowadząca sprawę uznała np., że należy przesłuchać ośmiu świadków na okoliczność zbadania, czy w firmie był zwyczaj pracy na zwolnieniu lekarskim. Niełatwo określić, jaki ma to związek ze sprawą i w jaki sposób miałoby wpłynąć na ocenę legalności dyscyplinarki Małgorzaty. To wie tylko sędzia z IV Wydziału Pracy gdyńskiego sądu. Gdański SO tłumaczy tę decyzję kwestiami proceduralnymi. – Wnioski dowodowe o przesłuchanie świadków zostały złożone w odpowiedzi na pozew i dotyczą m.in. przyczyn rozwiązania umowy o pracę z powódką, a zatem dotyczą przedmiotu niniejszego postępowania i zostały złożone w terminie wynikającym z k.p.c. – wskazuje Rafał Terlecki.
Jedną ze wskazanych przez pracodawcę przyczyn zwolnienia rzeczywiście było rzekome nieprawidłowe wykorzystywanie zwolnienia lekarskiego. To nie wyjaśnia jednak, w jaki sposób sąd ma zbadać prawdziwość takiego zarzutu poprzez sprawdzanie, czy w gdyńskiej firmie pracuje się na zwolnieniu lekarskim. – Rozumiem, że nikt na słowo nie przyjmie moich twierdzeń za pewnik. Ale sąd zamiast dążyć do szybkiego rozstrzygnięcia sprawy, dołożył wszelkich starań, by jeszcze okres macierzyństwa zamienić w piekło – podkreśla Małgorzata.
Jest rozczarowana, bo w najtrudniejszym, najbardziej wymagającym finansowo momencie była pozbawiona wsparcia. Plany kupna większego mieszkania rodzina odłożyła na później. Małgorzata nie złożyła jednak broni. Wystąpiła o nadzór nad swoją sprawą m.in. do sądu okręgowego i Ministerstwa Sprawiedliwości. Okazało się, że sądowe młyny nie muszą mleć powoli. Sędzia prowadząca postępowanie została zmieniona. Na rozprawie 20 stycznia 2017 r. przesłuchano pięciu świadków, a na kolejnej trzech. 17 lutego ma odbyć się ostatnia rozprawa, na której zapadnie wyrok. – Ta sprawa mogła zakończyć się szybciej, nawet przed porodem. Ciąża była trudnym okresem, spokojniejszy byłby dla mnie czas po urodzeniu dziecka. Nie musiałabym zastanawiać się, co stanie się w sądzie, jakie przeszkody trzeba będzie pokonać, czy jutro przyjdzie jakieś pismo, czy też nie. Gdyby nie mąż, nie mielibyśmy się z czego utrzymać. Nie wiem, jak w takiej sytuacji radzą sobie samotne matki. To tak po ludzku niesprawiedliwe – dodaje.

Joanna, ZUS i urzędnik

Na nieco ponad miesiąc przed urodzeniem drugiego dziecka Joanna otrzymała pismo z ZUS, który poinformował ją o wszczęciu postępowania w sprawie zwrotu świadczeń chorobowych (w okresie obu ciąż) i zasiłku macierzyńskiego (z tytułu urodzenia pierwszego dziecka) wraz z odsetkami za okres prawie 2,5 roku. Zakład uznał, że jej umowa o pracę miała charakter pozorny i została zawarta jedynie w celu uzyskania świadczeń z ubezpieczenia społecznego (Joanna urodziła pierwsze dziecko 1,5 roku od momentu zatrudnienia). – Na dodatek chodziło o kwoty brutto, przy czym o odprowadzenie podatku od kwot rzekomo wyłudzonych miałam zadbać sama, bo to nie jest sprawa ZUS, czyli oddanie wspomnianych świadczeń miało odbywać się w dwóch odrębnych postępowaniach. Przeraziła mnie ta decyzja, bo nie dysponowałam kwotą równą 2,5-rocznym poborom – wspomina Joanna.
W ciągu dwóch tygodni musiała przygotować odpowiedź dla ZUS. Przedstawiła listę świadków (wraz z adresami e-mailowymi i kontaktami telefonicznymi), którzy mogli potwierdzić, że faktycznie wykonywała pracę, więc umowa nie była fikcyjna i nie miała na celu jedynie uzyskania świadczeń. Na dwa tygodnie przed urodzeniem drugiego dziecka otrzymała jednak decyzję nakazującą zwrot wspomnianych świadczeń. – Urzędnik wybrał trzy osoby z listy i skierował do nich korespondencję pocztową. Nie zadzwonił, nie wysłał e-maila, choć zaznaczono, że wspomniane osoby – jeśli chcą – mogą się w ten sposób skontaktować z ZUS. Nie otrzymał zwrotnej korespondencji papierowej, więc w decyzji zaznaczono, że świadkowie nie potwierdzają mojej pracy. Dla ZUS brak kontaktu listowego jest równoznaczny z niepotwierdzeniem faktu przez osobę nieodpowiadającą na korespondencję – tłumaczy Joanna.
Od tego momentu miała miesiąc na przygotowanie odwołania. Skorzystała z porad prawników, zaczęła gromadzić wszelkie dowody na wykonywanie pracy. W jej przypadku nie było to trudne – była autorem artykułów, które wydawnictwo publikowało w czasie jej zatrudnienia (ten ewidentny dowód na wykonywanie pracy nie przeszkodził jednak ZUS w uznaniu, że to jednak zatrudnienie pozorne). Zebrała m.in. korespondencję e-mailową prowadzoną w ramach wykonywania obowiązków zawodowych, przedstawiła opublikowane artykuły, przygotowała kopie (zrzuty ekranów) stron internetowych z jej publikacjami, listę około 20 osób, które mogły poświadczyć, że wykonywała pracę zgodnie z zawartą umową. – Leżałam na porodówce z komputerem, bo nie było mowy o przesunięciu wspomnianego terminu ze względu na poród. Udało się zebrać ponad 3,5 kg papierowej dokumentacji mojej pracy. W tym czasie, na podstawie cząstkowych decyzji ZUS – na tę główną czekaliśmy, bo przecież trwała jeszcze procedura odwoławcza – otrzymywałam wezwania do zwrotu konkretnych kwot. Na każde z nich musiałam odpowiadać: nie zgadzam się. W przeciwnym razie rozpoczęłaby się windykacja – podkreśla Joanna.
ZUS ostatecznie uznał jej twierdzenia i wycofał zarzuty dotyczące rzekomo pozornego stosunku pracy. Teoretycznie więc cała sytuacja zakończyła się pozytywnie dla matki. – Nie poradziłabym sobie bez pomocy prawników. A nie wszystkie matki lub kobiety ciężarne mają taką możliwość. One są na straconej pozycji – wskazuje nasza rozmówczyni.
Najbardziej w całej tej sprawie rozdrażniła mnie niefrasobliwość urzędnika zakładu. Byłam w dziewiątym miesiącu ciąży, ZUS zażądał, abym zwróciła równowartość 2,5-rocznej pensji, a jemu nie chciało się nawet zadzwonić lub napisać e-maila do świadka. Sądzę, że pracownicy zakładu działają w ten sposób, bo czują się bezkarni. Za ich plecami stoi potężna instytucja z armią prawników. Chciałam nawet dochodzić zadośćuczynienia za krzywdę, ale prawnicy szybko mi wytłumaczyli, że w praktyce dochodzenie roszczeń od konkretnego urzędnika jest niemożliwe. Trzeba byłoby walczyć z samą instytucją – dodaje.
Osób w podobnej jak Joanna sytuacji jest znacznie więcej. DGP poprosił ZUS o wskazanie, w jak wielu przypadkach zakład zakwestionował wypłatę zasiłku macierzyńskiego rodzicom lub jej odmówił (w 2016 r.) i w jak wielu sprawach sądowych o wypłatę zasiłku obecnie uczestniczy (czyli ile osób odwołało się od decyzji wstrzymującej lub obniżającej wysokość zasiłku). Zakład poinformował, że nie ma tak szczegółowych danych. Dysponuje jedynie informacją o łącznej liczbie spraw z zakresu świadczeń w razie choroby i macierzyństwa (a więc nie tylko dotyczących zasiłku macierzyńskiego, ale też np. zasiłków chorobowych, świadczeń rehabilitacyjnych itp.). Przez trzy pierwsze kwartały zarejestrowano 13,3 tys. takich odwołań. Na pytanie, czy wygenerowanie informacji dotyczącej wyłącznie zasiłków macierzyńskich jest niemożliwe, czy też ZUS nie jest nią zainteresowany, nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Podobnie jak na to o zasady kwestionowania prawa do tego świadczenia (tzn. jak zakład uzasadnia decyzje odmawiające wypłat i co najczęściej kwestionuje – np. pozorność działalności gospodarczej?).
Dane, których nie ma ZUS, bez problemu przedstawiło Ministerstwo Sprawiedliwości. Z informacji przekazanej DGP wynika, że w 2014 r. do sądów rejonowych wpłynęło 2 tys. spraw o zasiłek macierzyński, w 2015 r. – 1,9 tys., a w ciągu pierwszych trzech kwartałów 2016 r. – 870. W 2014 r. sądy oddaliły lub odrzuciły 394 odwołania od decyzji organu rentowego, a w 327 przypadkach zmieniły w całości lub w części zaskarżoną decyzję (możliwe jest też inne zakończenie sporu, np. umorzenie). Z porównania tych wartości wynika zatem, że w 2014 r. prawie połowa rodziców (45,4 proc.) „odzyskała” niesłusznie zakwestionowane prawo do świadczeń (w 2015 r. odsetek ten wyniósł 30,7 proc.; a w pierwszych trzech kwartałach 2016 r. – 25,6 proc.).
Liczby te robią wrażenie – co roku ponad tysiąc rodziców decyduje się walczyć o wypłaty macierzyńskiego przed sądem. Nie są to zapewne wszyscy, którym odmawia się świadczeń, bo najprawdopodobniej nie każdy rodzic skarży się do sądu na decyzję ZUS. A walka taka może się opłacać. Przekonuje o tym odsetek wygranych spraw (zwłaszcza ten z 2014 r.).

Agnieszka, umowy i pensja

Rodzice muszą też pamiętać o tym, że ZUS zwraca uwagę nie tylko na to, czy praca faktycznie była świadczona, ale także – a może przede wszystkim – na okres odprowadzania składek na ubezpieczenie społeczne (w tym przede wszystkim składki chorobowej). I muszą rozważnie podejmować decyzje co do podstaw zatrudnienia. To, że matka rzeczywiście świadczyła pracę, za którą otrzymywała wynagrodzenie, może nie mieć znaczenia.
Przekonała się o tym Agnieszka, która była zatrudniona w firmie PR. Swoje obowiązki wykonywała na umowie o dzieło, które nie jest oskładkowane. Pracodawczyni Agnieszki zaszła jednak w ciążę i zaproponowała jej (jako zaufanej osobie), aby zastępowała ją w wykonywaniu prostych, formalnych obowiązków, np. podpisywaniu bieżących faktur (w razie krótkotrwałych absencji szefowej spowodowanych ciążą). W tym celu Agnieszka podpisała umowę-zlecenie na kwotę 250 zł, która obowiązywała od sierpnia 2014 r. (w tym czasie główne wynagrodzenie – za swoje zwykłe obowiązki, czyli prowadzenie projektów dla firmy – wciąż otrzymywała na podstawie umów o dzieło). Od stycznia 2015 r. rozpoczynała się długotrwała absencja pracodawczyni – zaczynał się jej urlop macierzyński. Ustaliła więc z Agnieszką, że od stycznia przejmie ona całość obowiązków związanych z reprezentowaniem firmy (w tym np. przygotowywanie ofert i udział w przetargach, koordynowanie pracy innych osób itp.). Od tego momentu obie strony łączyła już tylko jedna umowa-zlecenie, z którego zatrudniona otrzymywała wynagrodzenie zarówno za zwykłe (prowadzenie projektów), jak i dodatkowe obowiązki (reprezentowanie i prowadzenie firmy).
Agnieszka zaszła jednak w ciążę i w kwietniu musiała skorzystać ze zwolnienia lekarskiego. – To nie była fanaberia. Zwolnienie było konieczne ze względu na podtrzymanie ciąży. Musiałam leżeć w domu. Jednak ZUS je zakwestionował – wstrzymano wypłatę zasiłku chorobowego i poinformowano mnie, że wszczęte jest postępowanie wyjaśniające – tłumaczy.
Zakład sprawdzał, czy Agnieszka faktycznie była zatrudniona i wykonywała zlecone jej zadania. Ostatecznie w lipcu wydał decyzję, w której nie zarzucił pozorności umowy (przyznał, że zatrudnienie było rzeczywiste), lecz zakwestionował wysokość zasiłku. Za podstawę wypłat uznał kwotę 250 zł, czyli za zlecenia zawierane w okresie pięciu miesięcy 2014 r., a nie to obejmujące całość wynagrodzenia zatrudnionej (zlecenie od stycznia 2015 r.). – W trudnym okresie otrzymywałam jedynie bardzo niskie świadczenie. Utrzymywaliśmy się z pensji męża, ale nie wiem, jak radzą sobie w takiej sytuacji samotne matki. Negatywnie wspominam też kontakty z ZUS. Będąc w zagrożonej ciąży, starałam się uzyskać informację, kiedy zostanie wydana decyzja w mojej sprawie, bo byłam pozbawiona świadczenia. Od urzędniczki dowiedziałam się tylko, że mam czekać i nic nie tracę, bo w razie pozytywnej decyzji otrzymam kwotę zasiłku z odsetkami. Nikogo nie interesowało to, czy ciężarna ma się z czego utrzymać w okresie oczekiwania na opinię urzędników – wspomina Agnieszka.
Decyzja ZUS oznaczała, że także zasiłek macierzyński będzie bardzo niski. Odwołała się więc do sądu. Przesłuchano Agnieszkę, jej pracodawczynię, sąd powołał biegłego, który na podstawie ksiąg przychodów i rozchodów firmy miał ocenić, czy tę drugą było stać na wynagrodzenie wypłacane od 1 stycznia 2015 r. (którego nie uznał ZUS). Sprawa toczyła się od września 2015 r. do listopada 2016 r. Sąd stanął po stronie zakładu – uznał, że istotna podwyżka wynagrodzenia, od którego liczy się wysokość zasiłku chorobowego i macierzyńskiego, nie była uzasadniona. – Zwracałam uwagę na to, że przed 1 stycznia 2015 r. nie zarabiałam 250 zł, lecz znacznie wyższą kwotę na podstawie umów o dzieło. Sąd wiedział także, że od sierpnia 2016 r. wróciłam do pracy po zakończeniu urlopu rodzicielskiego i jestem zatrudniona na podstawie zlecenia za wynagrodzeniem tylko nieznacznie niższym od tego, które otrzymywałam w 2015 r. Bo nie muszę już zastępować szefowej. Przyznał też, że wykonywałam dodatkowe zadania. Ale jednak orzekł na moją niekorzyść – zauważa.
System zasiłkowy nie dostrzega bowiem takich przypadków. Z punktu widzenia przepisów ubezpieczeniowych (na ich podstawie działa ZUS i sądy) przyszła matka zarabiała jedynie 250 zł przez pięć miesięcy, po czym niedługo przed zajściem w ciążę otrzymała znaczącą podwyżkę. Dzieła nie były oskładkowane, więc nie mają znaczenia dla ustalenia prawa do świadczeń z ubezpieczenia chorobowego. Wszystko niby jest w porządku – organ rentowy ma wątpliwości, więc obniża wysokość zasiłku. Na tym polega jego funkcja kontrolna. Ale znów trudno oprzeć się wrażeniu, że ciężarne to osoby co najmniej podejrzane. Że młode kobiety muszą mieć się na baczności i pilnować się na każdym kroku, bo za brak należytej rozwagi lub wiedzy o przepisach przyjdzie im zapłacić wysoką cenę. – W mojej sprawie odwołałam się do sądu apelacyjnego. Nie poddaję się – podsumowuje Agnieszka.
Na prośbę rozmówczyń zmieniliśmy ich imiona.