Ale to już historia, bo dzisiejsza norma funkcjonowania Kościoła na Zachodzie to sytuacja, z którą spotkał się Krzysztof Michalski, kiedy na początku lat 80. wyposażony w list Jana Pawła II udał się do przedstawiciela episkopatu niemieckiego po wsparcie dla liberalnej, świeckiej instytucji - tworzonego przez siebie Instytutu Nauk o Człowieku. I usłyszał wyraźne "nie". Niemiecki hierarcha uważał, że Kościół powinien wspierać instytucje ściśle kościelne. Za resztę świeckiej przestrzeni odpowiada świeckie państwo i inne instytucje tę przestrzeń zamieszkujące i kształtujące.

Reklama

To jest sytuacja czysta - Kościół traktuje już zachodnią nowoczesność jako coś obcego, a ona traktuje katolików jako jedną z mniejszości, czasem uciążliwą, ale bez specjalnych praw do wpływania na całość. Kościół mówi np. o Unii Europejskiej jako o "przestrzeni pozbawionej Jezusa", a ta usuwa odniesienia do chrześcijaństwa ze swoich dokumentów i instytucji.

p

Cezary Michalski: Jak to się stało, że pan, który zajmował się filozofami świeckimi albo wręcz budzącymi nieufność Kościoła - Heideggerem, który odszedł od katolicyzmu, Nietzschem uważanym za przeciwnika religii (bo choć zajmował się nią wręcz obsesyjnie, to jednocześnie bardzo krytycznie) - mógł w latach 80. razem z wybitnymi ludźmi polskiego Kościoła, ks. Józefem Tischnerem, a nawet pod patronatem papieża, organizować takie przedsięwzięcia jak Instytut Nauk o Człowieku czy spotkania z czołowymi filozofami i intelektualistami w Castel Gandolfo? Czy nie był pan wtedy, przed 20 laty, przepytywany przez ludzi Kościoła, dlaczego ten Nietzsche, po co ten Heidegger?
Krzysztof Michalski*: Spotkania w Castel Gandolfo odbywały się w letniej siedzibie papieża - ale wiedeński Instytut Nauk o Człowieku, który je organizował, jest instytucją całkowicie intelektualnie neutralną, świecką, niemającą żadnego związku z Kościołem. Choć rzeczywiście, pierwszym człowiekiem, któremu opowiedziałem o moim pomyśle stworzenia takiej przestrzeni do swobodnego myślenia, swobodnej wymiany argumentów, był ksiądz: Józef Tischner, mój najbliższy przyjaciel.

Reklama

Pańska osobista kariera filozoficzna, także międzynarodowa, rozwijała się wówczas bardzo dobrze, czemu pan uznał, że w Europie potrzebna jest kolejna instytucja filozoficzna?
Pomysł stworzenia Instytutu Nauk o Człowieku gdzieś na Zachodzie powstał w Dubrowniku. W końcu lat 70. wziąłem udział w seminarium poświęconym fenomenologii i marksizmowi zorganizowanym przez istniejące tam wówczas Centrum Międzyuniwersyteckie. Zajmowałem się wtedy Husserlem i Heideggerem (fenomenologami), stąd się tam wziąłem. Było to bardzo dziwne spotkanie: marksiści z Polski, z pewną sympatią dla fenomenologii, fenomenologowie z Zachodu, głównie z Niemiec, z pewną sympatią dla marksizmu. Tyle że termin "marksizm" - i pojęcia z nim związane, wokół których organizowała się dyskusja między nimi, znaczył w obu wypadkach co innego. O ile zachodnia sympatia dla "marksizmu" bądź niektórych jego pojęć była objawem krytycznego ducha, wyrazem krytyki wobec tamtego porządku społecznego, to moi marksistowscy koledzy z Polski - często zresztą przyzwoici i niegłupi ludzie - byli jednak funkcjonariuszami rządzącej u nas biurokracji, ich "marksizm" był ideologią, która uzasadniała jej istnienie. Trochę mnie to nieporozumienie irytowało, muszę przyznać. Pomyślałem sobie, że warto byłoby spróbować prawdziwej rozmowy, rozmowy, w której pojęcia widziane są w kontekście rzeczywistości społecznej, w jakiej dopiero coś znaczą. I tak się zaczęło. Przedstawiłem swój pomysł Gadamerowi (którego zresztą poznałem przy okazji tego fenomenologiczno-marksistowskiego seminarium); spodobał mu się, więc zorganizowaliśmy razem, w tym samym Dubrowniku, dwa bodaj seminaria w kolejnych latach: o "hermeneutyce i sztuce". Zabrałem na nie moich ówczesnych uczniów i przyjaciół, nie tak bardzo zresztą różniących się ode mnie wiekiem: Pawła Dybla, Zdzisława Krasnodębskiego, Dorotę Lachowską, Tadeusza Szawiela i paru innych. Gadamer przywiózł Niemców. Pomyślałem sobie też - był to już okres pierwszej "Solidarności" - że byłoby może dobrze, aby moi koledzy z Polski spotkali w tym Dubrowniku także pewnych wybitnych polskich intelektualistów, z którymi przez przypadek byłem zaprzyjaźniony. Zaprosiłem więc też Benedetta Bravę, Michała Bristigera, Pawła Hertza, Henryka Krzeczkowskiego, Józefa Tischnera. No i udało się. Spotkania były naukowo owocne - i na dodatek także intelektualnie bardzo ciekawe. Pomyślałem sobie więc, że może warto by to było zinstytucjonalizować. W ten sposób powstała idea Instytutu Nauk o Człowieku - którą, jeszcze w Dubrowniku, podzieliłem się z księdzem Tischnerem. Z nim razem pojechaliśmy do Castel Gandolfo i opowiedzieliśmy o wszystkim Janowi Pawłowi II.

Dlaczego uznał pan za naturalne, że mecenasem i partnerem w tych tak bardzo świeckich z ducha przedsięwzięciach może być Kościół?
Nie Kościół, tylko Józef Tischner i Karol Wojtyła. Choć oni obaj - i Tischner, i Wojtyła - reprezentowali pewną rolę, którą Kościół pełnił wtedy, w latach 70. i 80. w Polsce, rolę, której nie musi, ba - nie powinien pełnić dzisiaj, czyli rolę rzecznika społeczeństwa. Kościół, lepiej lub gorzej, starał się wtedy spełniać rozmaite funkcje, których nie wypełniało komunistyczne państwo. Na przykład organizował miejsca do w miarę swobodnej publicznej debaty. Pałac biskupi w Krakowie był często takim miejscem; dzięki Tischnerowi mogłem czasem sam tego doświadczyć. Dlatego, kiedy postanowiłem stworzyć miejsce swobodnej wymiany myśli, instytucję, która nie miała promować żadnej ideologii (w tym sensie jestem liberałem), ale być miejscem starcia argumentów, zwróciłem się o pomoc właśnie do Karola Wojtyły. Papieżowi ten pomysł - stworzenia instytucji w powyższym sensie liberalnej, niekościelnej, instytucji, w której wątłe kiełki polskich, czeskich, węgierskich itd. idei podlewane dyskusją z obcymi rozwijałyby się w bujne kwiaty ducha - bardzo się spodobał. Dostałem od niego list polecający i pojechałem z tym listem do sekretarza konferencji niemieckiego episkopatu. Ten wysłuchał mnie i poprosił o parę tygodni czasu. Byłem wówczas w Anglii, w Cambridge. Po pewnym czasie zadzwonił, zaprosił mnie do siebie do Bonn i powiedział "nie": albo instytut katolicki - i wtedy pieniądze - albo niekatolicki - i wtedy co najwyżej błogosławieństwo.

W jakiej atmosferze przebiegła ta rozmowa? Jakich argumentów używał? W końcu ten kościelny hierarcha odrzucał inicjatywę mającą osobiste poparcie papieża.
Była to bardzo przyjazna rozmowa; myślę, że nie tylko dlatego, że przyjechałem z listem polecającym od papieża. Szybko zrozumiałem, że mój rozmówca ma po prostu rację; że zwróciłem się z moją prośbą o poparcie do niewłaściwego adresata. Kościół katolicki na Zachodzie Europy - tak jak teraz i u nas - już wtedy był po prostu jedną z instytucji społeczeństwa obywatelskiego i w żadnym sensie nie reprezentował - tak jak i u nas nie reprezentuje - całości społeczeństwa. Od tego jest demokratyczne państwo. Nic więc dziwnego, że Kościół - w ramach wspólnego z innymi porządku - popiera przede wszystkich swoje instytucje. Rozeszliśmy się więc w zrozumieniu i wzajemnej sympatii, choć ja pozostałem bez pieniędzy na Instytut Nauk o Człowieku. Moja znajomość z tym sekretarzem konferencji niemieckiego episkopatu miała zresztą ciąg dalszy. Z czasem został on biskupem w Dolnej Saksonii i założył tam katolicki instytut filozoficzny związany blisko z Kościołem, prowadzony zresztą przez uczniów Roberta Spaemanna, jednego z kluczowych członków Instytutu Nauk o Człowieku. Po wielu latach pojawiła się u mnie w Wiedniu delegacja tego biskupa z następującym przesłaniem: "Pański Instytut - kazał im powiedzieć biskup, choć niedokładnie w tych słowach - rozwinął się jak rozmaryn, a mój, niestety, nie. Może by mi pan poradził, co zrobić? Może by mi pan przysłał kogoś, kto by pokierował tym moim instytutem? Na przykład pańską niemiecką współpracowniczkę Cornelię Klinger?". "Ale Cornelia - mówię na to - jest protestantką, nie katoliczką". "Nie szkodzi", mówią wysłannicy biskupa. "Tak naprawdę jest w ogóle niereligijna". "Nie szkodzi". "Ba, jest feministką!". "Nie szkodzi (nobody is perfect)".

Reklama

A spotkania w Castel Gandolfo? One się odbywały wyłącznie dzięki mecenatowi papieża.
Tak, naturalnie: od 1983 roku, zaraz po swych narodzinach, Instytut Nauk o Człowieku zaczął organizować w letniej rezydencji papieża i z jego udziałem "Rozmowy w Castel Gandolfo". Były to spotkania przygotowywane i finansowane (dzięki niekatolickim zresztą niemieckim fundacjom Boscha, czasem Koerbera) przez nas. To ja - razem z Tischnerem i innymi kolegami - wybierałem tematy i uczestników. Pierwszy raz zresztą byłem w Castel Gandolfo trzy lata wcześniej na spotkaniu zorganizowanym przez krakowskiego przyjaciela papieża, fizyka, profesora Janika. Profesor Janik organizował już w Krakowie spotkania z udziałem Karola Wojtyły i uczonych krakowskich - a gdy Karol Wojtyła został Janem Pawłem II, Janik zaczął je organizować w Castel Gandolfo. Pierwsze, w sierpniu 1980 roku, poświęcone było stosunkowi nauki, filozofii i wiary. Na to spotkanie został zaproszony także ksiądz Tischner i dzięki niemu ja. Mieszkaliśmy w rzymskim Domu Pielgrzyma przy placu Świętego Piotra i stamtąd codziennie jeździliśmy do Castel Gandolfo. Pierwszego dnia papież znienacka zaprosił nas na poranną mszę do Watykanu. W Polsce jest zwyczaj, że przed przyjęciem komunii trzeba zawsze iść do spowiedzi. Ja nie byłem - a idąc po raz pierwszy w życiu na mszę z papieżem, chciałem oczywiście pójść do komunii. Pnąc się więc z Tischnerem pod górę wcześnie rano wspaniałymi schodami Spiżowej Bramy, mówię do niego z lekkim zakłopotaniem: "Słuchaj Józek, to pewnie trochę głupio - ale może byś mnie tu gdzieś wyspowiadał?". On na mnie patrzy i po chwili mówi: "Wiesz, Krzysiu, idź lepiej do Życińskiego" (który wspinał się po tych schodach niedaleko od nas). Poszedłem więc do Życińskiego, który mnie gdzieś tam w kącie wyspowiadał. Od tego czasu moja przyjaźń z Tischnerem stawała się coraz bardziej serdeczna - a z Życińskim jakoś straciliśmy się z oczu.

Zdradził mu pan jakieś mroczne tajemnice, po których nie chciało się już wam więcej widywać?
Czy tajemnica spowiedzi nie obowiązuje w stosunku do samego siebie? Tak czy inaczej tamto, polskie, Janikowe spotkanie w Castel Gandolfo było dla mnie ogromnym przeżyciem; także dlatego, że był to czas strajku w Stoczni Gdańskiej i zwykle na zakończenie dnia siedzieliśmy razem przy kolacji i oglądaliśmy w telewizji wiadomości z Gdańska. Papież tłumaczył nam (nikt inny nie znał włoskiego), co się dzieje. Pomyślałem sobie wtedy, że może ciekawie by było zrobić podobne spotkanie z najwybitniejszymi intelektualistami na świecie, nie tylko z Polakami. I ten pomysł spodobał się papieżowi. Od tego czasu co dwa lata odbywały się w Castel Gandolfo organizowane przez profesora Janika spotkania polskie - i także co dwa lata organizowane przez nasz wiedeński instytut spotkania międzynarodowe. W naszych spotkaniach - a odbyło się ich osiem, ostatnie w 1999 roku - brali udział rzeczywiście najwybitniejsi humaniści świata zachodniego: Ernst-Wolfgang Böckenföde, Ralf Dahrendorf, Fran?ois Furet, Hans-Georg Gadamer, Gertruda Himmelfarb, Leszek Kołakowski, Emmanuel Le Roy Ladurie, Emmanuel Lévinas, Bernard Lewis, Paul Ricoeur, Edward Shils, Robert Spaemann, Charles Taylor, wielu innych. Z Polaków też Bronisław Geremek, Aleksander Gieysztor, Czesław Miłosz, Adam Michnik, Krzysztof Pomian, Jacek Woźniakowski. Niewielu spośród nas, uczestników, było katolikami, nie wszyscy byli religijni w jakimkolwiek sensie. Religia była czasem - owszem - tematem naszych rozmów, ale nie dominującym i z pewnością nie różnicującym. To były piękne, jedyne w swoim rodzaju wydarzenia intelektualne: rzadko taka plejada tak wybitnych i tak różnych umysłów mogła zebrać się w jednym miejscu - i to wokół takiego gospodarza. Jan Paweł II był postacią bardzo kontrowersyjną - ale wszyscy, których do niego zaprosiłem, wyjeżdżali pod ogromnym wrażeniem, bez względu na to, czy różnili się od niego poglądami, czy nie. To prawda, Kościół jest nie tylko dla wielkich, ale i dla małych duchem, może przede wszystkim dla nich - ale wtedy w Castel Gandolfo Jan Paweł II potrafił, z naszą pomocą, stworzyć przestrzeń, w jakiej duch może rozwinąć skrzydła. Bardzo się cieszę, że wydawnictwo ZNAK postanowiło wznowić książki z tekstami z tych spotkań.

Może dzięki temu wielu ludzi uwierzy, że one się odbyły naprawdę: dyskusje pod patronatem papieża, a jednocześnie zupełnie swobodne i prawie świeckie, bez konieczności tłumaczenia, że wolność myślenia jest potrzebna do ewangelizacji.
Papież był tymi spotkaniami naprawdę zainteresowany, choć niewiele mówił, prawie nigdy w czasie samych posiedzeń, często i otwarcie w czasie posiłków. Być może nasze spotkania pomagały mu w jego najważniejszych pastoralnych, obowiązkach; tego nie wiem. Na pewno bardzo interesował się filozofią, humanistyką, ideami.

A czy spotkał pan w tym okresie Josepha Ratzingera?
Raz, przy okazji jakiegoś włosko-niemieckiego kolokwium organizowanego przez monachijskich filozofów, przede wszystkim przez Spaemanna (do Castel Gandolfo zapraszałem Ratzingera parę razy, ale nigdy nie przyjechał). Zrobił wówczas na mnie duże wrażenie sprawnością swojej inteligencji (na co jestem bardzo wrażliwy, może dlatego, że u nas to takie rzadkie - mało kto potrafi dobrze coś streścić, nie tylko chodniki są krzywe, ale i zdania często źle zbudowane): Włosi nie rozumieli Niemców i odwrotnie, bo dla tłumaczy mówiliśmy zbyt skomplikowanie. Wtedy zirytowany Ratzinger zaczął sam tłumaczyć dla nas wszystkich - i nagle wszystko można było zrozumieć. Mam z tego kolokwium zdjęcie, na którym stoję obok Jana Pawła II i Ratzingera; wszyscy się śmiejemy. Być może to Tischner zrobił to zdjęcie.

Pan znał Wojtyłę jako kogoś, kto w duchu Kościoła z późnego okresu PRL brał odpowiedzialność także za wolność świeckich dyskusji. Jak pan go bronił przed swoimi przyjaciółmi z kręgów zachodniej lewicy, feminizmu itp., którzy jednak widzieli w nim przede wszystkim twórcę pojęcia "cywilizacja śmierci", kogoś, kto światowy Kościół uczynił bardziej konserwatywnym, utorował drogę dla Benedykta XVI z jego jeszcze wyraźniejszą krytyką nowoczesności.
To były często bardzo gwałtowne dyskusje - szczególnie wokół poglądów papieża na temat środków zapobiegania ciąży w krajach, gdzie ludzie umierają milionami na AIDS, na temat aborcji, na temat roli kobiet. Czasami odrzucenie poglądów prowadzi do odrzucenia osoby; to nie takie proste oddzielić jedno od drugiego w praktyce, nie tylko w teorii. Zawsze broniłem osoby - nie zawsze poglądów. Ale nie przypominam sobie, by ktoś nie przyjął zaproszenia do Castel Gandolfo, mówiąc mi, że "z tym człowiekiem nie będzie rozmawiał".

W rozmowach w Castel Gandolfo pojawiały się także tematy prowokujące do oceny nowoczesności z perspektywy moralnej czy religijnej. Jak wtedy zachowywał się Jan Paweł II?
Starałem się wybierać takie tematy, które byłyby do pewnego stopnia abstrakcyjne, ale też dotykające spraw interesujących naszego gospodarza. Parę razy do roku przyjeżdżałem do niego do Rzymu - zwykle z Józkiem Tischnerem, póki nie był chory - i starałem się wybadać, co go właśnie interesuje, jakie kwestie go poruszają. Ostatecznie wybrany przez nas temat zawsze akceptował. Nie było tematów wprost ideologicznych. Może najbardziej "ideologicznym" tematem było pojęcie "społeczeństwa liberalnego" - na tę dyskusję zaprosiłem specjalnie Ronalda Dworkina - ale musiałem w ostatniej chwili przenieść spotkanie z Castel Gandolfo do Wiednia, bo tuż przed nim papież upadł i złamał sobie nogę (Dworkin był bardzo zawiedziony). Temat spotkania w Castel Gandolfo nie mógł być, jak uważałem, czysto akademicki. Interesujące tematy akademickie są z założenia wąskie, interesują przede wszystkim specjalistów, inni musieliby się zbyt dużo nauczyć, żeby zrozumieć, o co chodzi. Tymczasem siłą naszej grupy była różnorodność - dyscyplin, ale także ideologii, punktów widzenia. Także siła naszego gospodarza - jego niewątpliwa wielkość - nie polegała na głębi czy nowatorstwie poglądów filozoficznych. Jako profesor filozofii Karol Wojtyła nie grał w tej samej lidze co Gadamer czy Ricoeur; choć potrafił świetnie słuchać, bardzo dużo rozumieć. Jego poglądy filozoficzne - czy teologiczne - nabierały wagi, i przez to znaczenia, dopiero w kontekście jego szerokiej duszy, jego wrażliwości na innego człowieka, na to, co się z innymi ludźmi dzieje. Przede wszystkim z ludźmi stąd, skąd pochodził - bądź też z tymi, których problemy były choć do pewnego stopnia podobne.

Czy porównując swoje doświadczenia kontaktu z Kościołem w latach 80. z tym, co dzieje się dzisiaj na linii Kościół - liberalna nowoczesność, zgadza się pan z tezą, że konflikt między świecką nowoczesnością i katolicyzmem jest nieuchronny? Czy w Polsce musiało po roku 1989 dojść do tak wyraźnego wycofania się zarówno Kościoła, jak też części środowisk świeckich na pozycje "takie jak na Zachodzie", gdzie z jednej strony część liberalnej inteligencji walczy z Kościołem i się go boi, a z kolei Kościół nie bierze odpowiedzialności za nowoczesność, widzi w niej przede wszystkim groźbę sekularyzacji. Polscy biskupi po raz pierwszy z taką siłą mówili w homiliach wygłaszanych podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia, że "Europa wypiera się Jezusa". Do przeszłości należy epoka encykliki "Fides et ratio", kiedy papież podkreślał, że Kościół odpowiada także za świecką nowoczesność, jest zmuszony do dialogu z tym swoim niesfornym dzieckiem.
Kiedyś, wiele lat temu, Tischner wziął mnie w Rzymie na obiad do papieża, na którym byli też inni polscy dostojnicy kościelni. To było dla mnie nowe; nie miałem wielu znajomości w tych sferach. Po długim i ciekawym dla mnie obiedzie wracaliśmy z Tischnerem do hotelu: "Wiesz, powiedziałem mu wtedy nieco pod wrażeniem tego, co mówili ci inni dostojnicy kościelni, właściwie mam papieżowi nieco za złe, że nie zrobił cię jednak (a przez pewien czas chodziły takie plotki) prymasem Polski albo przynajmniej arcybiskupem Krakowa". "Choć z drugiej strony - ciągnąłem - może to nie jest tak ważne: Kościół, wieczny, będzie dalej trwał, a i Polska, już ponadtysiącletnia, też przeżyje". Tischner popatrzył na mnie przez chwilę, jak zwykle w takich momentach z lekką ironią, i powiedział: "No wiesz, Krzysiu, ale konfliktu z inteligencją by wtedy nie było". "Chrześcijaństwo" i "nowoczesne życie społeczne" (jeśli mogę tak rozumieć pana terminy) to niekoniecznie obozy dwóch armii, ich stosunek wzajemny nie musi być opisywany w kategoriach militarnych ("walka", "groźba", "wycofanie się na z góry upatrzone pozycje"). Obecność chrześcijaństwa - czy szerzej: religii - w życiu nowoczesnego społeczeństwa niekoniecznie jest sprzeczna z jego "sekularyzacją"; "sekularyzacja" może oznaczać obumieranie tylko pewnych form religijności. Na ich miejsce mogą przyjść inne formy. W "zsekularyzowanym społeczeństwie" nowoczesnego Zachodu religia może być także obecna, tyle że w innej niż kiedyś postaci. Nie tylko życie społeczne w ogóle, także religia - społeczne formy kultu - ulega przecież przekształceniom, ewolucji. A skąd wiemy, którędy bliżej do Boga? Dlatego dla instytucji religijnych - takich jak Kościół - tak ważna jest wrażliwość na to, co się dzieje na zewnątrz jego własnych struktur, co się dzieje wśród ludzi; wrażliwość na przekształcające się formy współżycia ludzi między sobą. Bo przecież to właśnie tutaj - między ludźmi - jest miejsce religii, to tu bije źródło życia religijnych instytucji. Tischner miał taką wrażliwość, był chodzącym, odsłoniętym nerwem. Im lepiej go znałem, tym bardziej rozumiałem, co znaczy, że (jak mówił) "religia jest rytmem dnia codziennego". Stąd ta spontaniczna sympatia, bliskość tak wielu ludzi, których spotykał. I tak częsta agresywność, ba, nienawiść tak wielu jego kolegów.

Czemu polski Kościół nie poszedł drogą Tischnera? Czy w ogóle, jako instytucja z natury walcząca o swoją spójność i wyrazistą tożsamość, mógł taką drogę wybrać? A jeśli nie, to dlaczego dzisiaj przynajmniej nie ma w polskim Kościele nikogo na miarę Tischnera, dlaczego odchodzą z niego ludzie takiego intelektualnego i religijnego formatu jak Węcławski? Nawet dawni uczniowie Tischnera też się podzielili: niektórzy traktują religijność jako nowe kryterium polityczne, a inni po prostu się zsekularyzowali.
Nie znam dobrze sytuacji we współczesnym polskim Kościele; nie wiem, czy nie ma nikogo na miarę Tischnera - i nie wiem, dlaczego Węcławscy odchodzą. Myślę jednak, że dobrze by było - na pewno dobrze dla Polski, być może (choć co ja tam właściwie mogę wiedzieć) dobrze i dla Kościoła - jeśliby znaleźli się następcy Tischnera i Wojtyły, którzy potrafiliby w nowych warunkach być tak jak tamci dwaj otwarci na ludzi i na myśli, zdolni do solidarności z innymi (a nie tylko, nie przede wszystkim, do solidarności z pozostałymi funkcjonariuszami tej samej instytucji) i gotowi na ryzyko dyskusji, w której może się czasami okazać, że racja jest gdzie indziej. Kiedyś w autobusie do Stoczka nauczyłem się prostej i przekonującej periodyzacji polskiej historii najnowszej: "Za Niemca" - jak mówiła moja sąsiadka, opowiadając mi swoje życie - i "odkąd Ruskie nasiadły". Zatem "w Peerelu" Kościół potrafił podnosić czasem polskie społeczeństwo nieco wyżej. Naturalnie nie zawsze - i nie wszyscy jego przedstawiciele. Ale jednak. To wymagało zrozumienia, kim jesteśmy, solidarności z ludźmi, jakimi są - ale też i wysiłku, żeby nas zmienić. Zakłócić nasze zadowolenie z siebie, zamknięcie w kręgu własnych cech, które my uważamy za zalety - a inni często za wady. Skonfrontować z innymi; bo tylko wtedy możemy wiedzieć, kim naprawdę jesteśmy. W ten sposób Kościół pomagał w kształtowaniu się polskiej tożsamości. Nie przez odgrodzenie od innych (nie przede wszystkim), nie przez przeciwstawienie nas - im, lecz przez odkrycie śladów uniwersalności w życiu, jakim wtedy żyliśmy (zasranym), przez podniesienie polskiego losu "do ludzkości". Dzisiaj jest to i łatwiejsze (w końcu nie ma już tych Ruskich), i trudniejsze (bo jak odeszli, została szara mgła). Żeby więc nadal pełnić tę rolę - podnosić nas do ludzkości - Kościół potrzebuje bardziej niż kiedykolwiek otwarcia na świat, dobrych i odważnych głów, instytucji, które dają przestrzeń do dyskusji i refleksji. Tego zresztą wymaga przecież i jego podstawowa misja: katolicyzm jest religią opartą na tekstach uznanych za święte i na tradycji ich interpretacji - musi więc sprawić, by te teksty, choć pisane parę tysięcy lat temu (i nie po polsku), przemawiały do ludzi żyjących dziś w Mławie czy na Koszykowej; żeby przemawiał przynajmniej do niektórych z nich i Święty Augustyn z IV wieku (choć pisał po łacinie) i Pascal z XVII (choć to Francuz). Do czegoś może się także przydać lektura Nietzschego czy Heideggera (choć, broń cię panie Boże, nie uważam, jej za konieczną!) - mimo że "nie należeli".

p

*Krzysztof Michalski, ur. 1948, filozof, profesor Boston University, od 1983 roku dyrektor Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu. Znawca filozofii niemieckiej XIX i XX wieku - pisał o Nietzschem, Husserlu, Heideggerze, Gadamerze. Twórczość tych dwóch ostatnich myślicieli wprowadzał jako jeden z pierwszych do polskiego obiegu intelektualnego. Redaktor serii książek "Rozmowy w Castel Gandolfo" będących podsumowaniem dyskusji z udziałem najważniejszych współczesnych intelektualistów (m.in. P. Ricoeura, Ch. Taylora i R. Dahrendorfa) prowadzonych pod patronatem Jana Pawła II. Dyskusje te dotyczyły m.in. społeczeństwa liberalnego, integracji europejskiej i kryzysu współczesnej kultury. Oprócz tego Michalski opublikował książki: "Heidegger i filozofia współczesna" (1978) "Logika i czas" (1988) oraz ostatnio "Płomień wieczności. Eseje o myślach Fryderyka Nietzschego" (2007). W "Europie" nr 179 z 8 września ub.r. zamieściliśmy jego tekst "Cisza śmierci".