p

Cezary Michalski: Czy Unia Europejska - szczególnie w obecnej sytuacji kryzysu związanego z nieudaną próbą pogłębienia integracji - jest w stanie poradzić sobie jako samodzielny podmiot, samodzielny reprezentant Zachodu w procesie globalizacji? Gdyby oczywiście zaszła taka potrzeba, gdyby Ameryka przeżyła zwrot izolacjonistyczny - w wyniku zmiany władzy, upadku ekonomicznego albo jeszcze mocniejszego wciągnięcia w konflikt na Bliskim Wschodzie.
Jadwiga Staniszkis*: Myślę, że groźba takiego neoizolacjonizmu w USA jest mała. Obama mówi o pogłębieniu relacji z Europą. A struktura interesów amerykańskiej gospodarki już za rządów obecnej administracji wymusiła zwrot w kierunku realizmu politycznego. Politycy są tylko jednym wymiarem władzy, także w Ameryce. A inne typy władzy są tam zbyt mocno zależne od globalizacji, by pozwolić sobie na izolacjonizm. Oczywiście poza sferą symboli czy języka propagandowego. Ale problem istotnie dotyczy przede wszystkim odmiennego sytuowania się w świecie Unii Europejskiej z jednej strony i Stanów Zjednoczonych z drugiej. Tutaj warto skupić się na sposobie, w jaki oba te podmioty same się konstytuują, same chcą się definiować. Warto przeprowadzić porównawczą analizę traktatu lizbońskiego i amerykańskiej konstytucji ze wszystkimi jej poprawkami - a ja taką drobiazgową analizę przeprowadziłam dla potrzeb mojej nowej książki. Najkrócej można powiedzieć, że formuła amerykańska oznacza wprowadzenie purytańskiej etyki zobowiązań do polityki. Bycie supermocarstwem, bycie suwerennym państwem - ale także wolnym człowiekiem - wiąże się wówczas z określoną odpowiedzialnością, z pewnym zespołem zobowiązań. Gdy się temu nie sprosta, traci się uprzywilejowany status supermocarstwa, suwerennego państwa, wolnego obywatela. Kiedy Tukidydes przedstawiał negocjacje Ateńczyków z Melijczykami, pokazał taki właśnie stosunek tych pierwszych do własnego statusu: jesteśmy imperium morskim, więc nie możemy sobie pozwolić - ze względu na oczekiwania naszych poddanych - na to, by ktoś wyznaczał granice naszej ekspansji. W doktrynie militarnej USA z 2002 roku mówi się wprost o takich zobowiązaniach wynikających ze statusu i o związku suwerenności z "dobrym zachowaniem". Doktryna ta stwierdza, że suwerenne są tylko te państwa, które są uznanymi członkami społeczności międzynarodowej, bo przestrzegają jej reguł. Gdy nie są takimi członkami, nie trzeba respektować ich wewnętrznych praw, a więc de facto tracą suwerenność.

Reklama

Wojna peloponeska zniszczyła Ateny i Spartę. Była totalną i ostateczną klęską greckiej polityki. Z kolei Ameryka zachowała się zgodnie z pani definicją, czyli jak purytańskie mocarstwo, interweniując w Indochinach za czasów Kennedy'ego i Johnsona. Po czym zrobiła tam bagno i wycofała się za prezydentury Nixona, zostawiając cały region w rękach komunistów i maoistów budujących obozy koncentracyjne. Dzisiaj "purytańska etyka zobowiązań" Ameryki może to samo zrobić z Irakiem i szerzej - z całym Bliskim Wschodem.
To oczywiste, że potem na taki silny język zobowiązań nakładają się ograniczenia realnej polityki. I pojawiają się wszystkie błędy, za które oczywiście trzeba rozliczać. Niemniej zarówno konstytucja amerykańska, jak i praktyka amerykańskich sądów opierają się na uznaniu wolności innych i rozliczaniu ich za sposób, w jaki z tej wolności korzystają. Przynajmniej w punkcie wyjścia jest to "realistyczny idealizm". W odniesieniu do samej Ameryki celem owego "realistycznego idealizmu" jest tworzenie na tyle ogólnych i elastycznych zasad regulujących stosunki między jednostką a państwem, by można je było stosować i w sytuacjach "normalnych", i w czasie kryzysu. W konstytucji amerykańskiej niewiele mówi się o zobowiązaniach państwa - czyli o dobrach, do których państwo miałoby gwarantować równy dostęp. Ale lista owych - jak to się określa - "fundamentalnych" praw jest otwarta i wciąż dochodzą nowe, ważne dla określania szans życiowych w zmieniającym się świecie. Ostatnio dopisano edukację i zmieniono w związku z tym zasady finansowania szkół publicznych. Te reinterpretacje, określane jako "dynamiczny konstytucjonalizm", dokonują się w sądach. To analiza precedensów konkretyzuje bowiem aktualną wykładnię amerykańskiego "realistycznego idealizmu".

Jak na tym tle wygląda Unia Europejska?
W traktacie reformującym UE kręgosłupem nie jest - jak w konstytucji USA - regulowanie relacji między obywatelem a państwem (w tym szczególnie - granic władzy), ale określenie powiązań w ramach korpusu urzędników. Czyli integracja funkcjonalna, a nie polityczna. W traktacie brak też, widocznego w konstytucji USA, dyktatu idei, z których wypływają określone zobowiązania. Nie ma wreszcie - tak uderzającego w tej konstytucji - zaufania do wolności. Zamiast tego mamy wolność z góry ustrukturowaną. Możliwe jest wprawdzie tworzenie przez państwa własnej kombinacji norm, ale w określonej sekwencji (wyznaczonej przez "refleksyjne zarządzanie") i tylko w ramach pola wyznaczonego przez ściśle określone, minimalne standardy. Długa jest za to lista wartości, które w języku unijnym są wyrażane jako "prawa obywatela do" i które państwa Unii muszą zapewnić swoim obywatelom: tym właśnie zajmuje się Karta Praw Podstawowych. Są to wartości zaczerpnięte z różnych systemów normatywnych. Znika w ten sposób wewnętrzna hierarchia i specyficzna narracja każdego z nich. W wypadku zaś USA ową scalającą państwo i społeczeństwo narracją jest opowieść o odpowiedzialności płynącej z siły i wolności. Odpowiedzialności wyrażającej się w dobrowolnie narzuconych sobie ograniczeniach. W odróżnieniu od USA sądy w UE nie zajmują się refleksją na temat wartości i realiów. W Europie chodzi raczej o dwa zadania: interpretację ograniczających swobodę manewru warunków brzegowych (w sporach z państwami) oraz ciągłą redukcję sfer nieokreśloności przez przekuwanie precedensów w prawo. Sfery te stają się bowiem orężem państw w ich grach z unijną biurokracją. W odróżnieniu od konstytucji amerykańskiej w traktacie reformującym brak też procedur na wypadek kryzysu. Amerykańska konstytucja ma podwójną strukturę, bo jej poprawki pokazują, które prawa (i w jakich okolicznościach) można chwilowo zawieszać, przekazując władzę w ręce prezydenta. W traktacie mówi się tylko o sytuacjach normalnych: w razie kryzysu możliwe są tylko deklaracje polityczne, które nie są uznanym prawem. Stąd brak pomysłu, co dalej z traktatem lizbońskim.

Reklama

Pani definicje premiują Amerykę na tle Europy - choćby w wypadku "dynamicznego uzupełnienia przez amerykańskie sądy katalogu praw obywatelskich prawem do edukacji". To piękne założenie, ale potem widzi się rzeczywistość, gdzie z jednej strony mamy najlepsze amerykańskie uczelnie - jest ich raptem kilkanaście - a z drugiej strony całkowite odpuszczenie edukacji w czarnych i latynoskich gettach, a także w gettach białej biedoty. Można było wyśmiewać niektóre akcje afirmatywne epoki Johnsona, ale po wycofaniu się z nich pozostały tylko społeczne ruiny i hipokryzja. Zamiast uczyć w "czarnych" szkołach angielskiego, zaakceptowano doktrynę hipokryzji udającej multikulturalizm. Jej wyznawcy głoszą, że nieortograficzny i niegramatyczny angielski, jakim mówi i pisze się w gettach, jest własnym, specyficznym językiem Afroamerykanów. Zatem uczenie poprawnego angielskiego to kolonialna indoktrynacja. Wyposażonych w taką doktrynę nauczycieli zaczęto posyłać do szkół w gettach, gdzie oni za niskie pensje, w sypiących się szkołach reprodukują zacofanie i upośledzenie. Ratują się przed tym tylko dzieci rodziców mających gigantyczne pieniądze i mogących posłać je do paru najbardziej elitarnych szkół - jak to się stało w wypadku Condoleezzy Rice czy Baracka Obamy. Polska też się może rozwinąć w tym kierunku. Język "silnych wartości" może i u nas ukrywać rozpad społeczny tak, jak ukrywa go w Ameryce.
Ale ten poziom istniejących i silnie wyrażanych norm zawsze można wykorzystać do tego, by sytuację, o której pan mówi, napiętnować i próbować zmienić. Oczywiście tu jest pęknięcie i w samej Ameryce powstało mnóstwo książek na temat konfliktu pomiędzy ideą republikanizmu i kosztownymi tęsknotami imperialnymi. Te drugie w oczywisty sposób niszczą dziś amerykański republikanizm, ale myślę, że jeśli coś może temu zapobiec, to właśnie formuła "realistycznego idealizmu" polegająca na tym, że jeżeli coś staje się precedensem - kiedy na przykład ustalono i przełożono na język obiegu pieniądza finansowanie szkół publicznych, kiedy wprowadzono edukację na listę fundamentalnych i gwarantowanych przez amerykańską konstytucję dóbr, co do których państwo jest zobowiązanie, by starać się je dystrybuować względnie równo - to rzeczywiście będzie to miało pozytywne konsekwencje w życiu społecznym i w dłuższej perspektywie będzie egzekwowane. Tak się stało całkiem niedawno, kiedy mieszkaniec pewnego biednego okręgu w Teksasie złożył do sądu skargę, że edukacja szkolna jest tam fatalna, ponieważ bazuje tylko na lokalnych podatkach, i to jest niesprawiedliwe, bo on w ten sposób nie ma dostępu do zagwarantowanych mu dóbr. Sąd przychylił się do jego wniosku, zalecając subsydia państwowe. W uzasadnieniu wyroku stwierdzono, że edukacja jest kluczem do indywidualnego sukcesu, a celem państwa jest przecież wspomaganie jednostek przez - choćby niewielkie - wyrównanie szans na starcie.

To może znaczyć tylko tyle, że pojawi się grono sprytnych adwokatów, którzy uruchomią nowy strumień dystrybucji pieniędzy od jednych cwaniaków do drugich. Amerykę zaleje fala pozwów, podobnych do tych w kwestii szkodliwości palenia tytoniu. Ale co to ma wspólnego z poprawą stanu edukacji?
A to, że skoro cały system amerykański ma służyć jednostkom, więc tego indywidualistycznego języka używa się także wówczas, gdy chce się na większą skalę wprowadzić mechanizm dystrybucji. Tamten wyrok zmienił zasady finansowania szkół publicznych w całych Stanach. Zresztą za czasów Busha eksperymentowano z upowszechnieniem własności, z akcjami pracowniczymi itp. To są oczywiście marginalne rzeczy, małe korekty, ale pokazują dynamizm i plastyczność systemu amerykańskiego. W tym samym czasie w Europie obserwujemy coś przeciwnego: nie tyle uelastycznienie dotychczasowej wizji siebie, ale samoograniczenie. Rezygnuje się z wszelkiej legitymizacji własnego systemu prawnego, nawet tego świeckiego i oświeceniowego, i na przykład pozwala na wyspowe wprowadzanie szariatu. Porzuca się w ten sposób dotychczas obowiązującą zasadę, że jeżeli jesteś obywatelem liberalnego państwa, to także w wymiarach głębszych, kulturowych, przechodzisz do świata liberalnego. Na nowo uznaje się mediację grupy w relacjach jednostka - prawo. W ten sposób Europa rezygnuje z tego, co zostało kiedyś nazwane nowoczesnością.

To rzeczywiście byłaby śmierć europejskiego oświecenia i mi się wcale ta perspektywa nie podoba.
Ale to się dzieje - Francuzi, Niemcy...

Reklama

Jednocześnie zarówno we Francji za Sarkozy'ego, Kouchnera, Glucksmanna i Finkielkrauta, jak i w Niemczech czy Anglii powstają koalicje ponad ideowymi podziałami, złożone z rozsądnych prawicowców i z rozsądnych "sześćdziesięcioósmaków". Koalicje na rzecz tego, by muzułmanów społecznie integrować, a nie piętnować i fundamentalizować, ale także na rzecz tego, by jednak tej "Pani Bovary" w liceach na kolorowych przedmieściach Paryża uczono, a nie pozwalano mułłom wyrzucać ją ze szkół, bo promuje niemoralną i nieislamską wizję kobiety. Tymczasem w USA edukację kolorowego i białego ludu w rasowych i społecznych gettach mają "w głębokim poważaniu" zarówno oligarchowie od Republikanów, jak i hipokryci z multikulturalistycznej lewicy, którzy zamiast ekonomicznym i kulturowym rozpadem społecznym wolą się zajmować "obyczajówką".
A jednak w Ameryce udało się wytworzyć zupełnie inny stosunek do wartości. Buduje on w ludziach poczucie uprzywilejowania połączone z odpowiedzialnością. I później nawet Meksykanin, gdy się przedziera przez granicę z USA i naraża na śmierć, myśli - i ma trochę racji - że jeśli dostanie się na tę drugą stronę, znajdzie się w uprzywilejowanej sytuacji, bo wejdzie do świata, w którym inni będą musieli go potraktować poważnie, mieć wobec niego zobowiązania jako Amerykanina... To, co w USA spaja społeczeństwo i państwo, to przekonanie, że obowiązkiem obu jest chronienie indywidualnej wolności. A zadaniem jednostki jest potraktowanie wolności jako odpowiedzialności za siebie i rodzinę.

Po czym okazuje się, że elity polityki, pieniądza i Hollywoodu mają wobec tego Meksykanina zobowiązania wyrażające się w ideologii, filmie i soap operze, a nie w realnym życiu społecznym. Bo getta latynoskie są w tak samo fatalnym stanie jak czarne. A prawdziwy Amerykanin, Huntington, otwarcie sugeruje, że Latynosi to jacyś podludzie. I jeśli przejmą od WASP-ów amerykańskie instytucje, to się te instytucje zawalą. Wcale się nie dziwię, że Baudrillard swoją teorię symulakrów, zastępowania i wypierania rzeczywistości przez fascynujące wizerunki i narracje, stworzył właśnie w odpowiedzi na swoje doświadczenie amerykańskie. Tam za wspaniałą symulakryczną fasadą rzeczywistość mocno psieje. A pani mówi o konstytucji i deklaratywnych zobowiązaniach, czyli o poziomie symulakrycznym...
A jednak symulakra mają tutaj znaczenie. Typ opowieści o sobie samych zmienia sytuację opowiadających. W konsekwencji reszta świata uważa, że bycie Amerykaninem jest czymś szczególnym. I nawet samo to spojrzenie z zewnątrz także reprodukuje napięcie etyczne i tworzy ramy dla amerykańskiego ładu. To zmienia świadomość i działanie amerykańskich elit. Można to nazwać triumfem symulakrów, ale można też widzieć w tym realny dyktat idei, którego brakuje w dzisiejszej Europie. Bo w Europie się mówi, że polityczność na porównywalną z Ameryką skalę jest tu niemożliwa, że należy szukać innego kręgosłupa - i takie postawienie sprawy także zmienia całą resztę zachowań... W Unii Europejskiej tożsamość buduje się dzisiaj wokół wspólnej akceptacji ograniczeń i sproceduralizowanej eliminacji wszelkich absolutyzmów - także tego liberalnego. Pokazała to wizyta Barroso w Turcji, gdzie bronił partii Erdogana, której grozi delegalizacja za tradycjonalizm. Tymczasem dyktat idei w Ameryce sprawia, że to pojęcia tworzą zobowiązania - jeżeli rzeczywiście chce się należeć do klasy uprzywilejowanej. Bush odwoływał się do tego mitu i w ten sposób jednak modyfikował rzeczywistość, robił wrażenie zarówno na swoich wrogach, jak i sojusznikach. Jego doktryna obronna, a właściwie agresywna doktryna zobowiązań i norm, opierała się na zasadzie "nie chcę, ale muszę", trochę podobnie jak doktryna Breżniewa czy jeszcze bardziej, wspaniale zrekonstruowana przez Tukidydesa doktryna Ateńczyków....

I tak samo jak doktryna Breżniewa również doktryna Busha nie przeżyła zderzenia z rzeczywistością. Bo neokonserwatywnym językiem norm Wolfowitz wychowywał Busha, a tymczasem Cheney czy Rove rozmawiali z amerykańskim ludem w twardym języku realizmu. Mówiąc prostym Amerykanom: wykończymy Husajna, bo Husajn maczał swoje brudne łapy w zamachach 11 września, bo już kończy wytwarzać atomówki, którymi zasypie Amerykę. A jak podbijemy Irak i Iran, to będziemy mieli ropę za grosze... Dwa pierwsze uzasadnienia były świadomym kłamstwem, a z ropą zwyczajnie nie wyszło. I gdzie ten purytański język wartości i etycznych zobowiązań?
Sądząc po błędach, jakie Amerykanie rzeczywiście popełniają w polityce międzynarodowej, ta część elity amerykańskiej, która stała się po prostu elitą pieniądza, ugina się przed ludźmi takimi jak Cheney i o purytańskim języku zobowiązań całkiem zapomina. Ale właśnie wtedy staje się bezradna, traci własną tożsamość i orientację. To tacy jak Cheney wpychają na przykład Chiny w militaryzację. Wie pan, o czym oni rozmawiają teraz z Chinami? Jeśli wyślecie swoje wojska, zalejecie Afganistan, to my nie zbombardujemy Iranu, będziecie mieli swoją ropę i Bush przyjedzie na otwarcie olimpiady w Pekinie. A wcześniej, przez animowanie paktu Japonia - Australia, chcieli Chiny izolować od nowoczesnych japońskich technologii. Obecny zwrot może radykalnie zmienić relacje USA - Chiny. Status pomocnika geopolitycznego może mieć podobny skutek, jaki wojna koreańska miała w wypadku Japonii, gdy stała się ona zapleczem technologicznym i logistycznym dla USA. Obie te strategie wpychają Chiny w militaryzację i w ten sposób mogą wykoślawić ich rozwój. Ale oprócz tego Amerykanie zachowują jednak nadal całą swoją energię innowacyjną - w sensie węzła instytucji, który nie marnuje pieniędzy, tylko przekierowuje te ogromne środki na prywatne uniwersytety, laboratoria, na impuls technologiczny (ostatnio w obszarze biotechnologii), na obronę pozycji lidera.

Istotnie, Ameryka wciąż ma 40 procent światowych patentów. A na wykształcenie jednego studenta Amerykanie wydają dwa razy więcej niż Niemcy, którzy otwierają stawkę w Unii Europejskiej.
Amerykanie mają system finansowania i stosunek do jednostek taki, że jeśli ktoś się wybija - jakiś biedny uczeń w najgłębszej dziurze - to nie pozwolą mu się zmarnować, pójdzie na najlepszy uniwersytet. A kolejna rzecz to właśnie ta etyka zobowiązań - jeżeli jesteś Amerykaninem i jakiś Afgańczyk weźmie cię do niewoli, to poślemy innych 40 Amerykanów, którzy zginą, ale ciebie będziemy próbowali wyciągnąć. W tych sprawach nie ma abstrakcji, tam to wszystko jest sprowadzane na poziom konkretu. Jak mówią o fundamentalnych prawach w konstytucji, to nie rozpoczyna się jakaś dyskusja o kształcie praw naturalnych, ale myśli się o tym, co jest ważne dla szans jednostki dzisiaj - to się konkretyzuje i stara się ludziom zapewnić. No i mają maszynkę sądową, która ciągle to reinterpretuje...

Jednak będąc w Ameryce, nabiera się wątpliwości co do sprawności tej maszynki - czy ona rzeczywiście zmienia rzeczywistość, czy tylko coraz sprawniej produkuje symulakra, mity, fikcję, na którą nawet Rosja czy Chiny dają się później złapać... Ameryka produkuje na przykład wprost fantastyczny mit awansu społecznego, podczas gdy w rzeczywistości ten awans jest coraz bardziej zablokowany.
Co pan nazywa awansem społecznym?

Wszystkie badania socjologiczne przeprowadzane w USA w ciągu ostatnich trzech dekad pokazują, że bogaci rodzice "produkują" bogate dzieci, a biedni "produkują" biedaków. Rozwarstwienia stają się coraz ostrzejsze, klasa średnia się rozpada, mitycznych podróży od pucybuta do milionera - nawet z dopalaniem stypendialnym - jest statystycznie coraz mniej...
Tu nie chodzi o klasę średnią, tu chodzi o jednostki... Nie chodzi o awans społeczny - mi się to określenie w ogóle nie podoba. Chodzi o realną pomoc komuś, kto dzięki temu swoją obsesję będzie mógł zrealizować... W tej chwili jesteśmy na krawędzi nowej rewolucji technologicznej. Cheney i te wszystkie wojny podtrzymują najbardziej archaiczne elementy amerykańskiej gospodarki i polityki. Ale autentyczne elity amerykańskie dbają o to, by utalentowane jednostki się w tym nowym świecie odnalazły, by zostały wyposażone w wiedzę, która na to pozwoli...

Tylko że owe autentyczne elity lud mają coraz bardziej tępy, coraz bardziej niedokształcony. I muszą nim zarządzać coraz bardziej cynicznie. To jest prawdziwy koniec oświecenia. Podczas gdy Europa nadal tragicznie stara się bronić czegoś w rodzaju społeczeństwa. Mimo islamu, mimo imigracji, mimo rozrywających ją także napięć związanych z globalizacją...
Pan mówi o przepaści między manipulującymi elitami i tak zwanym ludem w Ameryce, ale przecież w Europie czy w Polsce ja mam to samo wrażenie, kiedy rzucam te swoje propozycje interpretacji, opisu polityki, kiedy mówię o Arystotelesie, św. Tomaszu, przełomie nominalistycznym. O tym, że autorzy traktatu reformującego UE dokonali reinterpretacji tradycji. I o tym, że w świecie sieci rola kategorii "różnicy" maleje (a z nią rola logiki dwuwartościowej). A przejście do nowej wizji tego, co jest realnością władzy - już opierając się na logice wielowartościowej - prowadzi do wymyślania instytucji, które w kręgu takiej logiki występują. Ja to adresuję w jakąś pustkę, ale mam nadzieję, że ktoś to usłyszy, że jest jakiś odbiorca. Traktatu lizbońskiego nie przeczytał nie tylko europejski lud, ale także większość polskich, a nawet europejskich polityków. Zaletą sytuacji w Ameryce jest to, że członkowie prawdziwych elit, poczuwający się naprawdę do tego purytańskiego zobowiązania, nie mają ograniczeń i żyją ze świadomością realnego ciężaru samokontroli i samozobowiązania. Kiedy byłam w Massachusetts Institute of Technology - w prawdziwej szkole amerykańskich elit - mogłam poznać naprawdę niezwykłych ludzi, porozmawiać z nimi. Oni mają poczucie, że mogą wszystko zrobić, że wszystko jest plastyczne. Ale płacą za to poczuciem niesłychanej samotności. Ta luka w Ameryce dodatkowo wynika z pustki kulturowej, widział pan przecież te miasteczka - to jest horror. Kiedy byłam pierwszy raz w Ameryce, pojechałam zobaczyć miasteczko, w którym McCarthy wygłosił swoją mowę o komunistycznej infiltracji państwa. I jeździłam po tych dziurach - gdzie każda ulica kończy się prerią - żeby zrozumieć, że tam człowiek naprawdę musi wymyślać jakieś szalone rzeczy, żeby w ogóle nie zwariować. Dla mnie to było bardzo inspirujące.

Dla mnie te miasta widma też były inspirujące, ale w tym sensie, że teraz jeszcze bardziej wolę Europę - żywą publiczną przestrzeń Paryża, Berlina, Lizbony, a nawet dzisiejszej Warszawy, Krakowa czy Torunia. Na tle Europy amerykańskie miasta - z wyjątkiem Manhattanu, Bostonu czy paru dzielnic Nowego Orleanu - są publiczną pustynią. Bez pełnych kawiarń, bez tłumów na rynku, zresztą także często bez rynku czy jakiegoś miejsca spotkań - bo one od początku były nie do tego budowane. W Polsce widziałem takie miasta w latach 80., po godzinie milicyjnej. I widziałem, jak ludzie u nas od tego wariowali. Wielu moich rówieśników, łącznie z Rafałem Ziemkiewiczem czy Janem Pospieszalskim, jeszcze to szaleństwo w sobie nosi - dlatego tak wierzą w Amerykę, szukają języka silnych wartości, który by im przesłonił wizję rozpadu realnej wspólnoty. Ja to rozumiem, ale nie widzę żadnego powodu, by Polska miała, w imię szaleństwa pokolenia mentalnie uszkodzonego w latach 80., niszczyć Europę i marnować własną historyczną szansę na znalezienie się w odrobinę bezpieczniejszym miejscu.
Konstrukcja Europy jest rzeczywiście zasadniczo i fundamentalnie inna. W Europie nie ma tego drive'u, tej energii wynikającej z takiego stosunku jednostki do idei, czyli z wzięcia na siebie zobowiązania.

Czy zatem istnieje szansa na zbudowanie Zachodu realnie dwubiegunowego, gdzie Europejczycy będą bardziej podmiotowym elementem, a nie - jak w neokonserwatywnych pamfletach - jakimiś "ludźmi z Wenus", którzy na co dzień krzyczą, organizują manifestacje, ale w razie czego i tak będą musieli żebrać o amerykańskie lotnictwo czy czołgi. Ja wcale nie mam skłonności do popadania w antyamerykanizm.
Pan nie ma skłonności do popadania w cokolwiek.

To złośliwe z pani strony.
Ja także jestem na poziomie ludzi ze społeczeństw nomadycznych, które nie umiały wytworzyć żadnych mitów zakorzenienia czy tożsamości i doskonale funkcjonowały bez tego. Ale czy naprawdę doskonale? Wracając jednak do Europy, to nią rządzi zupełnie inny "drive", zupełnie inna energia. Co zresztą mniej więcej dobrze wyraża akurat traktat lizboński. Piszę o nim książkę, choć nie wszedł w życie i chyba nie wejdzie. Moim zdaniem ostatecznie nastąpi podział Unii Europejskiej na państwa wybierające głębszą integrację i te pozostające z boku. Choć oczywiście nie będzie to powiedziane wprost. W traktacie lizbońskim jest postnominalistyczne wyczucie formy i budowanie prawnego czy instytucjonalnego ładu pomiędzy realnością a formą. Ale jest też coś znacznie więcej. Jest przemyślenie granic polityczności jako pewnego sposobu działania, bo przecież po kryzysie konstytucyjnym w 2005 roku, oni mogli ratować polityczność na poziomie europejskim, a jednak z tego świadomie zrezygnowali. Możliwe było na przykład przesunięcie pewnych kluczowych dla funkcjonowania Unii jako wspólnoty politycznej decyzji do Rady Europy. I tam w gronie polityków decydowanie o cięciu i rezygnacji z jednomyślności w warunkach kryzysu. Ale odbyła się dyskusja w kręgach bardzo wpływowych ekspertów - ja do nich nie należę, ale mogłam niektóre z tych rzeczy zobaczyć - na temat tego, czy warto ciągnąć na siłę projekt konstytucyjny, który jest projektem politycznym nastawionym na federację. I wtedy pojawiła się na przykład bardzo inteligentna analiza zrobiona na forum Bertelsmanna - Anglicy też w tym uczestniczyli - pokazująca, że aby zbudować realną polityczność Unii Europejskiej, czyli zrobić z tego twór, w którym ludzie będą się na co dzień interesowali politycznymi sporami i rozstrzygnięciami, kibicowali wielkim ideowym blokom w europarlamencie, trzeba na poziom Unii wyprowadzić te polityki, które ludzi naprawdę żywotnie interesują. Czyli stworzyć na przykład wspólną europejską politykę emerytalną, wspólną politykę podatkową itp. Schröder zaproponował kiedyś jednakowe podatki i okazało się, że to jest niemożliwe. Z dwóch powodów: po pierwsze, koszt biurokratyzacji byłby szalony, a po drugie, przy tak dużych różnicach poziomów rozwoju powodowałoby to zbyt duże napięcia. Niemcy i Francuzi wychodzą na ulice, gdy im się proponuje emerytury zastępujące płace w 65 procentach. U nas w nowym systemie będzie to około 35 procent. Uznano, że w związku z tym należy zmienić projekt integracji, i zdecydowano się na integrację funkcjonalną. Nie wygląda ona tak jak w wypadku integracji amerykańskiej, gdzie fundamentalny dokument - taki jak konstytucja czy traktat - reguluje relacje między władzą a obywatelem, w tym także granice tej władzy, ale tak, że traktat reguluje, paradoksalnie, już uregulowane kwestie. Jest dokumentem wyciągającym na wyższy poziom już istniejącą i zalegalizowaną biurokratyczną praktykę działania unijnych urzędników i instytucji. Kolejnym impulsem intelektualnym było zrozumienie niemożności jednej wykładni norm (w tym moralnych) w całej Europie. Dlatego całą tę konstrukcję zbudowano opierając się na zasadzie dużo większej indywidualizacji sytuacji prawnej poszczególnego kraju.

To pozwala zachować autonomię i poczucie bezpieczeństwa narodom bardziej konserwatywnym od na przykład Francji.
Ale jednocześnie to jest faryzejskie podejście, bo bierze się standardy minimalne, dotyczące moralności czy świata wartości równocześnie z różnych systemów etycznych funkcjonujących w Europie. Uznając, że wszystkie są równoprawne, że można troszeczkę szanować godność osoby ludzkiej, ale można pójść troszkę w drugą stronę - manipulacje genetyczne, współistnienie rozmaitych rozwiązań dotyczących aborcji, eutanazji itp. Ale w ten sposób zniszczono hierarchię i narrację każdego z tych systemów. To jest niebo i ziemia w porównaniu z Ameryką, bo tam istnieje jednak metaetyka, odpowiedzialność jednostki w ujednoliconym świecie wartości. I są instytucje w rodzaju Sądu Najwyższego, który interpretuje to wszystko pod kątem połączenia realizmu i języka wartości. Tymczasem konstrukcja przyjęta w Europie jak gdyby instytucjonalizuje zwątpienie i niewiarę w jednoznaczność systemu wartości. To samo robi w sferze prawa, bo uznaje cztery różne systemy źródeł prawa - w różnych sprawach relacje między nimi są zmienne. W dodatku każde państwo może tym jeszcze manipulować we własnym zakresie. Takie rozwiązanie znosi absolutyzację czegokolwiek w obszarze wartości. I co więcej, rzeczywiście autonomizuje (czy też próbowało autonomizować) wokół tej integracji funkcjonalnej autonomię biurokracji jako władzy, bo tam są sfery, w których biurokraci mogą kontrować polityków. Taki konstrukt powoduje jeszcze głębsze niż poprzednio wytracenie woli i energii. No i pojawia się głęboko zakodowany w takim systemie sceptycyzm wobec wartości. Choć równocześnie na poziomie poszczególnych państw, przy budowaniu - w ramach warunków brzegowych - indywidualnych poziomów "efektywności" norm może pojawić się refleksja moralna, czyli polityka w sensie Arystotelesa, będąca czymś innym niż władza.

Tak naprawdę mówi pani o kolejnym etapie realizowania czegoś, co znamy przecież z kontynentalnego oświecenia. Przejście od teizmu do deizmu, a potem w kierunku świeckiego prawa powszechnego. To nie jest wytracanie impulsu moralnego - moim zdaniem wprost przeciwnie: to może najbardziej ambitna próba uczynienia etyki narzędziem realnej i głębokiej zmiany społecznej. I ona bardziej dokonuje się w Unii Europejskiej z jej obsesją uniwersalizmu (choćby spłyconego), pokoju społecznego i prawa powszechnego niż w Ameryce, gdzie silny język moralny idzie w parze z moralną hipokryzją, działa na społeczeństwo bardzo płytko, ukrywa silne rozwarstwienia i ryzyko rozpadu.
Może na społeczeństwo działa płytko, ale na jednostki taki język działa głębiej i silniej. I w tym nowym globalnym chaosie jest to być może oddziaływanie bardziej skuteczne niż ciężka biurokratyczna formuła Unii Europejskiej. W konfucjanizmie też zawsze oddziaływano na jednostkę.

Zgoda, ale to, czy język moralny działa na jednostki, można poznać po tym, czy później te jednostki potrafią budować ład społeczny, czy nie. Ja w Europie widzę społeczeństwa bardziej spójne i stabilne niż społeczeństwo amerykańskie po trzech dekadach rządów neokonserwatywnych specjalistów od języka silnych wartości.
To, co dla pana jest niestabilnością, zapewnia Ameryce energię, której Europa szuka dzisiaj bezskutecznie. I dlatego jest taka nieodporna na wszystkie formuły, które taką energią dysponują - na przykład na islam. To jest odfundamentalizowanie w taki sposób, że się wszystkim odmawia prawa do uniwersalizmu. Właśnie to zaabsorbowanie wszystkich systemów wartości oznacza odmówienie uniwersalności któremukolwiek z nich. I to jest główny problem dzisiejszej Europy.

p

*Jadwiga Staniszkis, ur. 1942, socjolog, pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN oraz w Wyższej Szkole Biznesu w Nowym Sączu. Zajmuje się m.in. socjologią organizacji, socjologią polityki i kultury. Jej najważniejsze prace to: "Samoograniczająca się rewolucja" (1985), "Ontologia socjalizmu" (1988), "Postkomunizm" (2002), "Władza globalizacji" (2003), "O władzy i bezsilności" (2006). Ostatnio opublikowała autobiograficzną książkę "Ja. Próba rekonstrukcji" (2008). W "Europie" nr 220 z 21 czerwca br.