Eleonora Jedlińska, historyk sztuki, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Łódzkiego, autorka m. in. książki Sztuka po Holocauście.

Paulina Nowosielska: 11, albo nawet 14 mld zł. To szacunkowe dane. Czy w ogóle można określić wartość dzieł sztuki, które Niemcy i Rosjanie zrabowali z Polski podczas II wojny światowej?

Reklama

Prof. Eleonora Jedlińska: Nie sposób podać jedną kwotę, ocena pełnej skali grabieży jest niemożliwa. 2,8 tys. obrazów znamienitych europejskich szkół malarskich, 11 tys. obrazów, których autorami byli malarze polscy, 1,4 tys. rzeźb, 15 mln. książek z różnego czasu, 57 tys. manuskryptów, 22 tys. starodruków, 25 tys. zabytkowych map, 300 tys. grafik, 50 tys. rękopisów muzealnych, 22 tysiące woluminów z bibliotek (w tym 1 tys. z bibliotek naukowych). Podane liczby dotyczą tylko kolekcji udokumentowanych, zwykle muzealnych. Inną sprawą są dzieła należące do zbiorów prywatnych, które często nie były ewidencjonowane. Wiele z nich zapadło się pod ziemię. Czasem jedynym dowodem ich istnienia jest zdjęcie ukazujące wnętrze starego mieszkania. To komplikuje i tak już pogmatwaną sytuację pochodzących z Polski dzieł.

Pogmatwaną?

Zabory, powstania, rekwirowane przez władze zaborcze majątki ziemiańskie, kolejne rewolucje, zrywy. Ciągła konieczność chronienia dowodów wielowiekowej historii i kultury Polski. Właściciele najcenniejszych zbiorów zdawali sobie sprawę, że ich kolekcje pozostawione na naszych ziemiach nie są bezpiecznie. Zbiory Sapiehów, Czartoryskich. Potockich czy Raczyńskich nieustannie krążyły. Właściciele chronili je w Berlinie, Paryżu, Szwajcarii, Rosji. Nie zawsze potem wracały w komplecie i to powoduje dziś nieścisłości.
Inna rzecz, że nawet zapis w rejestrach nie był dostateczną ochroną, jak pokazał przypadek Portretu młodzieńca Rafaela Santi. Tuż przed wojną znajdował się w zbiorach Muzeum książąt Czartoryskich. Na zlecenie Hansa Franka, generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich, został wywieziony z kraju. I zaginął. Potem krążyły legendy, że spłonął w pożarze. Po wojnie tropy prowadziły do byłego ZSRR, Stanów Zjednoczonych, Szwajcarii, nawet Australii. Kilka razy próbowano wskazać sukces, m.in. w 2012 r. przekonywano, że jest bezpieczny w jednym z zagranicznych sejfów. I co? I nic.

Reklama

Najbardziej tragicznie, ponieważ nie zmierzony jest zakres, przedstawia się los dzieł sztuki, które znajdowały się prywatnych, rodzinnych zbiorach.
Śledzi je pani od lat. Któraś historia jest szczególna?

Tak, Abel Gutnajera, przedwojennego kolekcjonera i historyka sztuki. W poszukiwaniu płócien podróżował po całej Europie. To właśnie Gutnajer, który specjalizował się przede wszystkim w sztuce XIX i początku XX w. przywiózł z Paryża, Monachium, Wiednia prace m.in. Olgi Boznańskiej, Józefa Chełmońskiego, Aleksandra Gierymskiego, Wojciecha Kossaka, Józefa Fałata, Jacka Malczewskiego, Józefa Mehoffera, Jana Matejki.

Z Berlina przywiózł do Polski niezbyt w dwudziestoleciu międzywojennym jeszcze znane obrazy Maksymiliana Gierymskiego. Również w Berlinie, w 1917 r. na aukcji kupił siedemnastowieczny "Portret czytającego mężczyzny", pędzla holenderskiego malarza Pietera de Greberra. Obraz ten ma obecnie dla Polski szczególną wartość ze względu na tragiczną historię z nim związaną.

W latach 20. XX w. interes antykwaryczny kwitł. Abe miał kilka mieszkań w Warszawie, przy ul. Kredytowej, Świętokrzyskiej i Mazowieckiej. W tym ostatnim, pod numerem 16, utworzył na mapie stolicy prestiżowe miejsce, gdzie odbywały się aukcje dzieł sztuki, organizowano wystawy i spotkania koneserów. Przyjaźnił się z kolekcjonerem, hrabią Ignacym Korwin-Milewskim. Odkupił od niego część zbiorów. Niektóre obrazy, m.in. Widok na zamek Kufstein Aleksandra Gierymskiego podarował w 1927 r. Muzeum Narodowemu. Nie idealizując, Abe był nie tylko znawcą sztuki, ale po prostu dobrym człowiekiem. Uważał, że obrazy muszą żyć, służyć ludziom. Nie była to, z jego strony, działalność filantropijna. Był antykwariuszem, prowadził doskonale prosperujący interes. Ale to on, uznając prawo pierwokupu, sprzedał w 1924 r. Muzeum Narodowemu w Warszawie "Babie lato" Józefa Chełmońskiego.

Typ idealisty?

Z pewnością był zamożnym, doskonale wykształconym znawcą sztuki XIX w. Szanowanym, z koneksjami sięgającymi poza Europę. Wierzył, że przetrwa Zagładę, choć – podróżując po międzywojennej Europie – nie mógł mieć złudzeń co do planów i poczynań Niemców. Liczył, że pomogą mu ludzie. Historycy sztuki przed wojną stanowili małe, dość hermetyczne środowisko. Na całym starym kontynencie było ich zaledwie stu. Gurnajer znał się z niemieckimi krytykami, marszandami. Pamiętajmy, że niemiecka historia sztuki stała w tamtym czasie na najwyższym poziomie. Bywało potem, że właśnie owi koledzy po fachu w czasie okupacji niemieckiej wykorzystywali przedwojenne znajomości z polskimi historykami sztuki i antykwariuszami. Problem ten opisuje Stanisław Lorentz, wybitny historyk sztuki i muzeolog. Gdy wybuchła wojna wojska SS i inne nazistowskie organizacje, pod kuratelą niemieckich historyków sztuki, natychmiast przystąpiły do "zabezpieczania" skonfiskowanych dzieł. Doskonale wiedzieli, w którym muzeum i której prywatnej kolekcji znajdują się dzieła warte zagrabienia na rzecz Trzeciej Rzeszy. Na zlecenie władz niemieckich, wspierających się wiedzą ekspertów sporządzono listę kradzieży najcenniejszych obiektów dzieł sztuki. Bezpośrednimi wykonawcami grabieży byli żołnierze wojsk Wermachtu, SS-mani, gestapo.

We wrześniu 1939 r. w dom przy Mazowieckiej 16 trafiła bomba. Wypalił się do cna. Drugi antykwariat, na tej samej ulicy pod numerem 11, przetrwał. Abe Gutnajer, który już nie mógł się swobodnie poruszać po mieście, próbował ratować kolekcję. Choćby zwracając przedmioty poprzednim właścicielom. To zadanie powierzył swojemu asystentowi, Edmundowi Mentlewiczowi. On sam musiał przenieść się do getta. Zamieszkał wraz z rodziną przy ul. Chłodnej. Poza kosztownościami zabrał ze sobą "Portret czytającego mężczyzny".

Dlaczego właśnie ten?

Nie wiem. Może chciał zachować namiastkę dawnego życia? Może zdecydowały względy pragmatyczne: portret powstał na solidnej dębowej desce, nie mógł łatwo ulec zniszczeniu… Nastała połowa 1942 r. Dramatyczny czas w historii getta. Niemcy masowo wywożą Żydów do Treblinki. Prof. Franciszek Raszeja, chirurg, ortopeda zostaje wezwany przez swojego przyjaciela Abe Gutnajera do mieszkania przy Chłodnej. Nie odmawia pomocy, zdobywa legalną przepustkę, co czynił wielokrotnie, gdy proszono go o konsultacje. Na miejscu okazuje się, że potrzebny jest zabieg pod narkozą. Gdy uśpiony Gutnajer leży już na stole, do mieszkania wkraczają Niemcy – grupa gestapowców pod dowództwem SS-Sturmbannführera Hermana Hoeflego. Zamordowani zostali wszyscy, którzy znaleźli się w mieszkaniu. Rozkradziono kosztowności, zginął też obraz Grebbera. Co stało się z pozostałą częścią kolekcji Gutnajera? Nie wiadomo. Przetrwała lista ewidencyjna. Dzięki niej można oszacować wartość zbiorów. Obecnie w grę wchodzą miliony zł.

Ta historia ma ciąg dalszy?

Tak, ale trzeba przenieść się w czasie aż do 2006 r. Dokładnie 15 marca "Portret czytającego mężczyzny pojawił" się na aukcji w Londynie. Wypłynął nagle. Sprzedający pochodził z Łotwy. Tyle o nim wiadomo, zależało mu na anonimowości. Eksperci z Christie’s wycenili dzieło na skromne 800 – 1200 funtów. W ujętej z lewego profilu postaci młodego mężczyzny w białej koszuli, wpatrującego się w kartkę papieru, nie dopatrzyli się niczego, co pozwalałoby ujawnić autora dzieła. Niesygnowany obraz zidentyfikowali jako anonimowe dzieło malarza szkoły angielskiej z XVIII w.

Jak okazało się, że to zrabowany w 1942 r. obraz?

Dzięki ekspertom Art Lost Register, międzynarodowej firmy, która na rynkach sztuki poszukuje właśnie skradzionych dzieł. To oni na krótko przed marcową aukcją stwierdzili, że obraz znajduje się na polskiej liście strat wojennych i jest opisany w wydanym przez Ministerstwo Kultury katalogu "Straty wojenne. Malarstwo obce". Z ich pomocą udało się odnaleźć w Filadelfii wdowę po synu Gutnajera, Ludwiku, Evę Gutnajer-Infanti. Ostatecznie obraz został sprzedany. Cena wywoławcza skoczyła do 30 tys. funtów. Udało się osiągnąć tyle, że pieniądze podzielono między Łotysza i spadkobierców Abla.

Pozostaje pytanie, skąd obraz w rękach tajemniczego obywatela Łotwy?

Kilka osób próbowało prześledzić, jak trafił z ulicy Chłodnej na Łotwę. Pojawia się tu znów nazwisko Hermana Hoeflego, SS-Sturmbannfuhrere, szefa sztabu akcji "Reinhardt" współodpowiedzialnego za zagładę polskich i europejskich Żydów. Bezpośrednimi, szeregowymi wykonawcami jego poleceń, realizowanych jako zaplanowana przez Niemców na konferencji w Wannsee w styczniu 1942 r. całkowita eksterminacja narodu żydowskiego, byli Ukraińcy, Litwini i Łotysze, którzy koszarowali niedaleko getta. W tragicznej historii nie ma przypadku. Obraz przy podziale łupów, jako mniej atrakcyjny, trafił w ręce owych pomagierów. Potem, gdy Łotwa stała się republiką radziecką, trzeba go było schować. Światło ujrzał dopiero po rozpadzie ZSRR.

Podczas konferencji waszyngtońskiej w 1998 r. 44 kraje zobowiązały się do przestrzegania zasad ułatwiających zwrot zagrabionego mienia ofiarom Holocaustu. To było 20 lat temu.

Pyta pani, dlaczego problem nie został dotąd rozwiązany? Ponieważ w grę wchodzą olbrzymie sumy, partykularne interesy i wciąż niejednoznaczne prawodawstwo krajowe. W Wielkiej Brytanii restytucja dzieł sztuki z narodowych kolekcji była do niedawna prawnie niemożliwa, muzea narodowe nie mogły pozbywać się żadnych obiektów ze swoich zbiorów. Mimo to British Museum było gotowe oddać cztery rysunki spadkobiercom, którzy udowodnili, że pochodzą one ze skonfiskowanej przez Niemców kolekcji Artura i Gizeli Feldmannów. Zwrot zablokował sąd najwyższy. Dopiero teraz rząd brytyjski pracuje nad ustawą, która pozwoli muzeom zwracać dzieła skradzione przez nazistów w latach 1933-1945. Jest też głośna sprawa Corneliusa Gurlitta. W 2013 r. w jego monachijskim mieszkaniu odnaleziono blisko 1500 obrazów artystów modernizmu. Odziedziczył je po ojcu, który z kolei na polecenie władz niemieckich, jeszcze przed wybuchem wojny, konfiskował tzw. sztukę zdegenerowaną (za taką uchodził modernizm) z muzeów lub prywatnych kolekcji. Powołana po wojnie komisja ustaliła, że tylko pięć obrazów zostało ewidentnie zrabowanych na polecenie władz niemieckich w latach istnienia Trzeciej Rzeszy. Dwa z nich zwrócono właścicielom. Co z pozostałymi? Nie wiadomo. Można przypuszczać, że są wśród nich również te pochodzące z Polski.

Polska też ma swoje nierozliczone sprawy?

Niestety. W Muzeum Narodowym w Gdańsku znajdują się pejzaż Holendra Jana van Goyena oraz "Pejzaż włoski" współczesnego mu Willema van Nieulandta. Hermann Göring odsprzedał je gdańskiej Galerii Obrazów. Polska odmawia rozmów o restytucji tych dzieł, choć wcześniej były częścią zbioru Jacquesa Goudstikkera, wybitnego znawcy sztuki pochodzenia żydowskiego. Ten jeden z najważniejszych marszandów Holandii okresu międzywojennego zginął w maju 1940 r. na pokładzie statku, którym wraz z rodziną uciekał do Anglii. Znaleziono przy nim czarny notes, w którym zinwentaryzował większość z posiadanych 1400 dzieł sztuki. Podczas okupacji Amsterdamu Niemcy splądrowali galerię Goudstikkera. Po wojnie alianci znaleźli w Niemczech 400 obrazów z tego zbioru. Przekazali je rządowi holenderskiemu. Jednak kiedy wdowa po Goudstikkerze, Sophia, z czarnym notesem w ręku upominała się o nie, władze stwierdziły, że zostały legalnie sprzedane Göringowi i teraz są własnością narodu holenderskiego. Dopiero po dziesięcioletniej batalii rodzinie udało się odzyskać 202 obrazy, wśród których są dzieła Antona van Dycka, Giovanniego Belliniego, Claude'a Lorraina, Filippino Lippiego, Jana van Goyena i Gerarda ter Borcha.

Wychodzi na to, że skutki grabieży z lat 40. ubiegłego wieku będą ciągnęły się jeszcze latami.

Czasem myślę, że ta praca nie ma końca. Towarzyszy jej poczucie bezradności. Mój przyjaciel, historyk sztuki, był niedawno na konferencji w Berlinie, po części oficjalnej został zaproszony do mieszkania tamtejszego profesora, kolegi po fachu. Opowiadał mi potem: „Wchodzę do salonu, rozglądam się. A na ścianie, jak nic, wisi obraz Jacka Malczewskiego. Na pytanie, skąd go ma usłyszałem, że jest w rodzinie od pokoleń”. Nie brzmiało to wiarygodnie, ale bez twardych dowodów trudno negocjować.