Polska Agencja Prasowa: W dwudziestoleciu międzywojennym władze II RP przykładały dużą wagę do współpracy ze skupiskami polonijnymi w wielu zakątkach świata. Jak postrzegano misję polskiej diaspory w zabieganiu o polskie interesy, szczególnie w sytuacji zagrożenia niepodległości?

Reklama

Prof. Marek Kornat: To bardzo szerokie zagadnienie. Międzywojenna Polska była krajem o dużym przyroście naturalnym. Dość powiedzieć, że ludność kraju z 27 mln w 1921 r. powiększyła się do prawie 35 mln w roku 1939. Duże było zwłaszcza przeludnienie wsi. Uważano więc za uzasadnione wspieranie emigracji, jak wówczas mówiono, „nadwyżek ludności”, do krajów, w których ci Polacy mogliby znaleźć pracę. Tak kształtowała się emigracja zarobkowa, której tradycje sięgały jeszcze okresu zaborów. W okresie międzywojennym wychodźstwo ekonomiczne nabrało przyspieszenia. W tamtym czasie kształtowało się duże skupisko Polaków emigrujących do Francji. Była to więc emigracja w oparciu o przesłanki ekonomiczne, a nie polityczne.

Oczywiście można też powiedzieć, że II Rzeczpospolita miała i małą emigrację polityczną. A byli to pojedynczy politycy (więźniowie brzescy), wśród nich z pewnością na pierwszym miejscu Wincenty Witos, który udał się do Czechosłowacji, aby uniknąć pobytu w więzieniu.

Polityka państwa wobec skupisk Polaków rozsianych na świecie sprowadzała się do próby realizacji kilku zasadniczych założeń. Sądzono, że obowiązkiem państwa polskiego jest zadbanie o tych ludzi, tak aby utrzymać ich przy polskości, nie dopuścić do ich wynarodowienia. Zapewniano im opiekę konsularną, która miała ich zabezpieczyć przed trudnościami egzystencji w państwie, do którego wyjechali. Chodzi tu zwłaszcza o opiekę prawną. Najcięższe zadanie wiązało się z położeniem Polaków w III Rzeszy. Chroniło ich do pewnego stopnia polsko-niemieckie odprężenie (zapoczątkowane w 1934 r.), ale ciśnienie niemieckiego nacjonalizmu, któremu narodowy socjalizm nadał nową siłę, było bardzo mocne.

Dążono do stworzenia dużej organizacji koordynującej działania Polonii. W 1934 r. powstał Światowy Związek Polaków z Zagranicy („Światpol”) z marszałkiem Senatu Władysławem Raczkiewiczem na czele. Celem tej organizacji miało być scentralizowanie polityki państwa polskiego wobec skupisk Polaków w świecie. Służyć miało temu również wsparcie ze strony Senatu, który był traktowany jako ośrodek władzy państwowej szczególnie odpowiedzialny wobec społeczeństwa polskiego za los Polaków poza granicami kraju.

PAP: Jak po wrześniu 1939 r. rząd na Uchodźstwie postrzegał zadania stojące przed emigracją po utracie państwa?

Prof. Marek Kornat: Rząd RP na Uchodźstwie miał przed sobą jeden zasadniczy cel: odzyskanie niepodległości i terytorium utraconego na rzecz okupantów we wrześniu 1939 r., a ponadto uzyskanie terytorialnej rekompensaty na koszt Niemiec za zbrodniczą napaść i eksterminacyjną wojnę, podjętą 1 września 1939 r. Drogą do odbudowy państwa miało być oczywiście zwycięstwo koalicji antyniemieckiej. Kwestia ta jednak bardzo się skomplikowała, kiedy latem 1941 r. wstąpił do tej koalicji Związek Sowiecki. Tak powstała formuła określająca to państwo jako „sojusznika naszych sojuszników”. Nad Polską zawisło widmo „klęski w zwycięstwie”, jak to mądrze powiedział ambasador RP w Waszyngtonie podczas II wojny światowej Jan Ciechanowski.

Obecność licznych skupisk Polaków na Zachodzie jawiła się jako siła wspierająca rząd RP w walce o zwycięstwo sprawy polskiej. Szczególną wagę do tego zagadnienia przykładał gabinet Władysława Sikorskiego, ale również dwa inne gabinety rządowe II wojny: Stanisława Mikołajczyka i Tomasza Arciszewskiego. Uważano, iż szczególną siłą polityczną dysponuje diaspora polska w USA. Wydawało się, że każdy kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych musi się liczyć z jej poparciem. Mobilizacja milionów Polaków była jednak bardziej iluzją niż rzeczywistością. Niestety wśród znacznej części Amerykanów polskiego pochodzenia w USA występowało poczucie obojętności dla spraw narodowych. Działał tu proces asymilacji. Polacy nie byli w stanie działać tak skutecznie jak inne narodowości, zwłaszcza diaspora żydowska w USA. Poza tym obywatele amerykańscy polskiego pochodzenia z reguły głosowali na Demokratów, a więc na obóz Franklina D. Roosevelta.

Reklama

Walcząc o sprawę Polski, rząd liczył na mobilizację Polaków za oceanem, aby wzmocnić potencjał Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Akcja ochotniczego zaciągu nie spotkała się jednak z zainteresowaniem tak żywym jak podczas I wojny światowej i wypadła poniżej oczekiwań polskich elit politycznych. Na stosunek Polaków w USA do walki o sprawę polską nakładały się wspomnienia z okresu pierwszych lat po zakończeniu poprzedniej wojny światowej. Żołnierze służący w armii gen. Józefa Hallera po zakończeniu I wojny nie zostali potraktowani tak, jak na to zasługiwali; m.in. państwo polskie zalegało z płatnościami odszkodowań, rent. Jako weterani liczyli na dużo szerzej zakrojoną pomoc ze strony państwa, o którego niepodległość tak chwalebnie się upomnieli z bronią w ręku.

Akcja rekrutacyjna do Polskich Sił Zbrojnych nie była więc zbyt udana mimo wizyt w USA i Kanadzie premiera Władysława Sikorskiego i starań polskiego rządu.

Rząd RP stawiał na zaangażowanie przedstawicieli polskiej kultury na uchodźstwie. Wydawało się możliwe, że będą oni wywierać wpływ na życie umysłowe państw, w których się znaleźli. Celem tych działań miało być przypominanie o istnieniu Polski i jej prawach. I niewątpliwie można było liczyć na przedstawicieli polskich elit intelektualnych, którzy zajmowali istotne miejsce w życiu Zachodu. Wystarczy może wspomnieć prof. Oskara Haleckiego, o którym miałem sposobność kilkakrotnie pisać, czy wielkiego antropologa Bronisława Malinowskiego, albo socjologa Floriana Znanieckiego. Z tych zamysłów rządu powstała idea Polskiego Instytutu Naukowego, który powołano w maju 1942 r. w Nowym Jorku, wygospodarowując na ten cel środki rządowe.

Kultura polska podczas II wojny światowej miała swoją kartę do odegrania. Nie została ona jeszcze dostatecznie opisana. Niezapomnianym epizodem pozostaje choćby zachowanie pianisty Artura Rubinsteina na konferencji założycielskiej ONZ w San Francisco, na której otwarcie zagrał on Mazurka Dąbrowskiego – w hołdzie narodowi niemającemu na niej swego przedstawiciela.

PAP: Przeciwko polskim interesom i polskiej diasporze prowadzone były również działania zmierzające do jej rozbicia. Przykładem może być sprawa sowieckiego agenta, działacza polskiej emigracji w USA Bolesława Geberta.

Prof. Marek Kornat: Sowieckie służby specjalne energicznie i ofensywnie włączyły się w działania przeciw polskim interesom również na terenie Stanów Zjednoczonych. Udało im się osiągnąć znaczne sukcesy. Dążono do zmontowania agentury wpływu oraz ukształtowania grupy Polaków opowiadających się za opcją sowiecką. Przypadki ks. Stanisława Orlemańskiego czy ekonomisty prof. Oskara Langego są tu dobrymi przykładami. Na Kremlu panowało przekonanie, iż trzeba udowodnić rządowi USA i amerykańskiej opinii publicznej, że w środowisku polskiej diaspory występują silne i wyraźne podziały, a co najistotniejsze, część tych środowisk żywi nastroje sprzyjające „współpracy” ze Związkiem Sowieckim, i tym stoi w opozycji wobec rządu RP na Uchodźstwie. Ten wątek wpływu na Polaków w USA wciąż jeszcze nie jest wystarczająco przebadany źródłowo. Niedostępność archiwów sowieckich w przedmiocie działania służb specjalnych ciąży tu dotkliwie na naszych możliwościach jako historyków.

PAP: Czy również rządy naszych zachodnich sojuszników, m.in. sprzyjającej ZSRS administracji prezydenta Roosevelta, próbowały wpływać na zniwelowanie nastrojów antysowieckich wśród polskich środowisk emigracyjnych?

Prof. Marek Kornat: Byłbym ostrożny w sprowadzaniu całej polityki administracji Roosevelta do działań agentury sowieckiej. Roosevelt był przekonany, że Związek Sowiecki jest dla USA partnerem na „długie lata”. Uważał on, że po zakończeniu wojny pokój może zostać ocalony wyłącznie dzięki współpracy największych mocarstw. Wierzył w wymyśloną przez siebie doktrynę „czterech policjantów świata” – USA, Wielkiej Brytanii, Chin i ZSRS. Tu tkwi główna przyczyna klęski jego błędnych założeń. Niemożliwa jest współpraca państw demokratycznych i totalitarnych przy jednoczesnym poszanowaniu praw mniejszych narodów – zwłaszcza na dłuższą metę.

Roosevelt sądził, że ustroje to sprawa jakby bez znaczenia, i bardzo się pomylił. Z pewnością jednak działalność agentury sowieckiej była bardzo istotna w procesie kreowania polityki amerykańskiej. Akcja pod kryptonimem „Venona” to operacja warta wspomnienia. Sowieci zdobywali agentów wpływu w administracji rządowej USA. Ale nie tracili z pola widzenia emigracji narodów ujarzmionych. Prowadzili akcję mającą jasne założenia. Jej celem była zwłaszcza dezintegracja środowisk antykomunistycznych i wspieranie rozmaitych konfliktów oraz rozłamów.

Polityka rządów alianckich (Wielkiej Brytanii i USA) zmierzała do poddania kontroli wszelkich działań i wypowiedzi przedstawicieli polskiej diaspory, oczywiście z punktu widzenia jedności koalicji antyniemieckiej. Intensywnie działała cenzura. Efekty jej pracy są widoczne m.in. przy okazji ujawnienia zbrodni katyńskiej, kiedy ograniczano publikowanie wielu dotyczących jej informacji. Pamiętajmy, że od roku 1943 sprawa polska stała się jednym z głównych problemów zagrażających jedności koalicji antyniemieckiej. Postępowanie wobec Polski było więc pochodną tego punktu widzenia.

O ile przywódca Wielkiej Brytanii Winston Churchill reprezentował nieco bardziej realistyczne stanowisko wobec Sowietów, to prezydent USA do ostatnich chwil życia zakładał jak najbliższą i zgodną współpracę ze Stalinem. Nieprawdziwe są wszelkie sugestie, że w ostatniej fazie życia amerykański przywódca pragnął porzucić swoją prosowiecką linię. Jeszcze 11 kwietnia, a więc godziny przed śmiercią, napisał list do Stalina (już nie wysłany), z którego wynika, że konflikt o Polskę sprowadzał do rangi „burzy w szklance wody”. Oczywiście wśród amerykańskich dyplomatów i wojskowych byli i tacy, którzy wyrażali odmienne opinie. Mam tu na myśli ambasadora w Moskwie Williama A. Harrimana albo późniejszego architekta doktryny „powstrzymywania” George’a Kennana. Nie mieli oni jednak szans przejąć kontroli nad amerykańską dyplomacją. Do korekty założeń Roosevelta nie doszło. Nie doprowadziło do tego nawet Powstanie Warszawskie. Opcja realistycznego stosunku do Sowietów nie odniosła zwycięstwa. Powstanie było jedynie argumentem dla przeciwników polityki Roosevelta, którzy zauważyli, że faktycznym celem polityki sowieckiej nie jest żadne wyzwolenie Europy Środkowej, ale zmiażdżenie Polski rękami Niemiec, aby potem narzucić Polakom komunizm, przerabiając ten naród w naród sowiecki.

PAP: Warto także spytać o współpracę polskich środowisk emigracyjnych z przedstawicielami innych narodów Europy Środkowej. Czy istniała możliwość stworzenia wspólnego bloku zabiegającego o interesy tej części kontynentu, przeciwko planom Związku Sowieckiego i jego porozumieniu z państwami Zachodu?

Prof. Marek Kornat: Na możliwości realizacji takich założeń cieniem kładł się dysonans polsko-czechosłowacki. W sprawie współpracy z innymi narodami Europy Środkowej gen. Sikorski miał dość dobrze przemyślane poglądy. Jego zdaniem Polska, jako największy kraj tej części Europy, miała „naturalne” prawo, jako primus inter pares, do przewodzenia innym narodom położonym między Niemcami a Związkiem Sowieckim w oporze przeciw dominacji wielkich mocarstw. Tymczasem Czechosłowacja w osobie swojego lidera prezydenta Edvarda Beneša hołdowała innej koncepcji – wyraźnie prosowieckiej, dość oportunistycznej, w każdym razie trudnej do pogodzenia z polską racją stanu. Sikorski i Beneš szli osobnymi drogami – chociaż przyświecał im bardzo podobny cel w postaci wyzwolenia własnych podbitych przez wroga krajów.

Kiedy emigracyjny prezydent Czechosłowacji zorientował się, że pójście w porozumieniu z Polakami poprawi jego pozycję na Zachodzie, to zdecydował się na współpracę z nimi. Zmienił jednak zdanie, gdy uznał, że większe korzyści dla swojego kraju może wyciągnąć z kooperacji z Sowietami. Warto nadmienić, że w ostatniej fazie wojny Beneš przeniósł nawet siedzibę swego rządu do Moskwy. Współpracy polsko-czechosłowackiej, która nadałaby spoistości ideom współdziałania narodów tej części kontynentu, nie można więc było skutecznie przeprowadzić. Mógł Sikorski ogłaszać, że odstępuje od założeń polityki Becka, ale na nic to nie mogło się przydać.

Pamiętajmy, że wiele innych narodów Europy Środkowej stanęło po stronie Niemiec. Narody bałtyckie uznawano za zbyt małe, aby mogły odegrać większą rolę. Godzono się z ich inkorporacją do ZSRS w 1940 r. Gen. Sikorski sądził, że przewaga Sowietów i ich rola w toczącej się wojnie doprowadzi do sytuacji, w której kraje te nie będą w stanie odzyskać niepodległości. Uważano, że być może Litwa, dzięki wsparciu państw zachodnich, zyska szansę na uchronienie się przed sowiecką dominacją. Ale aż do końca wojny nie było to przesądzone. Bliższa współpraca z bałtyckimi rządami na uchodźstwie doszła do skutku dopiero po wycofaniu uznania międzynarodowego dla rządu RP na Uchodźstwie.

Podsumowując, można stwierdzić, że polskie koncepcje współpracy państw Europy Środkowej zakładały zawsze przywództwo naszego kraju z racji jego wielkości w porównaniu z innymi państwami Międzymorza. Idee te miały wsparcie Wielkiej Brytanii, ale tylko do 1942 r., kiedy stało się jasne, że Związek Sowiecki jest im bardzo niechętny. Mocarstwa anglosaskie nie starały się wystarczająco o doprowadzenie do przejścia takich państw jak Węgry czy Rumunia na stronę aliancką. Nie dawano im jasnej alternatywy politycznej.

PAP: Na ile udało się przenieść polskie życie intelektualne z okupowanego kraju do ośrodków emigracyjnych? Mam na myśli m.in. analizowany przez pana profesora fenomen badającego ZSRS Instytutu Europy Wschodniej w Wilnie, który, jak się wydawało, mógłby mieć duże znaczenie dla kształtowania programów politycznych polskiej emigracji w trakcie wojny i po jej zakończeniu.

Prof. Marek Kornat: To przeniesienie udało się w stopniu umiarkowanym. Jedno jest pewne. Warto podkreślić, że jakkolwiek ocenialibyśmy układ Sikorski-Majski, który nie zawierał w swych postanowieniach wielu fundamentalnych kwestii, takich jak sprawa potwierdzenia granicy wschodniej, to jednak dzięki niemu udało się wyrwać z sowieckich obozów ponad 100 tys. Polaków. Wśród nich było wielu intelektualistów. Byli to m.in. wybitni sowietolodzy z Wilna – Wiktor Sukiennicki i Stanisław Swianiewicz, o których miałem sposobność pisać. Uratowanie ich i innych intelektualistów wydaje się usprawiedliwiać kontrowersyjną decyzję Sikorskiego o podpisaniu układu z Sowietami. Wielu z nich odegrało później wielką rolę w życiu intelektualnym polskiej emigracji.

Czy można więc mówić o ciągłości polskiego życia intelektualnego w kraju i na emigracji? – to osobne pytanie. Moim zdaniem zdecydowanie tak. Ludzie nauki czy artyści albo pisarze, których los rzucił na emigrację – byli spadkobiercami II Rzeczypospolitej. Swoją egzystencją przedłużyli jej byt aż po rok 1990, kiedy władze na uchodźstwie uległy rozwiązaniu w związku z emancypacją kraju po okrągłym stole i wolnymi wyborami prezydenta Rzeczypospolitej. Jednak straty ludzkie wśród polskich elit pod rządami obu totalitarnych okupantów były ogromne i niemożliwe do odwrócenia. Teza ta zresztą nie jest zbyt odkrywcza. Powtarzam ją dla porządku.

PAP: Czy w 1945 r. można było mówić o programie politycznym dotyczącym przyszłości sprawy polskiej, wspólnym dla całej polskiej diaspory, czy raczej ówczesne podziały polityczne były zbyt głębokie?

Prof. Marek Kornat: Odpowiedź na to pytanie nie może być jednoznaczna. Już w 1945 r. istniały na uchodźstwie dwa obozy polityczne – mówiąc w skrócie. Pierwszy z nich zakładał całkowitą negację porządku ustalonego w Jałcie. Widział w nim zbrodnię przeciwko narodowi polskiemu oraz bezprawie, które nie ma precedensu w dziejach stosunków międzynarodowych. To stanowisko reprezentował rząd Tomasza Arciszewskiego, który wysoko trzymał sztandar niepodległości i uznawał porządek powojenny za bezprawny. Za tym stanowiskiem stało przekonanie o nieuchronności III wojny światowej, czyli konfliktu państw zachodnich ze Związkiem Sowieckim. Zakładano, że tak jak konferencja w Monachium i polityka appeasementu nie położyły trwałych fundamentów pod pokój w Europie, tak konferencja jałtańska nie będzie podstawą pokoju, ale zarzewiem nowej wojny na wielką skalę. Uważano, że za sprawą takiego konfliktu sprawa polska ponownie pojawi się na arenie międzynarodowej i osiągniemy jako naród cel naszych dążeń.

Druga opcja była mniejszościowa. Reprezentował ją Stanisław Mikołajczyk i inni politycy, których możemy zaliczyć do jego obozu. U podstaw ich planu legła idea taktycznego uznania Jałty, aby wrócić do kraju i kontynuować działalność polityczną. Wierzyli oni, że pomimo straszliwego ciężaru uchwały konferencji jałtańskiej trzeba uznać, aby możliwe stało się stworzenie w kraju silnego ruchu antykomunistycznego, który mógłby przejąć władzę przy pomocy kartki wyborczej. Życzeniowość tego myślenia miała stać się jasna nieco później. Oczywiście można było liczyć na zwycięstwo nad komunistami w wyborach, ale miałyby one sens wyłącznie w warunkach międzynarodowej kontroli nad ich przebiegiem i liczeniem głosów. Stanowisko Mikołajczyka było więc tylko pozornie realistyczne. Zakończyło się dotkliwą klęską w 1947 r. Jego postępowanie jako polityka miało jednak swoje znaczenie, gdyż dowiodło światu i Polakom, że żaden kompromis z komunistami nie jest osiągalny. Albo kapitulacja, albo klęska. Trzeciej opcji nie ma.

Można powiedzieć, że polska emigracja polityczna była podzielona pomiędzy dwa obozy. Skłócenie tych środowisk było bardzo silne i nie wygasło po powrocie Mikołajczyka do Wielkiej Brytanii jesienią 1947 r. Jeszcze przez wiele lat spór ten odbijał się w sporach toczonych na emigracji.

Jeszcze większy konflikt wybuchł w 1954 r., a był to spór o legalizm. Jak wiadomo, prezydent August Zaleski, który w kontrowersyjnych okolicznościach zastąpił na urzędzie Raczkiewicza (latem 1947 r.), nie złożył urzędu, chociaż do tego się zobowiązywał. Odmówił przekazania władzy gen. Kazimierzowi Sosnkowskiemu. Odrzucił jego Akt Zjednoczenia, który generał wynegocjował ze stronnictwami politycznymi. Powstał rozłam na lata. Emigracja podzieliła się na dwa obozy aż po rok 1972. Z jednej strony mniejszość stojąca przy Zaleskim per fas et nefas, a po drugiej większość w postaci Rady Zjednoczenia Narodowego z przywódcami w osobach gen. Władysława Andersa, Tomasza Arciszewskiego i Adama Ciołkosza. Antagonizm narastał.

Po roku 1954 jakby przygasły inne konflikty, m.in. te ideowe, toczone między obozem piłsudczykowskim a narodowym, z kolei utrwalił się spór o legalizm. Wszystko to o tyle trudno zrozumieć, że wszyscy Polacy na uchodźstwie zmierzali do jednego celu. Wspólnie uznawali, że jedyną drogą dla Polski jest oczekiwanie na zmianę koniunktury międzynarodowej i wykorzystanie polskiego rządu na Uchodźstwie, jaki pozostaje do dyspozycji. Oczywiście te nadzieje bardzo ograniczyło stopniowe likwidowanie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie oraz przekazanie przez rząd brytyjski środków finansowych rządu RP Uchodźstwie władzom w Warszawie, czyli rządowi Bolesława Bieruta. Nastąpiło to po 5 lipca 1945 r.

Jedno nie ulega wątpliwości. Emigracja wypełniła swoją służebną rolę wobec ujarzmionego narodu w kraju w sposób zupełnie dobry.