Niewielu gliwiczan wie, że ten sympatyczny uśmiechnięty starszy pan, którego czasem mogą spotkać w kolejce do kasy w sklepie spożywczym, w czasie II wojny światowej należał do elity komandosów polskiego podziemia. Wyszkolony w Wielkiej Brytanii, specjalista od dywersji, cichej likwidacji wroga, konspiracji i walki podziemnej, jest także ostatnim weteranem noszącym zaszczytne miano Cichociemnego.
Przemysław Bystrzycki - inny z Cichociemnych zrzucony na spadochronie do Polski 23 listopada 1944 roku - na pytanie, skąd wzięła się ta nieformalna nazwa jego formacji, odpowiadał, że kandydaci na skoczków trenowali w nocy, a ich ćwiczenia instruktorzy nazywali "silent killing", czyli "zabijaniem po cichu". Stąd nazwa. Według innego wytłumaczenia chodziło o sposób rekrutacji do grupy elitarnych spadochroniarzy - kandydaci w sposób "cichociemny" znikali z macierzystych jednostek po tym, jak odwiedzał je tajemniczy oficer. Wyjazd następował w nocy, niespodziewanie, w sekrecie. Rano koledzy żołnierza zastawali tylko pustą pryczę.
W szeregi Cichociemnych trafiali najlepsi, bo i zadania, jakie przed nimi stawiano, były najwyższej wagi. Powietrzni komandosi służyli w okupowanej Polsce w dywersji, wywiadzie, walczyli w oddziałach partyzanckich, podkładali bomby pod transporty wroga i organizowali zamachy na hitlerowskich dygnitarzy.
Wśród nich był również Aleksander Tarnawski, rocznik 1921.
Byłem wytrzymały. Marsze, nawet z obciążeniem, to była dla mnie zabawa, a nie szkolenie - opowiada w rozmowie z Emilem Maratem i Michałem Wójcikiem. - Czy wyróżniałem się na tle innych? Nie sądzę. W tym wieku, miałem wtedy dwadzieścia jeden lat, to się góry przenosi. Co mnie obchodziły jakieś zakwasy czy zmęczenie! Nic a nic - dodaje.
Do Wielkiej Brytanii trafił przez Węgry, gdzie uciekł przed inwazją sowiecką w październiku 1939 roku. Z obozu dla uchodźców dostał się do Francji, by walczyć w szeregach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Przydzielono go do 1 Pułku Piechoty 1 Dywizji Grenadierów. Po kapitulacji Paryża ewakuował się przez Kanał La Manche i został wcielony do 16 Brygady Pancernej, a następnie do 1 Dywizji Pancernej. Jak opowiada, przez ponad dwa lata służby pancerniaka strasznie się wynudził. Wtedy nadarzyła się okazja...
Zostałem poproszony do kompanijnej kancelarii. Zastałem tam pułkownika Protasewicza (ppłk Michał Protasewicz, szef VI Oddziału współpracującego z AK i organizującego misje do kraju - przyp. red.), a ten zaproponował mi, czy raczej zapytał bardzo wprost, czy nie chciałbym polecieć do Polski. Zastrzegł, że nie powinienem się kierować ambicjami, tylko żebym pomyślał, czy rzeczywiście jestem gotów i czy chcę. Żadnej długiej tyrady nie było, konkretne proste pytanie. A ja po tych dwóch, prawie trzech latach nieróbstwa poleciałbym wszędzie, gdzie by kazali, więc oczywiście od razu się zgodziłem. Bez żadnego zastanawiania się. Przygoda. Bez rozbudowanych patriotycznych pobudek i wzniosłego porywu serca - opowiada ostatni Cichociemny.
Potem szkolenie w Szkocji. Bieganie, chodzenie po wąskiej kładce, obok której czasem znienacka eksplodował mały ładunek wybuchowy, zjazd na linie ze skały na plażę, skoki z pierwszego piętra, chodzenie po górach na azymut, walka wręcz, duszenie, zachodzenie wartownika od tyłu. Trzy tygodnie morderczych fizycznych szkoleń zanim trafił na kurs dywersji i konspiracji. Wreszcie przyszedł czas na skok treningowy. - Po prostu włożyli nam na plecy spadochron, do samolotu i hop - opowiada Cichociemny.
W nocy z 16 na 17 kwietnia 1944 roku podporucznik Aleksander Tarnawski, pseudonim Upłaz, wyskoczył na spadochronie nad okupowaną Polską, niedaleko Warszawy. Pod koniec czerwca był już na Nowogródczyźnie, gdzie został przydzielony do Zgrupowania Zachód Okręgu Nowogródek AK i trafił pod rozkazy Jana Wasiewicza, "Lwa". Jak ostatni Cichociemny w rozmowie z Emilem Maratem i Michałem Wójcikiem wspomina ten kolejny, bardzo ważny etap w życiu? Bez ogródek mówi na przykład o okrucieństwie swojego dowódcy.
Pierwsze, co mnie uderzyło, może zaskoczyło, to że partyzanci mieli sowieckiego jeńca. Miał cały czas ręce związane z tyłu. Dzień i noc. No i przemieszczał się z oddziałem ze wsi do wsi. Źle mnie to nastawiło do "Lwa". (...) To było okrutne, prowadzali tego chłopaka związanego. Nie był pobity, ale i tak udręczony. Któregoś dnia "Lew" kazał go zastrzelić. Wyprowadzić i zastrzelić. Jak na moje kryteria to było coś okropnego. Straciłem do niego jakąkolwiek sympatię, nawet, że tak powiem, nabrałem antypatii. Ja wiem, że okrucieństwa były po obu stronach, bo spotykaliśmy tam patrole niemieckie i sowieckich partyzantów. Ale tak zastrzelić człowieka w polu... (...) To rzeczywiście były Dzikie Pola. Jak z Sienkiewicza. To się zgadza, że wszyscy byli wrogami wszystkich. Była partyzantka sowiecka, polska, byli jacyś nieregularni bandyci. Ale tak zabić człowieka, bo już się dowódcy znudził? Koszmar. Może nie byłem na coś takiego przygotowany?
Jak sam przyznaje, lubił strzelać, ale nie do ludzi. Przypomina jedną z akcji, której wstydzi się do dziś, kiedy jego oddział natknął się na sowieckich partyzantów rabujących wiejskie chałupy.
Zaczęli uciekać do lasu, miedzą, w zbożu. Otworzyliśmy ogień, wszyscy strzelali, a tamci uciekali. (...) W ferworze instynktownie wyrwałem karabin z rąk jakiegoś naszego chłopaka i strzeliłem raz czy dwa razy, nie celując jakoś specjalnie. Nie wiem, czy uciekającemu sowieckiemu partyzantowi zrobiłem coś złego. Chyba nie. Głupio mi to teraz mówić, czuję zażenowanie, wstydziłem się już wtedy tego, że usiłowałem zastrzelić człowieka, który uciekał.
Gwałtowny przełom w jego walce partyzanckiej nastąpił w lipcu 1944 roku, kiedy tuż po operacji Ostra Brama i wspólnym wyzwalaniu Wilna Armia Czerwona rozpoczęła akcję aresztowań żołnierzy Armii Krajowej. "Upłaz" wraz z kolegami z oddziału musiał uciekać.
To, że nie wybuchła wtedy panika, to jakiś cud. Obława, a w roli psów tropiących - czołgi i samoloty, w roli gończych - rzesze czerwonoarmiejców. Jeszcze kilka dni temu wymieniali się z nami zegarkami, ale gdy padł rozkaz, z przyjaciół zmienili się - który to już raz? - w śmiertelnych wrogów. Słychać strzały, krzyki albo szepty. Ale żołnierz wtedy był już wytrenowany, chłopcy wiedzieli, co robić. Pochyleni tak, żeby nie wystawać ponad kłosy żyta - biegiem, gęsiego, w pola. A za nami, z boków, łuny ognisk, jakieś sowieckie oddziały odpoczywają. Inne nas tropią.
Jak wspomina, przytrafiła mu się wówczas dość niecodzienna sytuacja. Odprowadzał konno oddział partyzantów go wsi Gudełki, gdzie według informacji z rozrzucanych sowieckich ulotek chętni mogli złożyć broń i odejść wolno. Wracał, kiedy na leśnej polanie spostrzegł stojący samolot, radziecki kukuruźnik. Sowiecki pilot rozmawiał z chłopcem pasącym krowy, częstował się jagodami zebranymi przez pastuszka. Tarnawskiemu przeszła przez głowę myśl, że mógłby zastrzelić żołnierza i spalić jego samolot. - Miałem pistolet maszynowy - opowiada. Jednak odpuścił. Pilot też nie zamierzał sięgać po broń. Porozmawiali chwilę.
Jedyny odruch, jaki miałem, to wziąć te jagody z rąk chłopca i sobie zjeść - przyznaje.
Ci, którzy nie chcieli pójść do sowieckiej niewoli, podzielili się na grupy i ruszyli do Warszawy, na przełaj, starając się omijać patrole czerwonoarmistów. Nie wiedzieli, że w stolicy trwa powstanie, że zanim tam dotrą, miasto przestanie istnieć. "Upłaz" szedł z "Katarzyną" - Elżbietą Nowocień, sanitariuszką z oddziału. Wtedy jeszcze nie domyślał się nawet, że za pięć lat będzie jego żoną. Jeszcze w okolicach Grodna został zwolniony ze służby i formalnie stał się cywilem. Pamięta, że w Grodnie zostali przyjęci u kobiety należącej do Armii Krajowej, która poczęstowała ich krokietami z mięsem. Pod Warszawą u rodziny w małym domku, gdzie szukali schronienia, zjedli kaszę z olejem.
W rozmowie z Emilem Maratem i Michałem Wójcikiem Aleksander Tarnawski wraca również do wydarzenia, które - jak twierdzi - zakończyło jego wojenny epizod jako żołnierza, komandosa i Cichociemnego. 17 stycznia 1945 roku przeszedł za Rosjanami i kościuszkowcami przez zamarzniętą Wisłę, wprost w ruiny lewobrzeżnej Warszawy. - To była pustynia. Nie było miasta. Nie było żywej duszy. Wydawało mi się, że jestem pierwszy na obcej planecie. Jakbym ją odkrywał - opowiada. Wtedy spostrzegł wystającą ze śniegu ludzką zamarzniętą nogę. - Na kostce i stopie strzępy onucy, poza tym noga była goła, do kolana albo trochę dalej. Całkowicie zamarznięta, sczerniała, wystawała ze śniegu jak jakiś kij, proteza - dodaje. Ten widok nim wstrząsnął.
Ale choć przekonuje, że wtedy, w styczniu 1945 roku nieodwracalnie przestał być żołnierzem, że wojskowa satysfakcja zgasła w nim na widok wystającej ze śniegu nogi zabitego, nigdy nie pozbył się wojskowego sznytu i wyuczonych zachowań. 70 lat po zrzucie na terytorium okupowanej Polski postanowił powtórzyć skok na spadochronie. - 70 lat temu było łatwiej - wspominał. Wtedy miał 24 lata, teraz 94. Wtedy skakał z wysokości 200 metrów, teraz z 2000. Wtedy była noc, ciemność i on samotnie uczepiony pod czaszą. Tym razem Cichociemnego asekurował komandos. On nie czuł jednak strachu - ani wtedy, ani teraz.
Strach? Nie jestem żadnym herosem, ale się nie bałem. W ogóle. To nie był jakiś nadzwyczajny, wielki wyczyn. Skoro skoczyłem wtedy, ten skok teraz nie stanowił żadnego "przełamania". Lądowanie było łagodne, mimo że w telewizji wyglądało na dość twarde. Ale ze szkolenia w czterdziestym trzecim pamiętałem o wiele gorsze. Choć jedno lądowanie miałem wtedy też niezwykłe, wyjątkowe: latem tuż po zachodzie słońca ziemia była nagrzana i prądy termiczne szły do góry. I w ogóle nie zdałem sobie sprawy, że usiadłem, tak było łagodnie. Pamiętam, że poczułem się lekki jak piórko. A ten (...) skok mógł być większym przeżyciem dla żołnierza GROM-u, który mnie asekurował - on pewnie czuł się odpowiedzialny za staruszka, bo na jego barkach spoczywało bezpieczne lądowanie. Ja - tylko nogi razem, lekko ugięte, gotowe do mocniejszego uderzenia o ziemię. Odruchowo - tyle lat, a w człowieku to zostało! To śmieszne, ale myślałem też o tym, żeby nie jęknąć.
Bohater "Ostatniego", mimo bogatej wojennej przeszłości, mimo swoich doświadczeń i zasług Cichociemnego nie czuje się jak bohater wojenny. Z rozmowy z Maratem i Wójcikiem przebija jego skromność. Przekonuje, że niczym szczególnym się nie zasłużył. Nie uważa nawet, że należą mu się jego wojenne odznaczenia - cztery Krzyże Walecznych.
Żartuję sobie z żoną, że te cztery razy "kawu" to dostałem za wypicie czterech whisky przed skokiem do Polski. Rzeczywiście coś wychyliłem. A serio, to naprawdę nie mam pojęcia, o co chodzi. Myślę, że to musiał być jakiś dziwny mechanizm przyznawania. Zresztą słyszałem po wojnie, że niektórzy moi koledzy zamieniali sobie cztery Krzyże Walecznych na jedno Virtuti Militari, że można było taki wniosek złożyć. Ja tego nie robiłem. (...) Zawsze konsekwentnie powtarzam, że nie dokonałem niczego bohaterskiego. I tyle, proszę panów. Skok ze spadochronem aż takim bohaterstwem nie jest.