Fascynujące i zupełnie wydumane opowieści o obcych możemy znaleźć już przecież w kulturze greckiej, potem w średniowieczu i w czasach wielkich odkryć geograficznych.

Zasada była prosta - brało się cechy i zachowania, jakie znamy najlepiej, i zestawiało je w innym porządku: Kobiety znoszące jaja, ludzie z trąbami słoni zamiast nosów, konie rządzące ludźmi jako tępymi stworzeniami pociągowymi. Z czasem jednak nasza planeta stawała się coraz dokładniej opisana i usystematyzowana. Ci, którzy nadal chcieli opowiadać o poszukiwaniu, a zwłaszcza o znalezieniu innych, obcych cywilizacji, musieli więc zacząć spoglądać w niebo. Choć zasady wymyślania tych cywilizacji pozostały takie same - literaci, filmowcy, twórcy gier i komiksów wymyślali je, składając z naszych ziemskich elementów. No bo i skąd mieli wziąć coś oryginalnego?

Jak wymyślić Obcego?
Świetnie to widać chociażby w powieściach jednego z najpopularniejszych pisarzy pierwszej połowy XX wieku, Edgara Rice Burroughsa, znanego głównie jako twórcy postaci Tarzana. W jego cyklu pt. "Pellucidar" bohaterowie odkrywają świat (i cywilizację) mieszczące się 500 mil pod powierzchnią naszej planety. Planety, która okazuje się wydrążoną skorupą z drugim małym słońcem w samym centrum. Kolejne cykle ERB umieścił już w kosmosie: cykl "Barsoom" rozpoczynający się "Księżniczką z Marsa" opowiada o Johnie Carterze z Wirginii, który przenosi się na czerwoną planetę i tam poznaje lokalną cywilizację, której przedstawiciele wyglądają tak jak my, tyle że są czerwoni i… jajorodni. Co nie przeszkadza Carterowi zakochać się w miejscowej księżniczce i mieć z nią dzieci. To znaczy najpierw jajka. Jeszcze inny cykl Burroughsa zaczynający się od powieści "Piraci z Wenus", jak łatwo się domyślić, pokazuje analogicznie swojską i sympatyczną cywilizację z tej planety.

Podobnie lekkie podejście do obcych cywilizacji (acz na znacznie większą, galaktyczną skalę) prezentują telewizyjne seriale sf ze słynnym "Star Trekiem" na czele. Gdziekolwiek się udadzą jego bohaterowie, wszędzie natrafiają na dziesiątki kosmicznych ras, które zadziwiającym zbiegiem okoliczności kosmicznej ewolucji są w pełni antropomorficzne - od ludzi różni ich jedynie czasem kolor skóry i najróżniejsze narośla na głowie, aczkolwiek takie, które nie oszpecają pięknych aktorek wcielających się często w role kosmicznych piękności.

Seriale "Star Trek" dzieją się jednak (jak większość fantastyki naukowej) w odległej przyszłości. Wtedy kontakty z obcymi cywilizacjami są już codziennością. Ale kiedyś musiał wcześniej nastąpić ten pierwszy raz. I właśnie pokazane w kinowym filmie "Star Trek: Pierwszy kontakt" tytułowe nawiązanie znajomości z kosmitami, jest wręcz modelowym obrazem takiego spotkania we współczesnej popkulturze.

Bliskie spotkanie
Pierwszy kontakt z obcą cywilizacją to coś, co zawsze pociągało ludzi. Zarówno twórców kultury, jak i naukowców czy podających się za naukowców szarlatanów. Bo przecież może ten kontakt już nastąpił, tylko musimy nauczyć się odczytywać jego ślady. Tak przynajmniej twierdzi Erich von Daniken w swoich książkach, co zostało zresztą zupełnie sprawnie przełożone przez polski team Mostowicz/Górny/Polch na ośmioczęściowy komiks "Ekspedycja". W zalewie filmów ("E.T.", "Predator") o sympatycznych bądź morderczych obcych, ale dziwnym trafem mających po dwie ręce i dwie nogi; czy seriali ("Roswell", "Smallville"), w których kosmici chodzą do normalnych amerykańskich ogólniaków, tyle że wszystko polewają Tabasco albo strzelają ogniem z oczu - pojawiają się czasami twórcy, którzy do problemu podchodzą serio.

W pierwszej powieści Michaela Crichtona ("Jurrasic Park", "Wschodzące słońce", "W sieci") pod tytułem "Andromeda znaczy śmierć" pierwszy kontakt z pozaziemskim życiem to śmierć prawie całej populacji małego miasteczka w Arizonie, na terenie którego pojawiły się po przeniknięciu przez atmosferę kosmiczne mikroorganizmy. Crichton z przekonaniem (i niezłymi podstawami naukowymi) twierdzi, że tak właśnie będzie wyglądać pierwsze pozaziemskie życie, na jakie natrafimy. I pewnie ma rację.

Dla twórców współczesnej kultury popularnej jedno jest jasne. Jeśli dziś nastąpić ma kontakt z obcą cywilizacją, życiem pozaziemskim, to nie dlatego, że my ich odszukamy. Wręcz przeciwnie. Autorzy tych fabuł różnią się przede wszystkim w odczytywaniu intencji kosmitów. Jedni uważają, że z rąk/macek/pazurów/nibynóżek (niewłaściwe skreślić) nie może spotkać nas nic dobrego ("Zły smak" Petera Jacksona, "Dzień Niepodległości" Rolanda Emmericha, "Znaki" M. Night Shyamalana, "Oni żyją" Johna Carpentera). Inni, że kosmici to fajne chłopaki, którzy nam dobrze życzą ("Bliskie spotkania trzeciego stopnia" Stevena Spielberga, "Kokon" Rona Howarda, "Głębia" Johna Camerona). Istnieje jeszcze możliwość, że nawet nie zauważą naszego istnienia i polecą dalej ("Piknik na skraju drogi" Arkadija i Borysa Strugackich).

Gdzieś pomiędzy tym wszystkim są oczywiście twórcy serialu "Archiwum X", w którym nic do końca nie wiadomo: czy kosmici istnieją, czy to tylko pozoracja, a jeśli istnieją, to czy nam pomagają przeciw konspiracji złych polityków, czy wręcz przeciwnie. Choć przecież jak w złych kosmitów jakoś można uwierzyć, to w dobrych polityków ciężko. "W "Archiwum X" jednak nic do końca nie wiadomo i dlatego ten serial od tylu lat uznawany jest za dzieło kultowe.

Kosmici są wśród nas?
Kosmici ukryci gdzieś wśród nas to również temat z wielką zarówno literacką, jak i filmową tradycją. W ten sposób fantaści próbują odpowiedzieć na podstawowe pytanie: skoro gdzieś są te obce cywilizacje i pewnie niektóre z nich powstały od nas wcześniej i są od nas znacznie bardziej rozwinięte, to czemu do tej pory same nie nawiązały z nami kontaktu? Można to jeszcze tłumaczyć właśnie tak jak w "Star Treku", że w kosmicznym kodeksie istnieje podstawowa "Pierwsza dyrektywa" zabraniająca nawiązywania kontaktu i ingerowania w rozwój cywilizacji na prymitywnym poziomie rozwoju.

Ale można jeszcze inaczej. Może po prostu tamte cywilizacje już się skończyły? Zaczęły się wcześniej i skończyły się wcześniej? Może (jak głosi jedna z fantastycznych koncepcji rozwoju) każda cywilizacja zmierza do spektakularnej autodestrukcji? I pomijając już niespecjalnie optymistyczną myśl, że jeśli każda to nasza również, to gdy dotrzemy w końcu do kolebki takiej cywilizacji, znajdziemy tylko ruiny i popioły? Tak jak opisał to Stanisław Lem w "Astronautach".

Poszukiwanie i znajdowanie obcych cywilizacji podczas przyszłej peregrynacji kosmosu było bardzo popularnym tematem literatury fantastyczno-naukowej pół wieku temu. I już wtedy rozpatrywano najróżniejsze - etyczne, religijne, społeczne czy kulturowe efekty takich kontaktów. Dobrym i dość świeżym przykładem takich rozważań jest powieść "Mówca umarłych" Orsona Scotta Carda, w której nasze niezrozumienie obcych zachowań, obyczajów, a nawet fizjologii doprowadza do tragedii.

Choć nawet i tu, jak w całej fantastyce, kosmiczni obcy są li tylko wymieszaniem elementów znanych z naszej ziemskiej kultury i biologii. I dopóki nie napotkamy prawdziwych obcych, tak będzie zawsze. Bo nie sposób sobie wyobrazić czegoś, o czym w ogóle nie mamy pojęcia. I dlatego najuczciwsza wydaje się wizja przyszłości, jaką stworzył w serialu "Firefly" Joss Whedon. W jego kosmosie jest wiele rozrzuconych ziemskich kolonii, ale obcych nie ma wcale. Jedyny, który jest pokazany w jednym z odcinków, zostaje błyskawicznie zdemaskowany jako jarmarczna podróbka zszyta z różnych powszechnie dostępnych elementów.

Kamil Śmiałkowski, (pop)kulturalny krytyk, szef działu publicystyki "KKK", twórca komiksów; pisał również scenariusze do telewizyjnych koncertów i programów kulturalnych oraz komiksów reklamowych.




























Reklama