Nikt wówczas nie wiedział, że Sputnik miał odwrócić uwagę od opóźnień w radzieckim programie rakietowym. Podstawowym zadaniem inżynierów z Siergiejem Korolowem na czele była bowiem budowa międzykontynentalnego pocisku, który byłby zdolny przenosić ładunki jądrowe. Tymczasem w drugiej połowie 1957 r. rakieta R-7, która miała do tego służyć, nie była jeszcze w pełni gotowa do swojej roli. Inżynierowie, którzy pracowali nad projektem czuli, że muszą udowodnić postęp swoich prac Nikicie Chruszczowowi - który dopiero co udaremnił próbę odsunięcia go od władzy.

Reklama

Chruszczow zresztą roztoczył nad całym programem rakietowym osobisty parasol ochronny, dzięki czemu Korolow przekonał wojskowych do zmarnowania – jak to widzieli – rakiety na wysłanie w kosmos zabawki. Jednak ani oni, ani Chruszczow, ani tym bardziej Korolew nie żałowali swojej decyzji, kiedy zrozumieli, jaka bombą polityczną okazał się satelitą. Każdy mógł Sputnika zobaczyć lub usłyszeć. Radioamatorzy mogli nastawić swoje odbiorniki na transmitowany przez niego sygnał. Za pomocą nieskomplikowanych instrumentów można go też było zobaczyć – został wypolerowany po to, żeby odbijać światło słoneczne, a przez to być bardziej widocznym.

Co najważniejsze, Sputnik zadał kłam narracji o zacofanym komunizmie i zaawansowanym kapitalizmie. W ten sposób wywołał szok, który uruchomił najbardziej pasjonujący wyścig wszechczasów – wyścig kosmiczny, którego beneficjentami jesteśmy wszyscy do dziś.

W latach 50. Ameryka uzyskała nad Związkiem Radzieckim strategiczną przewagę. Po drugiej wojnie światowej Waszyngton przeznaczył bowiem ogromne środki na budowę lotnictwa strategicznego. Flota ponad tysiąca bombowców, z których ponad połowa utrzymywana była w stanie gotowości bojowej, mogła zrzucić ładunki jądrowe w praktycznie każde miejsce w ZSRR. Amerykanie dokładali też wszelkich starań, żeby regularnie przypominać o tym fakcie Rosjanom: co rusz podrywali swoje bombowce (czasami po kilkaset naraz), żeby te przeleciały bezkarnie nad terytorium komunistów. CIA obawiała się nawet, że te zaczepne loty mogą wprowadzić Rosjan w błędne przeświadczenie, że Stany Zjednoczone szykują się do wojny.

ZSRR nie był wtedy w stanie dorównać USA pod tym względem. Ówczesne, radzieckie projekty bombowców strategicznych nie należały wówczas do najbardziej udanych, a nawet jeśli, to w porównywalnych do amerykańskich ilościach nie byłby ich w stanie dostarczyć przemysł. Sowiecka gospodarka wytraciła wówczas powojenny impet i nie była w najlepszym stanie, a produkcja żywności spadła do poziomów sprzed I wojny światowej. Chruszczow doskonale rozumiał, że do walki z tymi problemami będzie potrzebował dużych środków – nie mógł więc pozwolić sobie na stanięcie do wyścigu na bombowce.

Innymi słowy, potrzebował cudu: broni, która nie tylko będzie tańsza od floty bombowców, ale jednocześnie zniweluje amerykańską przewagę strategiczną. Tak się składa, że radzieccy inżynierowie nad czymś takim już pracowali. Była to międzykontynentalny pocisk balistyczny, zdolny do przenoszenia ładunków atomowych. Możliwość uderzenia w dowolny punkt USA bez konieczności budowy baz za granicą niwelowałoby amerykańską przewagę strategiczną.

Z tego względu Chruszczow był zafascynowany nową bronią. Z tej fascynacji wziął się parasol ochronny, jaki osobiście roztoczył nad całym programem. Było to kluczowe dla powodzenia projektu w warunkach wiecznych niedoborów gospodarki centralnie sterowanej, oznaczało bowiem, że program otrzymywał wszystkie zasoby, jakie były potrzebne do prowadzenia prac nad sowiecką wunderwaffe.

Tak się składa, że droga od międzykontynentalnego pocisku balistycznego do rakiety zdolnej pokonać grawitację i dolecieć na orbitę nie jest duża; to właściwie ta sama konstrukcja. Kiedy więc Siergiej Korolow, ojciec radzieckiego programu rakietowego pokazywał w pod koniec lutego 1956 r. Chruszczowowi projekt pierwszego ICBM, wspomniał również o małym projekcie na boku: takim zmodyfikowaniu pocisku, aby umieścił na orbicie małego satelitę. Chruszczow stwierdził, że jeśli nie zakłóci to prac nad nową bronią, to inżynierowie mogą również zajmować się tym projektem na boku.

Reklama

Projekt na boku przydał się w drugiej połowie 1957 r., kiedy inżynierowie rakietowi potrzebowali sukcesu. Chociaż rakieta sprawowała się nieźle, nie mogła jeszcze działać jako ICBM. Korolow podjął więc decyzję, żeby wysłać w kosmos Sputnika. Kiedy start R-7 ze sztucznym satelitą na pokładzie się udał „wybuchła radość: tańce, śmiech, uściski. Dorośli mężczyźni płakali i całowali się nawzajem”, jak napisał w książce „Red Moon Rising: Sputnik and the Hidden Rivarlies that Ignited the Space Age” Matthew Brzezinski.

O ile Sputnik stał się zalążkiem radzieckiego programu kosmicznego, o tyle jeszcze większy wpływ wywarł w USA. Chociaż CIA podejrzewała, że Rosjanie chcą wysłać w kosmos satelitę, o tyle Waszyngton był zaskoczony, jak szybko do tego doszło. Początkowo więc Białym Dom starał się zbagatelizować znaczenie pierwszego, sztucznego satelity na orbicie okołoziemskiej. W oświadczeniu wydanym 4 października znalazła się wręcz sugestia, że Sputnik nie jest efektem prac radzieckich inżynierów, ale świadectwem tego, ile materiałów i ludzi udało się Sowietom przejąć z niemieckiego programu rakietowego.

Opinia publiczna w USA jednak nie kupiła takiego wytłumaczenia, a na polityków i wojskowych w Waszyngtonie padł strach: skoro Sowieci mają rakietę, którą jest w stanie latać w kosmos, to znaczy że dysponują pociskiem zdolnym przelecieć Atlantyk lub Pacyfik i razić dowolny cel na terenie USA – być może także za pomocą broni jądrowej. Po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych, zagrożone były nie tylko peryferia kraju – jak Pearl Harbor – ale także jego wnętrze. Dla Amerykanów to był szok.

Szok ten jednak miał ożywcze działanie i zapewnił impet dla działań, które zaowocowały ponad dekadę później lotem człowieka na Księżyc. Prezydent Dwight Eisenhower przede wszystkim odebrał nadzór nad programem kosmicznym wojskowym i skupił go w cywilnych rękach tworząc NASA już w 1958 r. W tym samym roku powstała Agencja Zaawansowanych Projektów Badawczych, czyli ARPA (poprzedniczka dzisiejszej DARPA). Z rządu federalnego popłynął strumień funduszy na badania naukowe. Uchwalono specjalną ustawę - National Defense Education Act – która miała na celu podnieść poziom nauczania matematyki oraz nauk ścisłych w szkołach. Całe pokolenie ruszyło do publicznych szkól technicznych, aby zostać inżynierami.

Program kosmiczny zaowocował przyspieszeniem prac w wielu dziedzinach, które potem trafiły do sektora cywilnego. Najważniejszym z nich są komputery, dzięki którym naukowcy byli w stanie szybko obliczać podstawowe parametry lotów w kosmos. To przecież w ARPA powstał zalążek internetu, czyli zdecentralizowanej sieci, która miała wytrzymać atak atomowy. To nie wyścig w kosmos sprawił, że one istnieją, ale wyścig w kosmos sprawił, że ich rozwój nastąpił znacznie szybciej.

Oprócz tego szereg technologii „kosmicznych” znalazł zastosowanie w sektorze cywilnym. Technologia mrożenia w bardzo niskiej temperaturze (potrzebne przy produkcji i składowaniu paliwa do rakiet) znalazły zastosowanie w przemyśle. Na potrzeby statków kosmicznych opracowano również powłoki, które zabezpieczają przed rysami. Bieżnia, którą znajdziemy na siłowniach, wymyślono na potrzeby ludzkiej eksploracji kosmosu. Technologiami powstałymi przy okazji rozwoju programu kosmicznego są także termometr douszny, pianka typu memory, wykrywacz dymu czy odkurzacz ręczny.