Głównie dlatego, że w ostatnich latach planowane wpływy z prywatyzacji były trudne do uzyskania. I nie dotyczy to wyłącznie obecnego ministra skarbu, ale i jego poprzednika. Wobec tego założenie, że nie przekroczymy barier ostrożnościowych tylko dlatego, że wypali plan prywatyzacyjny, przypomina mi fraszkę mojego mistrza, Michała Kaleckiego, światowej sławy ekonomisty, który pisał także fraszki. I w związku z planowaniem centralnym napisał kiedyś: „Co na dziś trudności rodzi, w perspektywie ci wychodzi. Nigdy więc nie padaj zuchem i bądź perspektywicznym zuchem”.

Reklama

To najlepsze podsumowanie tego, z czym obecnie mamy do czynienia. Na dokładkę odbywa się to w sytuacji, kiedy w znowelizowanej w tym roku ustawie o finansach publicznych zaostrzono kryteria ostrożnościowe na wypadek, gdyby zrobiło się niebezpiecznie z relacją długu publicznego do PKB. A do tego właśnie zmierzamy.

Papier jest cierpliwy

Wspomniana nowela mówi o działaniach, które trzeba podjąć w sytuacji przekroczenia tych progów. Pod tym względem nowelizacja jest o wiele bardziej rygorystyczna niż odpowiednie zapisy Paktu Stabilności i Wzrostu Unii Europejskiej. Przypomnijmy, celem Paktu jest m. in. zapewnienie dyscypliny budżetowej w krajach członkowskich. Ale Pakt - podobnie jak zapisy związane z kryteriami zbieżności 3 proc. dla relacji deficytu do PKB i 60 proc. dla relacji długu do PKB, dopuszcza większe deficyty w okresach kryzysów gospodarczych. Wiadomo bowiem, że w czasie kryzysu cięcia budżetowe jeszcze bardziej kryzys gospodarki i finansów publicznych pogłębiają. Takiej opcji znowelizowana ustawa o finansach publicznych nie dopuszcza. Wobec tego – moim zdaniem błędnie – nowa ustawa de facto wymaga w okresach kryzysu tak głębokich cięć wydatków, dla których ani nie ma ekonomicznego uzasadnienia. Żaden rząd politycznie też by na nie nie przystał. Nie zrobi tego w roku wyborów ani rząd Tuska, ani nie zrobiłby tego żaden inny rząd, bez względu na jego polityczny rodowód.

Reklama

Słowem, papier jest cierpliwy i zniesie każde radykalne zapisy ustawy. Ale jak będą one realizowane w praktyce, to inna historia. Moje doświadczenie podpowiada mi, że na najbliższe dwa, trzy lata trzeba będzie ze wstydem działanie tych przepisów zawiesić.

Przy tej nowelizacji od początku przyjęto nierealistyczne założenie, które w gruncie rzeczy miało zmusić polityków do cięć wydatków w ramach tzw. racjonalizacji. Tymczasem te „racjonalizujące” oszczędności robił najpierw Leszek Balcerowicz, potem kolejni ministrowie finansów, i w okolicy lat 1997 – 1998 zabrakło już „tłuszczu przy kości”.

Bez tłuszczu przy kości

Reklama

Skoro „tłuszczu przy kości” już prawie nie ma, to może pora zmienić nasze myślenie o dochodach budżetu. Tym bardziej, że tzw. wydatki sztywne, kiedy je policzyć, stanowią przeszło 80 proc. wszystkich wydatków z budżetu państwa. Do tych, które są wykazane w dokumentach ministerstwa finansów, trzeba dodać jeszcze transfer z przychodów z prywatyzacji na rzecz otwartych funduszy emerytalnych. Wcześniej, przed 2004 rokiem, to była dotacja z budżetu państwa, powiększająca deficyt, i w istocie tak powinna być traktowana.

W sztywnych wydatkach najważniejsze są trzy pozycje, które stanowią razem około trzech czwartych wydatków. Po pierwsze to dopłaty do ZUS i KRUS. Po drugie - dotacje i subwencje dla jednostek samorządu terytorialnego, którym wraz z zadaniami zleconymi trzeba także przekazać na to środki. Trzecia grupa to środki potrzebne na obsługę długu publicznego.

Czy przychody z prywatyzacji wybawią nas od wszystkich problemów? Od ponad tygodnia wiadomo, że niemiecki koncern RWE nie kupi energetycznej spółki Enea. Bo mu się to nie opłaca. Ta sytuacja jest również efektem niekorzystnego splotu wydarzeń. Sprzedajemy w okresie niedobrej koniunktury. Nie jest dziś łatwo znaleźć potencjalnych nabywców. Być może najgorszy okres kryzysu w krajach potencjalnych inwestorów mamy za sobą. Ale ciągle nie ma pewności, jak potoczą się losy amerykańskiej gospodarki. Słowem, jesteśmy w sytuacji, kiedy nie zawsze opłaca się sprzedawać. Co gorsza, fundujemy sobie sytuację polityczną, w której potencjalny inwestor zastanawia się, czy nie grożą mu podejrzenia o korupcję, pranie w Polsce brudnych pieniędzy itp.

Budżetowo-prywatyzacyjne założenia ministra finansów wydają mi się systemowo błędne. Braku równowagi między strumieniem wydatków i strumieniem dochodów nie da się długo równoważyć wyprzedażą majątku, bo go nie starczy. Trzeba zająć się zwiększaniem strumienia dochodów oraz zmniejszaniem strumienia wydatków. Finansowanie dziury budżetowej przychodami z prywatyzacji może być co najwyżej krótkookresowym rozwiązaniem po to tylko, aby zyskać nieco czasu. I trzeba myśleć nad innym rozwiązaniem.

Grzech zaniechania

Na dłuższą metę nie ma innego wyjścia, jak wprowadzić normalną składkę KRUS, podatek katastralny - czyniąc z niego zasilenie budżetów samorządów, co pozwoliłoby na znaczne oszczędności na subwencji ogólnej i pozwoliło zarazem trochę obniżyć podatek od dochodów osobistych. Trzeba zrobić kilka rzeczy, które politycznie są jednak gorącym kartoflem. Ale za błąd uważam to, że wciąż do tego jest dziś równie daleko jak 10-15 lat temu.

Jeżeli nadwyżka wydatków nad dochodami ma charakter chroniczny, a tak jest nie tylko w Polsce, ale i w wielu krajach UE, to może trzeba zgodzić się na zwiększenie zadłużenie państwa. Jest pewną wyrafinowaną półprawdą, kiedy mówimy tylko tyle, że na każdego Polaka przypada już blisko 20 tys. zł długu publicznego. Trzeba bowiem dodać, że od tego długu każdy właściciel papierów skarbowych dostaje przeciętnie około 6 proc. rocznie odsetek, a po obligacje Skarbu Państwa ustawiają się kolejki. Nie można nieustannie powtarzać, że dług jest tylko nieszczęściem. Chyba, że istnieje ryzyko ogłoszenia kraju bankrutem.

Krytycznie oceniam też deklarację, że wobec niższych przychodów z prywatyzacji zostaną one skompensowany wyższym poborem dywidendy. To dobry moment, aby przypomnieć, co mówił przedwojenny polski kodeks handlowy. A mianowicie, że państwo wykorzystując swoje prawa właścicielskie powinno zachowywać się z rzetelnością uczciwego kupca. Dywidenda nie jest podatkiem. Osłabia możliwości rozwojowe spółki. Jak możemy z czystym sumieniem żądać od spółek zagranicznych funkcjonujących w Polsce, zwłaszcza banków, by w czasie kryzysu nie pobierały dywidendy, a sami golimy nasze przedsiębiorstwa z udziałem Skarbu Państwa niemal do zera? Przecież drugi rok z rzędu takich praktyk musi się odbić na ich konkurencyjnej pozycji na rynku. Powinniśmy mieć tego świadomość.