PAULINA NOWOSIELSKA: Przyzwyczaił się już pan do określenia „komisarz”?

JANUSZ LEWANDOWSKI*: Nie. To nomenklatura, która w Polsce źle się kojarzy. I dlatego chciałbym, żeby zespolone siły profesorów Bralczyka i Miodka znalazły jakiś lepiej brzmiący dla ucha odpowiednik.

Reklama

To z czym się panu kojarzy słowo „komisarz”?

Z ponurym facetem zza Bugu, który robił krzywdę Polakom. Wchodzimy w unijną nomenklaturę, która mi się nie podoba, z uwagi na historyczne skojarzenia. Ale bądźmy szczerzy: nie ma co wydziwiać.

Wolałby pan pozostać przy europośle Lewandowskim?

Reklama

Europoseł to też nowotwór językowy, ale już oswojony. Mój czas bycia europosłem się kończy. Dobrze, że nim byłem, bo nie wchodzę do tej wielkiej eurostruktury jako nowicjusz.

Ciąży panu już teka unijnego komisarza do spraw budżetu? Wolałby pan, jak zakładano wcześniej, tekę przemysłową?

Reklama

Od początku celem był budżet, czyli wpływ na finanse. Owszem, przemysł brzmi dobrze i poprzedni komisarz Guenter Verheugen był silną osobowością. Ale pod koniec kadencji, również w rozmowach ze mną, zdradzał, że doskwiera mu mglisty zakres zadań. I że wszystko, co ważne dla przemysłu, energetyka czy ekologia, odpływa do innych komisarzy. Zaś budżet jest konkretem. Od początku Polska celowała w dwie funkcje. Szefa Parlamentu Europejskiego, bo ta instytucja rośnie w siłę. Oraz strażnika finansów Unii Europejskiej.

Nie boi się pan odpowiedzialności? Nie ciąży panu ta cała unijna kasa?

Prawdziwą tremę miałem w 2004 roku, kiedy z woli matki partii skoczyłem na głęboką wodę jako szef komisji budżetowej. A budżet UE jest wiedzą tajemną i mało zrozumiałą. Moimi zastępcami byli wówczas Holender i dwóch Niemców. Ludzie zasiadający w parlamencie po 10 – 15 lat. Wiedziałem, że jeżeli się wygłupię, to na rachunek kraju i całej Europy Środkowo-Wschodniej. Wtedy to było jedyne wysokie stanowisko przyznane komuś z nowych państw członkowskich. Teraz ten trud oswajania się z unijną machiną procentuje i zmniejsza obawy. Inna rzecz, że normalny człowiek nie jest w stanie polubić meandrów unijnego budżetu. To dziedzina zawiła, pełna marudnych procedur, a na dodatek naszpikowana sporami i konfliktowymi racjami. Ale jest i druga strona medalu. Ta akurat teka, w odróżnieniu od innych dziedzin, ma ostro wyrysowane kompetencje. Podczas gdy innymi teczkami można grać, powiększać lub pomniejszać uprawnienia, tu jest gwarancja stabilności.



Budżetowa teka to rodzaj sprawdzianu? A jeśli tak, to dla kogo: dla pana jako polityka czy dla nowego państwa członkowskiego Unii?

W roku 2009 nie jesteśmy już tacy nowi jak w roku 2004. Nauczyliśmy się Europy! W oczach Jose Manuela Barroso moim atutem było te pięć lat w parlamentarnej komisji budżetowej. W Parlamencie Europejskim zasiada ponad 700 posłów, którzy nie wnikają w tajniki budżetu. Muszą zawierzyć tym, którzy wniknęli, bo musieli. Zaliczam się do tej grupy. Wiem, jak funkcjonuje parlament, który rośnie w siłę wraz z traktatem lizbońskim, i mam tam wielu przyjaciół z wielu krajów.

Zapowiadana reforma budżetu Unii to wyzwanie duże czy gigantyczne?

Wole mówić o ewolucji, a nie rewolucji, bo taka jest natura całej Unii, a nie tylko finansów wspólnotowych. Budżet UE ciągle się zmienia. Na przykład rolnictwo, od którego zaczął się cały budżet wspólnotowy, pochłaniało około 70 proc. wszystkich wydatków, a w roku 2013 będzie to 30 proc. Coraz większą wagę muszą odgrywać wydatki na badania, rozwój, nowe technologie i politykę zagraniczną. Cała sztuka w tym, by zmieniać stosownie do nowych wyzwań, szanując zarazem dorobek przeszłości. W tym także bezsporne zalety polityki spójności. Bowiem dzisiejszej Europie 27 krajów potrzebna jest spójność. Innowacyjność nie może przysłonić tych wydatków, które sklejają Europę. Bo Stary Kontynent ciągle jest miejscem spotkania nierównych potencjałów Wschodu i Zachodu.

Unia z traktatem lizbońskim to zmieni?

Zmieniają się procedury. Zyskuje, i dobrze, parlament. Bo to tam można znaleźć bogatą wrażliwość i rozumienie różnych stref geograficznych. Natomiast rządy narodowe na ogół reprezentowane są przez ministrów finansów, którzy liczą po swojemu tak zwaną pozycję netto kraju. Rosnący w siłę parlament patrzy szerzej. I to dla nas dobra okoliczność.

Ale jest i niekorzystna?

Tak. Bo kryzys i egoizm to nieszczęścia, które idą w parze. Kryzys potęguje problemy fiskalne: zadłużenie, deficyt budżetowy. I przez to politykom z państw, które dopłacają do unijnego budżetu, trudniej jest uzasadnić daninę na rzecz biedniejszych, którzy niejednokrotnie są bardziej atrakcyjni jako miejsce lokalizacji inwestycji. Na przykład Dell likwidujący miejsca pracy w Irlandii i budujący fabrykę w Łodzi...



Czy ma to dla kogoś w Unii znaczenie, że jest pan politykiem z Polski?

Zdążyliśmy już pokazać się w PE od lepszej strony. Przyczyniła się do tego grupa osób. Przede wszystkim silna grupa z PO, ale też prof. Bronisław Geremek, a na lewicy np. Dariusz Rosati. Polski rodowód staje się atutem, a nie obciążeniem. Ale z pewnością nie jestem dla wszystkich poręczny. A już na pewno nie dla tych, którzy chcieliby na unijnym budżecie zaoszczędzić.

Czyli dla wspólnotowych krezusów?

To od szefa unijnego budżetu, czyli ode mnie, ma pochodzić inicjatywa zmian. W tym nowej perspektywy finansowej po roku 2013. To mnie zobowiązuje do szukania rozwiązania, które zaakceptowaliby wszyscy, bo budżet rządzi się zasadą jednomyślności.

To możliwe?

Tak. Wierzę, że istnieje złoty środek między polityką wyrównywania szans a dynamicznym rozwojem, zwiększaniem wydatków na walkę z ocieplaniem klimatu i nowe źródła energii. Szukanie równowagi to największe dla mnie wyzwanie. Od tego też zależy, co się będzie działo z Unią po 2013 roku.

Na razie nie wszystkie wypowiedzi nawet polskich europosłów były panu przychylne.

Niespecjalnie się tym przejmuję. Powiedzieli swoje. Takie prawo opozycji. Życzę im z całego serca, by ich rola w Parlamencie Europejskim była bardziej zauważalna. Wyszłoby to wszystkim na dobre. Polska ma jedną z najliczniejszych delegacji. Ale w poprzedniej kadencji ponad połowa była roztrwoniona na zupełnie marginalne grupy i w ten sposób nasza siła ognia była zmniejszona. Ale jestem głęboko przekonany, że kiedy dojdzie do przesłuchań, czyli pierwszej fazy weryfikacji kandydatur, to będę miał za sobą głosy całej delegacji krajowej.

Boi się pan tych weryfikacji?

Zanosi się na szukanie haków i grzebanie w życiorysach. Na szczęście mnie to nie dotyczy. Będą przeszukiwane biografie tych komisarzy, którzy mieli kontakt z ruchami skrajnie lewicowymi, komunistycznymi bądź skrajnie prawicowymi.



A pan jest bezpieczny?

Jakże krzepił mnie pozytywny odbiór Jerzego Buzka – człowieka, który swoją życiową kartą firmował te wartości, które są wypisane na sztandarach UE. To niesłychanie imponuje ludziom z Zachodu, którzy nie przechodzili takiego życiowego sprawdzianu, jaki był udziałem opozycji na Wschodzie. Moimi adwersarzami mogą być zwolennicy oszczędności budżetowych, a nie badacze życiorysów. W tym sensie mogę zostać uznany za przeszkodę.

Kto pierwszy panu gratulował teki komisarza?

Mamy wewnętrzny obieg informacyjny: rząd, Buzek z dodatkiem przyjaciół i oczywiście rodziny. I przez chwilę była to gorąca linia, bo ktoś rozpowszechniał celowo wieści o tece przemysłu, a w ostatniej rundzie zdarzyło się kilka niespodzianek. Węgier, który miał przejąć tekę dotyczącą polityki regionalnej, w ostatniej chwili dowiedział się, że jednak przypadnie ona w udziale Austriakowi.

A z rodziny kto dowiedział się pierwszy, że to jednak pan?

Matka, która pamięta czasy, kiedy za wartości płaciło się najwyższą cenę i która od lat cierpliwie śledzi moje perypetie. Zawsze musi wiedzieć pierwsza.