RAFAŁ WOŚ: Co Pan czuł, gdy dwadzieścia lat temu, w nocy z 29 na 30 stycznia 1990 r. pański przyjaciel Mieczysław Rakowski, wówczas I sekretarz PZPR, wydał polecenie „sztandar wyprowadzić!”?

DANIEL PASSENT*: Widziałem to w telewizji. Sam nie czułem nic, nigdy nie byłem członkiem partii. Współczułem Rakowskiemu. To była jego życiowa klęska. Długo był wierzącym komunistą. Przez kilka dziesięcioleci wierzył, że można połączyć realny socjalizm ze zdrowym rozsądkiem, wierzył w socjalizm z ludzką twarzą. Ale będąc jednocześnie dobrym dziennikarzem i przyzwoitym człowiekiem, coraz wyraźniej dostrzegał, że jego ideały nie sprawdzają się w życiu. Przechodził ewolucję w kierunku rozgoryczonego, rozczarowanego krytyka. Widać to w jego dziennikach, słychać było w rozmowach. Mniej było to widoczne w jego wystąpieniach publicznych i na łamach Polityki.

Reklama

Dziś trudno w to uwierzyć, ale w latach 60. czy 70. Rakowski był ulubieńcem warszawskich salonów i czołowym liberałem pośród przaśnych polskich komunistów. Dziś przez dużą część opinii publicznej kojarzony jest niemal wyłącznie jako partyjny aparatczyk, jeden z ojców stanu wojennego, który razem ze swoją partią poszedł na śmietnik historii. Jak do tego doszło?
Zaraz, zaraz, niech pan tak prędko nie wyrzuca na śmietnik twórcy najlepszego czasopisma od Berlina do Władywostoku. Rakowski nie był aparatczykiem. Siedział wprawdzie w środku aparatu partyjnego, w kieszeni miał legitymację partyjną, w młodości uważał się za komunistę, później zaliczał rozmaite szkolenia i konwentykle. Ale jednocześnie redagował najlepsze pismo w obozie, a wieczorami chodził do teatru, a nawet – wraz z Andrzejem Jareckim – popełnił niezbyt udaną sztukę teatralną. Był akceptowany przez ówczesną elitę: pisarzy, muzyków, aktorów. Miał na Mazurach mały domek, gdzie całe to towarzystwo się zjeżdżało. Przychodzili też do redakcji na tradycyjne bale. To był człowiek z innej ligi niż reszta komunistów.

To po co się w ogóle z nimi zadawał? O tym, że polski realny socjalizm jest nie do uratowania, Rakowski pisze w swoich dziennikach po raz pierwszy bodaj w 1964 r. Mimo tego przez dwie następne dekady buduje system, przyjmując kolejne posady partyjne.
Rakowski coraz lepiej zdawał sobie sprawę, że służy systemowi, który jest nieludzki, łamie charaktery i nie służy dobrze Polsce. Ale jednocześnie miał świadomość, że tuż obok jest radziecka potęga, jest Jałta i że tego zmienić nie może. On, czy szerzej, my wszyscy w redakcji Polityki byliśmy w latach 60. i 70. naprawiaczami rzeczywistości, najwyżej reformatorami. Ale w żadnym wypadku nie byliśmy po drugiej stronie barykady. Nie byliśmy w więzieniach. Tam gdzie Kuroń, Moczulski, Michnik, Modzelewski. Raczej czuliśmy intuicyjnie, że oni mają rację, ale nie mieliśmy odwagi do nich przystąpić.

Czytaj dalej >>>



Ale już np. gdy Andrzej Szczypiorski podpisuje się w 1974 r. pod listem, który nie podoba się władzom, Rakowski bez szemrania wyrzuca go z pracy w Polityce.
A skąd pan wie, że bez szemrania? Rakowski wielokrotnie ochraniał swoich ludzi, pisze o tym m.in. w swojej książce Andrzej K. Wróblewski, który miał bezpiekę na głowie i Rakowski go wybronił. Rakowski nie był człowiekiem bezkompromisowym. Gdyby nim był, nie byłoby Polityki, która była dziełem jego życia. Wedle dzisiejszych kryteriów Rakowski za rzadko mówił „nie”. Ale dla aparatu partyjnego: Gomułki, czy Moczara, którzy w każdej chwili mogli go wywalić z Polityki, a nawet raz go zdjęli ze stanowiska, tych „nie” było i tak za dużo. Jako redaktor Polityki Rakowski całe życie balansował pomiędzy tym co można, a tym co będzie już zbyt dużą herezją. I prowadził najbardziej niezależne państwowe czasopismo w Polsce.

Reklama

Ludzie to doceniali. Ale tylko do czasu wprowadzenia stanu wojennego. To wówczas Jacek Kaczmarski zadedykował panu i Rakowskiemu piosenkę „Marsz Intelektualistów”. Gorzki wyrzut wobec „tych, którzy swoją inteligencją i wykształceniem zdecydowali się służyć reżimowi wojskowemu w Polsce”.
Wydarzenia lat 1980-1981 nas wyprzedziły. Do 1980 r. cieszyliśmy się popularnością i uznaniem jako twórcy świetnego pisma, liberałowie, którzy starają się dostrzegać rzeczywistość taką, jaka ona jest. Po sierpniu w pierwszej chwili uważaliśmy, że istnieje możliwość dogadania się. Pierwszy wywiad z przywódcami strajku w stoczni gdańskiej ukazał się u nas. Robiłem go wspólnie z Andrzejem Krzysztofem Wróblewskim. Na zdjęciu na pierwszej stronie Polityki widać Wałęsę, Borusewicza, Gwiazdę, Walentynowicz i Lisa. Siedzimy z nimi, rozmawiamy i panuje nastrój, powiedzmy, dialogu. Oni godzą się udzielić nam wywiadu, mimo że żywią głęboką nieufność do prasy oficjalnej, ale stawiają warunek, że wszystko musi być opublikowane do ostatniego słowa. Potem Rakowski parę dni zabiegał i targował się na samej górze, by to zostało puszczone i udało mu się. Z czasem "Solidarność" nabrała takiego rozpędu, że było już jasne, iż to jest ruch, który domaga się demokracji, wolności, i to jest nie do pogodzenia z jednopartyjnym systemem, socjalizmem realnym, że naszym - i nie tylko naszym - zdaniem Moskwa tego nie zaakceptuje. No i wtedy każdy dokonywał swojego wyboru, tak jak wcześniej w 1968 r.

I poparliście stan wojenny, aresztowania, godzinę policyjną, rozwiązanie "Solidarności".
Ja cały czas pisałem na rzecz jakiegoś porozumienia, na rzecz jakiegoś modus vivendi. Nie wyobrażałem sobie, że system może upaść za naszego życia. Uważałem, że "Solidarność" ma skrzydła Ikara. Moskiewskie słoneczko ją spali.

Czytaj dalej >>>



Jednak wbrew takim sądom system upadł. A Rakowski na czele PZPR polskiego komunizmu nie uratował.
Komunizmu nie warto było ratować, ale Polskę – tak. Pamiętam moje rozmowy z Rakowskim i jego rzecznikiem Jerzym Urbanem pod koniec lat 80. Oni zdawali sobie sprawę z tego, że system się wali, jest skazany na ostateczną porażkę. Nie widzieli innej perspektywy, jak podzielenie się władzą z opozycją. Chcieli wmontować ją w sejm, senat, samorząd. Ale do końca nie byli gotowi, by nie rezygnować z tzw. kierownicy, czyli kierowniczej roli partii. Pod koniec 1989 r. Rakowski zrozumiał jednak, że jako szef partii, która w praktyce się rozsypała, nie ma żadnego wpływu na to, co się dzieje. Uznał realia, że ogromna większość społeczeństwa odrzuca system. Rozwiązał partię i usunął się z życia publicznego, ale do śmierci w 2008 r. pozostał wnikliwym analitykiem życia politycznego, czynnym publicystą, redaktorem lewicowego miesięcznika „Dziś”.

p

*Daniel Passent, dziennikarz i dyplomata, wieloletni felietonista tygodnika Polityka i były ambasador RP w Chile, także tłumacz, satyryk i autor książek