Senat zgodził się na wysoką ulgę prorodzinną, przeciwko której pani protestowała. Jak się pani podoba takie przedwyborcze rozdawnictwo?
Wiadomo, że przed wyborami politycy i ugrupowania domagają się większych środków na różne cele, a ministrowie finansów protestują. Bardzo starałam się, by przedstawiać racje państwowe. Chodzi głównie o nasze członkostwo w Unii Europejskiej. Pisemnie zobowiązaliśmy się w Brukseli, że zmniejszymy deficyt finansów publicznych. Spełnienie składanych teraz obietnic może nasz deficyt powiększyć z pozoru niewiele, raptem może o 6 miliardów złotych. To około pół punktu procentowego PKB. Tylko że Komisja Europejska uważa przyrost deficytu tego rzędu za niemal wypowiedzenie wojny. Innymi słowy, wystarczy, że powiększylibyśmy nasz deficyt o te 6 miliardów, a posypią się na nas gromy. Może się to skończyć nawet ograniczeniem nam dostępu do funduszy strukturalnych.
Posłowie nie zdają sobie z tego sprawy?
Chyba nie. Albo udają.
Kto jest gorszy w festiwalu obietnic przedwyborczych - opozycja czy partia rządząca?
Z obietnicami wychodzą zawsze populiści. Najbardziej zdziwiło mnie, że w ostatniej fazie trwania parlamentu V kadencji właśnie oni nadawali ton. Sami by się ze swoimi pomysłami nie przebili, ale dostali poparcie największej partii opozycyjnej.
Tyle że takie sytuacje są w demokracji nie do uniknięcia.
A czy ja rwę szaty? Ale obawiam się groźby utraty na przykład 20 miliardów euro w perspektywie 2007-2013.
Może należałoby wprowadzić konstytucyjne ograniczenie, mówiące, że cztery miesiące przed wyborami Sejm nie ma prawa podejmować żadnych decyzji, łączących się ze zwiększeniem deficytu?
Takich ograniczeń nie ma w konstytucji żadnego państwa na świecie. Moglibyśmy zacząć skromniej - od wzmocnienia pozycji ministra finansów, szczególnie przy ustalaniu budżetu. W żadnym państwie Unii Europejskiej pozycja szefa resortu finansów nie jest tak słaba jak w Polsce.
Pomówmy o polityce. Jak się pani czuje jako jedna z twarzy kampanii PiS?
Jestem tą twarzą od prawie dwóch lat. A kampania wyborcza trwa w Polsce już piąty rok z rzędu.
Ale członkiem PiS pani nie jest. Wstąpi pani do tej partii?
Nie mam takich planów.
Mam wrażenie, że osoby, przejęte przez PiS…
Błędne postawienie sprawy - mnie nikt nie przejął. Platformę opuściłam sama w maju 2005 roku i do stycznia 2006 roku byłam poza polityką.
W takim razie zapytam inaczej. PiS eksponuje szczególnie dwie postacie: panią i profesora Religę, który kiedyś wsparł kampanię prezydencką Donalda Tuska. Czy nie czuje się pani swego rodzaju egzemplarzem pokazowym?
Te osoby nie są eksponowane dlatego, że kiedyś były jakoś związane z Platformą, ale dlatego, że są nieźle ocenianymi ministrami. Ja mam 40-procentowy poziom zaufania społecznego, co chyba nie przytrafiło się wcześniej żadnemu ministrowi finansów, bo oni zwykle budzą żywiołową i szczerą niechęć.
Czy będzie pani ponownie ministrem finansów, jeżeli wybory wygra PiS?
Mogę powiedzieć tylko tyle: jeśli rząd będzie formował Jarosław Kaczyński, to zapewne będę w nim wicepremierem i ministrem finansów.
A gdyby PiS znalazł się w koalicji z Platformą, czy byłaby pani w stanie odnaleźć się w rządzie ze swoimi dawnymi partyjnymi kolegami?
Zdaję się na talent polityczny Jarosława Kaczyńskiego.
Jak się pani podoba retoryka, która jest używana w tej kampanii? Na przykład czarne billboardy PO.
Z tymi billboardami mam pewien problem, ponieważ sądziłam, że to są jakieś ponure ostrzeżenia przed wypadkami drogowymi. Teraz, gdy już wiem, o co chodzi, mogę powiedzieć, że to kiepski pomysł.
A przemówienie Lecha Kaczyńskiego, gdy powiedział, że Polska ma być nie dla bogatych? Nie obawia się pani, że taki ton spowoduje wzrost napięć i pokrzywdzeni zwrócą się przeciwko zamożniejszym od siebie, nawet jeśli ci ostatni doszli do swoich majątków uczciwie?
Chce pan powiedzieć, że wybuchną rabacje, takie jak w połowie XIX wieku w Galicji? Tamten wybuch był sprowokowany przez Austriaków i odbywał się za austriackie pieniądze. To było sztuczne, a Polacy nie mają skłonności do rewolt. W ogóle się tego nie obawiam.
Czy mamy w Polsce oligarchię?
Oczywiście, że mamy oligarchię finansową. Taka jest w każdym państwie, tym elegantsza, im bardziej rozwinięta i ustabilizowana demokracja.
Czy istnienie takiej oligarchii jest faktycznie czymś tak patologicznym, jak to pokazuje Jarosław Kaczyński?
Istnienie oligarchii nie ma prostych konsekwencji moralnych, tak jest świat skonstruowany, że złoto ciągnie do złota. Chyba że oligarchia nadaje ton w państwach niedemokratycznych albo próbuje nadawać ton w krajach o słabych i nieustabilizowanych strukturach.
My się zaliczamy do grupy krajów o słabych strukturach?
Tak. Czego najlepszym przykładem są zdarzenia z ostatnich tygodni. Oglądając filmy, które pokazała w sprawie Kaczmarka prokuratura, byłam zdumiona, że minister spraw wewnętrznych i administracji, w normalnym, demokratycznym państwie jeden z najpotężniejszych ludzi, wydeptuje przez ponad dziesięć minut korytarz hotelowy w oczekiwaniu, że ktoś mu otworzy drzwi. A ochronę odesłał, żeby nie była świadkiem tej żenady. Nie sposób sobie wyobrazić prostszego dowodu na słabość państwa.
Czyli reklamówka PiS ze słowami mordo, ty moja!”…
… jest bardzo dobra. I pokazuje prawdę.
Co byłoby dla pani najważniejsze, gdyby została pani ponownie szefem resortu finansów?
Przyszłam do polityki ze względu na reformę finansów publicznych. Więc ten projekt, którym zajmuję się od 13 lat, byłby dla mnie priorytetowy.
W mijającej kadencji się nie udało.
To prawda. To mnie prowadzi do dość pesymistycznych refleksji. Nie chciałam być politykiem. Bardzo aktywnie zakładałam w Polsce samorząd terytorialny, ale byłam naukowcem. W drugiej połowie lat 90. zrobiłam w naukach ekonomicznych chyba jedną z najżwawszych karier w kraju. Sfinalizowałam to profesurą belwederską, członkostwem w Komitecie Nauk Ekonomicznych PAN i prawie 300 publikacjami. Naskładałam wiedzy - bo tak się złożyło, że nie zajmowałam się muszkami owocówkami, tylko finansami publicznymi - która domagała się pilnego zastosowania. Dlatego zaakceptowałam ofertę PO startu do Sejmu, bo sądziłam, że to dobre miejsce dla tej wiedzy. Okazało się, że jest inaczej, więc po przerwie doszłam do wniosku, że w takim razie rząd. I z pozycji rządowej próbowałam przeforsować odpowiednie rozwiązania. I to też się nie udało. Zastanawiam się zatem, czy trudności, jakie napotykam, starając się doprowadzić do modernizacji finansów państwa, nie są także efektem nieprzygotowania polskiej polityki do współpracy z takimi przypadkami jak mój.
Środowisko naukowe uznało, że je porzuciłam, a środowisko polityczne mi nie zaufało. Jednocześnie obydwa te środowiska nieustannie domagały się - i domagają się nadal - aby do polityki szli ludzie przygotowani. Ale mnie przeganiali wszelkimi dostępnymi metodami, z oszczerstwami włącznie. Może w takim razie my wcale nie chcemy zmieniać ani polityki, ani naszego państwa? Może odpowiada nam ten mocno średni poziom, który reprezentuje większość ludzi, obecnych w polityce.
To brzmi jak świadectwo rozczarowania.
To jest świadectwo rozczarowania. Ale rozczarowanie nie może być zasadą organizującą nasze życie, bo wtedy popada się w depresję.
Czy dzisiaj, gdy zbliżają się wybory, może pani powiedzieć, że jest pani zadowolona z tego, że pani polityczny los potoczył się tak, jak się potoczył?
Sporo racji jest w przysłowiu, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Okazałam się silna i w trudnych okolicznościach zdołałam przeforsować parę pożytecznych rzeczy. Więc mam jakieś powody do zadowolenia.
"Spoty reklamowe PiS to prawda. W państwach słabych, takich jak Polska, oligarchia stanowi zagrożenie" - mówi w wywiadzie dla "Faktu" minister finansów Zyta Gilowska.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama