W obecnej chwili liczba polskich podmiotów gospodarczych działających na globalnym rynku jest niewielka, a mimo to kraj rozwija się dynamicznie. Ale jest istotna różnica między sytuacją, w której dajemy sobie radę, a tą, w której perspektywa wzrostu jest stabilna. Co będzie, gdy skończą się pozytywne bodźce związane z wejściem Polski do Unii Europejskiej?

Reklama

Otóż nie da się utrzymać dotychczasowego tempa rozwoju bez zdolności prowadzenia interesów o zasięgu międzynarodowym. I nie chodzi tu tylko o prosty mechanizm ekonomiczny, który minimalizuje koszty i maksymalizuje zyski. Nie idzie nawet o to, że oczywistą korzyścią krajów, z których wywodzą się globalne koncerny, są znakomite wpływy podatkowe z tytułu ich działalności i zyski z rodzimej giełdy, na której na ogół są one notowane (a z giełdy, choćby poprzez fundusze emerytalne, korzystają wszyscy obywatele danego kraju). Kluczową wartością, jaką otrzymuje gospodarka państwa, z której wywodzą się takie firmy, jest innowacyjność.

Jak obliczyli czołowi amerykańscy naukowcy - rektorzy Uniwersytetu Harvarda i Massachusetts Institute of Technology - Stany Zjednoczone na przestrzeni ostatnich 60 lat zawdzięczają ponad połowę swojego wzrostu gospodarczego wprowadzaniu nowych, innowacyjnych rozwiązań technologicznych. Ze względu na to, jak cenna jest innowacyjność, podlega ona często specjalnej ochronie.

Możemy to doskonale zaobserwować na przykładzie zagranicznych inwestycji w naszym kraju. Chociaż ich liczba jest imponująca, tylko nieliczne koncerny zdecydowały się otworzyć u nas swoje centra badawczo-rozwojowe. W sprzedaży, produkcji komponentów do swoich produktów, a także w ich magazynowaniu koncerny wywodzące się z USA, Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii są jak najbardziej globalne. Te czynności mogą wykonywać w Polsce i innych krajach. Ale wytwarzanie know-how już nie.

Innowacyjność globalnych koncernów rodzi się i dojrzewa w ich państwach macierzystych. By polska gospodarka stała się gospodarką innowacyjną, a to znaczy również w pełni konkurencyjną, potrzebujemy przedsiębiorstw, które będą zatrudniały najlepszych polskich wynalazców i fachowców - tu nad Wisłą. Paradoksalnie, bez tego rodzimego i lokalnego wkładu nie sposób podjąć rywalizacji na otwartym, światowym rynku.

Niektóre rządy doskonale zdają sobie sprawę z perspektywy większego wzrostu gospodarczego i innych korzyści, jakie płyną dla krajów macierzystych z rozszerzenia działalności ich firm na rynki międzynarodowe. Dlatego świadomą polityką próbują zatrzymać u siebie najzdolniejszych, najbardziej dynamicznych i najbardziej pomysłowych ludzi. Inwestują we współpracę nauki i biznesu, czego najlepszym przykładem są państwa skandynawskie. Polityka ta ma na celu zachęcenie swoich największych przedsiębiorstw do tego, by najbardziej innowacyjną działalność pozostawiały w kraju.

Inne państwa są przekonane, że zatrzymanie u siebie najlepszych nie wystarczy i trzeba dodatkowo sprowadzać najtęższe umysły z innych zakątków świata. Tak postępują kraje anglosaskie ze Stanami Zjednoczonymi na czele. To właśnie w USA pracują rzesze nie-Amerykanów-laureatów Nagrody Nobla.
Nowoczesne państwa konkurują dziś między sobą, tak jak konkurują najlepsze przedsiębiorstwa. Konkurują o ludzi. Dzieje się tak dlatego, że o sile państwa na arenie międzynarodowej decyduje nie tylko jego armia, powierzchnia i liczba ludności, ale przede wszystkim jakość gospodarki i zatrudnionych w niej osób - to bowiem wprost generuje jakość produktów, jakie można zaoferować z sukcesem w światowej rywalizacji.

Reklama

Tymczasem, mimo znaczącego wzrostu gospodarczego, jesteśmy na samym końcu w Unii Europejskiej pod względem innowacyjności. A kolejne rządy robią dramatycznie niewiele, by rozwijać nowoczesną myśl techniczną w Polsce i zatrzymać w kraju najzdolniejszych obywateli. Jeżeli zaś idzie o współpracę z biznesem, to w ostatnim czasie władze w Polsce wręcz ogłaszają, że jest ona właściwie wykluczona.

Mamy klasyczne sprzężenie zwrotne - bez innowacyjności nie będzie międzynarodowej ekspansji polskich firm, bez tego zaś polskim firmom będzie coraz trudniej utrzymać pozycję w samej Polsce. Grozi nam, że zamiast eksportować w świat produkty wytworzone przez najzdolniejszych Polaków, będziemy eksportować najzdolniejszych Polaków. Perspektywa sprowadzenia polskiego rynku do poziomu biernego odbiorcy wytwarzanych gdzie indziej zaawansowanych technologicznie produktów nie musi wcale być formułowana tylko przez klaustrofobiczne środowiska polityczne.

Co więcej, każda duża firma w Polsce prędzej czy później stanie przed takimi strategicznymi dylematami. Jest to też moim doświadczeniem, dlatego że niedługo po akcesji Polski do Unii Europejskiej miałem przyjemność rozpocząć pracę z Ryszardem Krauzem nad nową strategią rozwoju Grupy Kapitałowej Prokom. Konkluzja była jasna - musimy konsolidować aktywa, aby uzyskać zdolność finansowania oryginalnych, kosztochłonnych produktów. Musimy wypracować zdolność ekspansji zagranicznej, aby wytworzone w Polsce produkty zaawansowanych technologii móc sprzedawać na całym świecie.

Tylko wtedy można nie tylko przetrwać i dać pracę ludziom, lecz również dalej się rozwijać i odnosić sukcesy. Żeby pozostać polską firmą, trzeba zmierzać w stronę firmy działającej globalnie. Dzisiaj Grupa Prokom realizuje swoje projekty w USA i Rosji, Chinach i Indiach, na Ukrainie i w Niemczech, Włoszech i Izraelu, Kazachstanie i Szwajcarii, Czechach, Słowacji i na Bałkanach. To koncern zatrudniający w Polsce prawie osiem tysięcy pracowników i kilkanaście tysięcy wspłpracowników, dając impuls prorozwojowy całym obszarom rodzimej gospodarki.

Dzięki aktywności spółek z Grupy Prokom udało się również przełamać monopol niektórych zachodnich firm na rynku krajowym. Dobrym przykładem może być tutaj Bioton, który nie tylko wywalczył pozycję dla polskiej spółki za granicą, ale przede wszystkim wymusił obniżenie cen insuliny w Polsce o kilkadziesiąt procent. Dzięki wprowadzeniu poprzez Bioton własnej insuliny dyktat dwóch zachodnich firm w tej dziedzinie zakończył się, chorzy na cukrzycę płacą mniej za lekarstwa, a w budżecie państwa pozostają znacznie środki, których nie musimy dopłacać do lekarstw importowanych zza granicy.

Podobnie jest w przypadku Prokom Software. Warto wziąć pod uwagę choćby wysokość ofert konkurencyjnych zachodnich korporacji oferowaną na komputeryzację ZUS, które były znacznie wyższe od oferty Prokomu. Wprowadzenie polskiej konkurencji - lubianej czy nie - spowodowało nie tylko wytworzenie licznych miejsc pracy dla polskich informatyków, lecz także wymusiło obniżenie cen na usługi IT oferowane państwowym instytucjom.

Dlatego kiedy przyglądam się publicznym zachowaniom kilku znaczących polityków, którzy z entuzjazmem odnotowywali chwilowe zdławienie notowań akcji spółek naszej Grupy, czułem obok złości zażenowanie. Raczej strach o państwo niż lęk o firmę. Bo przecież ci politycy, chcąc wystąpić w roli współczesnych janosików, w istocie wystąpili w roli "helpfull idiots", wykonując czarną robotę dla zagranicznej konkurencji, a przy okazji uderzając w fundusze emerytalne i setki tysięcy indywidualnych akcjonariuszy.

Kiedy słyszę, jak jedna z kluczowych osób odpowiedzialnych za informatyzację kraju powtarza ciągle, że największa polska firma informatyczna jest zbyt potężna, to przecieram oczy ze zdumienia. Bo przecież rodzime firmy IT są ciągle za słabe i muszą się konsolidować, żeby stawić czoła zagranicznej konkurencji. Chyba że wieloletnia praca w zagranicznej korporacji oswoiła tego decydenta z wizją, w której Polska jest już tylko rynkiem zbytu usług IT. Skoro tak to funkcjonuje w całej Europie Środkowo-Wschodniej, to dlaczego u nas miałoby być inaczej? Wszak te kilkanaście tysięcy inżynierów i programistów pracujących w polskim sektorze IT zagraniczne firmy rozparcelują po świecie w oka mgnieniu.

Dziś kilkunastu prokuratorów i kilkuset funkcjonariuszy rozmaitych służb specjalnych w imię silnej Polski zajmuje się Ryszardem Krauzem i Grupą Prokom. Nie przypominam sobie, żeby z podobną pasją ścigano kiedykolwiek w Polsce seryjnych morderców, hurtowników heroiny czy fałszerzy pieniędzy. Dziwny to priorytet. Państwo, w którym rządzący całymi dniami zajmują się losem zajezdni MPK w Kielcach (z całym szacunkiem dla kierowców autobusów), a za sztandarowy przykład sukcesu w biznesie wskazują fabrykę klejów (z całą przyjaźnią dla jej twórców), równocześnie obierając sobie za cel ataku największą polską firmę funkcjonującą z sukcesem na międzynarodowych rynkach w obrębie zaawansowanych technologii, nie będzie państwem silnym. Będzie państwem głośnym.