Pojawiające się ze strony PO sugestie uczynienia ze speckomisji parlamentarnej komisji śledczej to jeden z bardziej chybionych pomysłów nowej koalicji. Mógł on przyjść do głowy tylko temu, kto nie rozumie roli ani jednej, ani drugiej komisji. Albo też komuś, kto role te całkowicie lekceważy i chce stworzyć jakąś hybrydę. W dodatku niewydolną i będącą w istocie zaprzeczeniem parlamentarnej komisji śledczej.
Przez kilka kadencji sejmowych obsługiwałem jako dziennikarz komisję ds. służb specjalnych i wiem dobrze, jak wygląda jej funkcjonowanie. Na koniec obrad komisji jej członkowie w olbrzymich męczarniach - czasami trwa to kolejne godziny - wysmażają kilkuzdaniowy komunikat, który niewiele mówi o tym, co naprawdę działo się w trakcie obrad.
Tymczasem największą zaletą komisji śledczych przeniesionych do Europy na wzór amerykańskich komisji śledczych przed Kongresem jest to, że odbywają się one w świetle kamer telewizyjnych. Dzięki temu mogą być obserwowane przez opinię publiczną, począwszy od samych urzędników poprzez polityków, media, aż do zwykłych obywateli.
Co wiedzielibyśmy o aferze Rywina, gdyby toczyła się ona za zamkniętymi drzwiami? Czy gdyby zeznania docierały do nas w formie suchych komunikatów lub sprawozdań, mielibyśmy jakiekolwiek szanse poznać prawdziwe oblicze osób zaliczanych do grupy trzymającej władzę, które co i raz wyzierało w czasie ich wystąpień?
Poznalibyśmy jedynie mglisty zarys prawdy - w mało czytelnym, bladym odbiciu. W okrojonej postaci, często zmanipulowanej interesami partyjnymi czy indywidualnym wyścigiem o popularność lub prestiż. Co nie znaczy, że interesy partyjne czy walka o zdobycie popularności nie dochodzą do głosu, czy wręcz nie biorą góry nad merytoryczną stroną śledztwa w czasie jawnych obrad. Ale przynajmniej jest to dla wszystkich widoczne i najczęściej trafnie oceniane.
W komisji Rywina każdemu rzucało się w oczy świetne przygotowanie merytoryczne Jana Rokity i kompletna ignorancja Bohdana Kopczyńskiego. Żadne sprawozdania, choćby najbardziej obszerne, a nawet stenogramy, nie oddadzą tak wyraźnej prawdy o śledztwie. Objawia się ta prawda często nie tylko w wypowiedziach, ale w intonacji, w mimice, w gestykulacji. Często napięcie i konflikty są bardziej widoczne we wzajemnych przeszywających spojrzeniach skłóconych aktorów spektaklu niż w złośliwie wypowiadanych słowach. Bo komisja to też po trosze teatr. Ale prawdziwy. I w tym jego siła.
Już wcześniej ktoś trafnie zauważył, że parlamentarna komisja śledcza jest świetną lekcją demokracji. I to dla wszystkich stron - przesłuchujących, świadków, obwinionych i obserwatorów. A także nauką, czasami gorzką, dla kierujących państwem.
Jawność postępowania przed komisją daje gwarancję opinii publicznej, że nic nie zostanie ukryte pod stołem. Zwłaszcza wtedy, kiedy śledztwa zmierzają do postawienia zarzutów karnych. Komisje śledcze powoływane są wszak wtedy, gdy państwa dotykają ostre kryzysy. Kiedy pojawiają się wielkie afery. Lub początkowo za takie uznane.
W postępowaniach śledczych przy otwartej kurtynie dużą rolę odgrywa też presja społeczna, która zmusza włodarzy państwa do reakcji na to, co wyszło na jaw w czasie obrad komisji. Prowadzi to do oczyszczania różnych instytucji z ludzi, którzy nie naruszyli wprawdzie prawa karnego, ale okazali się niewiarygodni bądź nieudolni, lub wreszcie naruszyli normy etyczne.
Szanse te przepadłyby, gdyby śledztwa odbywały się w speckomisji ds. służb specjalnych. Wszystkim jej wnioskom do prokuratury, propozycjom dymisji i odwołań łatwo było by postawić zarzut, że to wynik działań z motywów politycznych. I nie można by sprawdzić, czy rzeczywiście tak nie jest.
Trzeba pamiętać, że celem śledztw komisji parlamentarnych jest zebranie materiału pozwalającego zmieniać zasady funkcjonowania różnych instytucji oraz dostosowywać prawo do nowych warunków, tak aby ono samo stało się barierą dla patologii i nadużyć.