Tuż przed 40. rocznicą Marca "Gazeta Wyborcza" opublikowała wyniki sondażu, z którego wynika, że spośród polskich gimnazjalistów, licealistów i studentów praktycznie nikt nie pamięta o Marcu ’68. 87 procent respondentów odpowiedziało szczerze, że ta data w ogóle z niczym im się nie kojarzy.
Wśród pozostałych 13 procent też jest z wiedzą o Marcu bardzo różnie, zwykle nie najlepiej. To gorszy wynik niż w przypadku jakiejkolwiek innej rocznicy społecznych wystąpień w PRL. To prawda, że cała polska historia najnowsza jest przez młode pokolenie intensywnie zapominana. Ale nawet na tym tle o Marcu zapomina się szczególnie intensywnie.
Kiedy w 2005 roku "Gazeta Wyborcza" rozpoczynała swoją wielką kampanię przeciwko prawicowej "polityce historycznej", można było przez chwilę zapomnieć, że przeciwko używaniu historii do uprawiania polityki protestuje środowisko, które siłę, a nawet samą obecność w polskiej polityce czy instytucjach wpływających na jej kształt zawdzięczało polityce historycznej. Jej punktem odniesienia był Marzec 1968 i jego specyficzna, politycznie sfunkcjonalizowana interpretacja.
Polityka historyczna "komandosów" zmierzała do nadania użytecznej politycznej formy, do zbudowania narracji dla doświadczenia i wydarzenia, które aż tak jednoznacznego sensu w punkcie wyjścia zupełnie nie miało.
Jest ONR-u spadkobiercą partia
Marzec, a nawet samo zachowanie PZPR w Marcu mają dwa wymiary: komunistyczny i antysemicki. Przeplatają się ze sobą, są swoim dopełnieniem. Z jednej strony komunistyczna władza zachowuje się tak samo jak przy każdym podobnym kryzysie - od czasów stalinowskich po stan wojenny. Reagując na społeczny protest, przeprowadza represje prewencyjne, pacyfikuje wystąpienia, stara się odizolować grupy protestujące od reszty społeczeństwa, wyznacza linię propagandową, zgodnie z którą będzie przedstawiać własną wersję wydarzeń i uzasadniać represje. W końcu organizuje społeczne potępienie dla uczestników protestów. W tym wymiarze Marzec w ogóle niczym się w historii komunizmu nie wyróżnia. Można nawet powiedzieć, że jego przebieg jest stosunkowo łagodny - na tle wszystkich ważniejszych społecznych wystąpień w PRL.
Przede wszystkim nie ma ofiar śmiertelnych - które będą zwyczajową ceną za takie wystąpienia, począwszy od krakowskich protestów studenckich w latach stalinowskich, poprzez poznański Czerwiec, Grudzień ’70, a skończywszy na stanie wojennym. Emigracja marcowa to wedle różnych szacunków kilkanaście tysięcy osób wypchniętych na emigrację w ciągu kilku lat. Liczba nieporównywalna z kilkusettysięczną emigracją pojałtańską, blisko milionową emigracją po stanie wojennym czy największą żydowską emigracją w latach 40., kiedy to Polskę opuściło kilkaset tysięcy Żydów z Polski i repatriowanych z ZSRR - uciekając przed stalinizmem.
Zatem jak na pacyfikowane wystąpienia społeczne epoki komunizmu, Marzec to norma, wręcz banał. Jeśli solidarnościowej prawicy mimo nieustannie ponawianych wysiłków nie udało się zbudować skutecznej polityki historycznej ani w oparciu o nieporównanie bardziej masowe i dramatyczne doświadczenie stanu wojennego, ani na Czerwcu ’56, ani na pamięci antykomunistycznego powojennego podziemia, jeśli również te wydarzenia są przez młode pokolenia Polaków powoli i łagodnie zapominane - to wątpliwe, aby jedno z pomniejszych wystąpień antykomunistycznych epoki PRL wystarczyło na fundament jakiejkolwiek polityki historycznej.
Jednak jest też drugi wątek Marca - kampania antysemicka. Tu także były precedensy - stalinowska kampania przeciwko kosmopolityzmowi, czeski proces Slansky’ego... Natomiast wszystkie świadectwa potwierdzają, że motyw "poszukiwania antysyjonistycznej V Kolumny", motyw wskazywania "towarzyszy pochodzenia żydowskiego", najpierw wyjątkowo chwyta w aparacie MSW i partii. Później okazuje się także nieco bardziej żywo przez społeczeństwo odbieranym elementem marcowej propagandy władzy niż wcześniejsze i późniejsze zwyczajowe potępienia "chuliganów", "wichrzycieli", "zmanipulowanych robotników".
"Komandosi" wyjątkowo intensywnie przeżywają ten drugi wątek Marca. Bo to ich nauczyciele i rodzice są usuwani ze stanowisk jako "syjoniści", bo oni sami dowiadują się z partyjnej i PAX-owskiej prasy, a także od przesłuchujących oficerów SB czy więziennych kapusiów, że są Żydami i ich właściwe miejsce jest gdzie indziej, nie w Polsce.
Moczarowcy chcieli w ten sposób wyizolować "komandosów" od reszty społeczeństwa i niestety, to im się do jakiegoś stopnia udało. Specyfika przeżycia marcowego stanie się fundamentem polityki historycznej "komandosów", w której Marzec jest w o wiele większym stopniu etapem prześladowań Żydów w Polsce niż etapem walki z komunizmem. W interpretacji Marca jako etapu historii polskiego antysemityzmu bycie komunistą kompromituje zresztą bez porównania mniej niż bycie polskim prawicowcem. Komunizm jest reformowalny, z komunizmu można wyjść - dowodem na to jest dla "komandosów" choćby ewolucja ich rodziców i mentorów od stalinizmu do rewizjonizmu. Ewolucja spuentowana przez ich własny bunt w Marcu 1968 roku. Tymczasem polska prawica nigdy nie wyleczy się z antysemityzmu. Albo będzie antysemicka, albo dla antysemityzmu "tolerancyjna".
Marcowy antysemityzm staje się dla "komandosów" przeżyciem pokoleniowym, centralnym. A konsekwencje widzenia Marca przede wszystkim przez pryzmat antysemickiej kampanii - realnie izolującej "komandosów" od innych grup społecznych - są coraz bardziej znaczące dla polityki historycznej tego środowiska. To właśnie odwołanie się do Marca będzie głównym uzasadnieniem zbliżenia politycznych liderów tego środowiska do PZPR pod koniec lat 80. W rozumieniu "komandosów" walczą oni w ten sposób z największym złem o największe dobro.
Gra idzie zarówno o oczyszczenie PZPR z moczarowców i nacjonalistów, choć sojusznikiem w tej walce okazuje się nie tylko Jerzy Urban, Mieczysław Rakowski czy Aleksander Kwaśniewski, ale także Czesław Kiszczak i Wojciech Jaruzelski - ten ostatni nadzorujący przecież antysemickie czystki w LWP, tyle że istotnie nie z racji jakiegoś ideowego zacietrzewienia, ale z oportunizmu. Innym celem polityki historycznej "komandosów", ufundowanej na własnym przeżyciu Marca, jest też stworzenie wystarczająco szerokiego frontu politycznego - od Kwaśniewskiego do Unii Wolności, i medialnego - od "Wyborczej" do "Polityki", który byłby wystarczająco silny, aby, jak to mawiano przy okazji kolejnych rocznic tłumienia studenckich wystąpień, "Marzec nigdy nie mógł się w Polsce powtórzyć".
Bo Marzec interpretowany jako triumf niezniszczalnego i nieuleczalnego polskiego antysemityzmu zawiera także tezę, czy też lęk, że Polacy, jeśli da im się całkowitą wolność wyboru, jeśli nie dokona się wcześniej głębokiej rekonstrukcji narodowej świadomości, zawsze wybiorą "Dmowskiego i Moczara". To tłumaczy sporą nieufność komandosów wobec polskiej demokracji, która jeśli zostawi się jej pełną swobodę, jeśli nie stworzy się dla niej instytucji kontrolnych - zarządzanych przez wolnych od "marcowych fobii" mandarynów czy autorytety - musi nieuchronnie zmierzać w stronę populizmu. Nawet jeśli liderzy środowiska "komandosów" z czasem odejdą od lewicowości tak bardzo, że w wymiarze uniwersalnym można by ich zaklasyfikować jako liberalnych konserwatystów, to w kontekście polskim Marzec będzie ich uczył nieufności do prawicy, która ich zdaniem musi być w Polsce antysemicka albo na antysemityzm obojętna.
Własny Marzec prawicy
Problem w tym, że prawicowcy także uczestniczyli w Marcu. Jeszcze do tej pory bracia Kaczyńscy, a także wielu mniej od nich politycznie świadomych ludzi "Solidarności" z pokolenia Marca, z udawaną lub szczerą naiwnością będzie powtarzać, że przecież oni także brali udział w strajkach i manifestacjach, także byli "na dziedzińcu UW, na Krakowskim Przedmieściu albo pod biblioteką...". Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Polityka historyczna nie ma naprawdę nic wspólnego z odkrywaniem obiektywnej historycznej prawdy. Jest rekonstruowaniem pamięci, zaprzęganiem historycznego doświadczenia do polityki jak najbardziej bieżącej, do tworzenia zupełnie aktualnej mapy przyjaciół i wrogów.
Im bardziej Marzec staje się fundamentem polityki historycznej "komandosów", tym bardziej prawica zaczyna pamiętać zupełnie inny Marzec. Tak jak Marzec "komandosów" nie jest Marcem antykomunistycznym, ale antynacjonalistycznym i napiętnowanym przez antysemicką kampanię, tak Marzec prawicy będzie się stawał po prostu jeszcze jednym zgniecionym polskim antykomunistycznym powstaniem. A marcowy antysemityzm stanie się w tej wersji wyłącznie cynicznym narzędziem w rękach przywiezionych z Moskwy komunistów, wobec którego społeczeństwo było całkowicie immunizowane.
Z czasem każda książka, każdy tekst o Marcu, każde wspomnienie zaczną być recenzowane w kontekście tych dwóch marcowych polityk historycznych. Ale poprzez tę wojnę o pamięć Marca w grze znajdą się kwestie o wiele poważniejsze: problem autentyczności i społecznego zakorzenienia PRL, problem rozmiarów i autentyczności polskiego antysemityzmu. Także te kwestie będą rozstrzygane w kontekście jak najbardziej bieżącej polityki. Służąc do wzajemnej legalizacji lub delegalizacji SLD, UW czy rozmaitym konstelacjom polskiej prawicy.
Ostatecznie po jednej stronie będziemy mieli "komandosów" obchodzących kolejne rocznice Marca z Aleksandrem Kwaśniewskim i niepojawiających się na obchodach organizowanych przez Lecha Kaczyńskiego. A po drugiej stronie będziemy mieli Jarosława Kaczyńskiego udającego, że antysemityzm Rydzyka w ogóle nie istnieje, a krytykować Radio Maryja i jego własne z nim sojusze mogą wyłącznie "spadkobiercy KPP z Gazety Wyborczej".
Te dwie marcowe polityki historyczne chyba najpełniej zostały wypowiedziane przy okazji obchodów 30. rocznicy Marca - jedna przez Andrzeja Szczypiorskiego na łamach "Gazety Wyborczej", druga przez Jacka Trznadla na alternatywnym wiecu rocznicowym zorganizowanym przez Ligę Republikańską.
Szczypiorski pisał wtedy m.in.: "Przez lata powtarzałem sobie, że w 1968 roku to nie Polska polskich Żydów wygnała, tylko Moczar i jego poplecznicy, gomułkowska dyktatura. Dzisiaj mam inny pogląd. Nie da sie ukryć, że sprawia on ból. Nie można udawać, że społeczeństwo nie miało wtedy nic do powiedzenia, skoro tak wielu bratało się nawet z bezpieką, byle tylko ulżyć swym resentymentom i fobiom. W marcu 1968 r. nie mogłem też przypuścić, że ta nowa wiedza o radykalnej prawicy okaże się tak na czasie po 30 latach.
Dziś bowiem znowu słychać tu i ówdzie bełkot marcowy, a dudnienie podkutych butów wygolonych pałkarzy, którzy się włóczą po ulicach naszych miast, do złudzenia przypomina tamte złowieszcze kroki »oburzonej klasy robotniczej«, która szła się rozprawiać ze studentami, a także z każdym myślącym człowiekiem, który się jej nawinął pod pałę. Czyniąc generała Moczara jedynym odpowiedzialnym za całą tę hańbę, która do dziś ciąży na imieniu Polski, okazywałem dwuznaczną tolerancję innym uczestnikom wydarzeń. Marzec to była dla Polski hańba. Na każdym kroku można było wtedy spotkać udrapowanych w biało-czerwony patos, rzekomych obrońców honoru narodowego. Właśnie wtedy zaczęli gadać te same kłamstwa, głupstwa i fałszerstwa, które z uporem do dziś powtarzają".
Nikt po stronie "komandosów" nie wiedział wtedy, że używanie akurat Szczypiorskiego do najbardziej wyrazistego zdefiniowania ich marcowej polityki historycznej jest obciążone aż takim ryzykiem. Oburzenie Szczypiorskiego faktem masowego "bratania się w Marcu Polaków z bezpieką" zmieniło później znaczenie w kontekście jego własnych lustracyjnych kłopotów.
Ale to właśnie podczas obchodów 30. rocznicy Marca na Uniwersytecie Warszawskim przestrzegano przed widmem nowego, bliskiego już Marca, jakiego można się spodziewać ze strony polskiej prawicy. Rolę Moczara i Gomułki musieliby jednak pełnić w takiej wizji Jerzy Buzek i Marian Krzaklewski, bo to AWS była wówczas jedynym liczącym się politycznie obozem polskiej prawicy. Wokół obchodów 30. rocznicy Marca oprócz "komandosów" udało się zgromadzić zarówno Kwaśniewskiego, jak i Rakowskiego, Passenta czy Grońskiego. Nowi przeciwnicy "marcowego nacjonalizmu" w mediach i polityce III RP wydawali się obozem wystarczająco silnym, pozwalającym zarządzać polityczną lewicą i centrum. Byli w każdym razie wystarczająco silni, aby wkrótce zepchnąć do narożnika postsolidarnościową prawicę.
Klęska polityki historycznej jako zasady
Dzisiaj, kiedy do przeszłości należą polityczne konfiguracje i wojny, do których wygrania polityka historyczna skoncentrowana na Marcu miała posłużyć, trzeba zauważyć, że środowisko "Gazety Wyborczej" zużyło pamięć Marca tak samo bezowocnie, jak kolejne formacje postsolidarnościowej prawicy wcześniej i później zużywały pamięć Sierpnia.
Marzec stał się dla młodych Polaków już nie przykładem jakiejkolwiek społecznej aktywności, ale symbolem jakiegoś ponurego wewnętrznego konfliktu, konfliktu nierozstrzygalnego, nawet niewypowiedzianego. Sugestia triumfującego w Marcu "polskiego antysemityzmu" nie pozwoliła wyegzorcyzmować z "polskiej tradycji narodowej" nawet Mieczysława Moczara, który w kontekście polityki historycznej "komandosów" stawał się powoli reprezentatywnym wyrazicielem polskiego nacjonalizmu. Można było wręcz zapomnieć, że w istocie był on działaczem partii komunistycznej, którego partyjna biografia przez wiele lat nie różniła się aż tak bardzo od biografii Staszewskiego czy Zambrowskiego. Coraz intensywniejsze "spolszczanie" i "unarodawianie" kampanii antysemickiej z Marca ’68, lokowanie jej niemalże w centrum polskiej tradycji narodowej, zamiast uniwersalizować doświadczenie Marca, zawężało je. Czyniło dla Polaków niestrawnym.
Ale naprawdę nic już się nie da zrobić. Polityka historyczna "komandosów" jest niestrudzona w odpędzaniu innych od skarbu Marca. Kiedy przed rokiem łódzki IPN rozpoczął śledztwo mające doprowadzić do wskazania i być może skazania konkretnych osób z aparatu PZPR odpowiedzialnych za prowadzenie antysemickiej nagonki w Marcu 1968 roku, "Gazeta Wyborcza" zareagowała bardzo gwałtownie. Bynajmniej nie ciesząc się z tego, że dręczyciele Michnika, Szlajfera czy Blumsztajna zostaną napiętnowani. Wręcz przeciwnie, Seweryn Blumsztajn pisał: "Ludziom z IPN pomyliły się role historyka i prokuratora. (...) Dzisiaj w Polsce umarzane są wszystkie śledztwa w sprawach o nawoływanie do nienawiści rasowej. To wydaje mi się ważniejsze niż ściganie upiorów sprzed 40 lat. Jeśli IPN ma wolnych prokuratorów, niech się zajmą antysemickimi ekscesami ks. Rydzyka".
Oczywiście mamy tu politykę historyczną przeciwko polityce historycznej. Ludzie z IPN, zgodnie z doktryną swojej polityki historycznej, tym symbolicznym śledztwem przeciwko ludziom z aparatu PZPR, którzy prowadzili antysemicką nagonkę w Marcu ’68, pragną wyegzorcyzmować marcowy antysemityzm z polskiej tradycji. Przerzucić go w całości na barki funkcjonariuszy obcej, narzuconej władzy. Z kolei Blumsztajn, zgodnie z doktryną polityki historycznej "komandosów", walczy jak lew z takim egzorcyzmowaniem i wrzuca marcowy antysemityzm z powrotem na barki Polaków, aby dojść natychmiast do Rydzyka i dzisiejszej polskiej prawicy.
Można się tak bawić bez końca, ale później po co się zdumiewać, że Polacy o tak używanym Marcu zapominają jeszcze szybciej niż o każdym innym wydarzeniu z własnej historii.
Zwycięstwo Moczara
Podsumujmy, pamięć Marca staje się fundamentem polityki historycznej "komandosów", ale nie znaczy to, że - jak to można było przeczytać w wielu prawicowych atakach na to środowisko - mamy do czynienia z jakąś cyniczną manipulacją na własnym doświadczeniu, żeby móc po 20 latach "podzielić się Polską z Jaruzelskim" albo "wrócić do komunistycznych korzeni". Lęk przed antysemityzmem lub przed tym, że ktoś wskazany w Polsce jako Żyd nie będzie mógł liczyć na taką samą jak "rdzenni Polacy" akceptację społeczną, a nawet solidarność w przypadku represji - był lękiem realnym. I miał się czym w Marcu ’68 karmić. Później oczywiście to doświadczenie marcowe ulegało zmianie, jedne elementy ulegały wzmocnieniu, inne marginalizacji. Zmieniał się też kontekst polityczny, politycy i ugrupowania, które można było podstawić pod figury dawnego marcowego dramatu.
Ostatecznie można jednak powiedzieć, że tę wojnę "komandosów" i prawicy o Marzec wygrał - niestety - generał Moczar. Wiadomo, że historyczne fantazje, tzw. historia kontrfaktualna, nie mają wielkiej mocy dowodowej, ale sądzę, że polska polityka po komunizmie, pozbawiona piętna marcowych lęków i urazów, nie byłaby aż tak nieudana.
Antysemityzm dałoby się zmarginalizować i być może usunąć na daleki margines polskiego życia. Nie byłby ciągłym argumentem w wojnie pomiędzy "komandosami" i prawicą, w której jedna strona widziała go wszędzie, a druga nie dostrzegała nigdzie.
Marcowe lęki i urazy zasilały agresję każdej kolejnej wojny na górze, nie pozwoliły powstać silnej formacji postsolidarnościowej lewicy - "komandosi" byliby jej naturalnym elementem. Nigdy niezakończona wojna o Marzec pozwoliła stać się postkomunistom języczkiem u wagi pomiędzy dwoma skłóconymi obozami - "komandosami", którzy podejrzewali polską prawicę o chęć wyeliminowania ich z polskiej polityki, "dokończenia Marca", i prawicą, którą takie oskarżenia oburzały i która widziała w nich cyniczną próbę uzasadnienia zbliżenia "komandosów" z postkomunistami.
W dodatku właśnie w konsekwencji Marca dwie ważne postacie środowiska "komandosów", Adam Michnik i Aleksander Smolar, nigdy nie wystąpili w polskiej polityce w naturalnej dla nich funkcji politycznych i partyjnych liderów. Sami nie ufali temu społeczeństwu, a i ono - zgodnie z marcową kalką - także nie obdarzało ich nadmiernym zaufaniem, nie uważało za swoich. Co zmusiło Michnika i Smolara do oddziaływania na życie polityczne za pośrednictwem instytucji innych niż partie polityczne. Ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami. Ostatecznie Aleksander Smolar nie stał się nawet przywódcą Unii Wolności, mimo że był najprawdopodobniej najinteligentniejszym i obdarzonym najsilniejszą wolą polityczną działaczem tej partii.