Przyjechałem do Ameryki po raz drugi w życiu. Pierwszy raz byłem tylko na Manhattanie, czyli - jak twierdzą tutejsi - do prawdziwej Ameryki wcale nie dotarłem. W "Facetach w czerni" Manhattan to zaledwie poczekalnia dla kosmitów z całej galaktyki. Tam się dopiero uczą amerykańskiego stylu życia, zanim spróbują dotrzeć trochę głębiej i zaryzykują np. wypad do Midwestu - na Środkowy Zachód.

Reklama

Ale teraz żarty się skończyły, żadnych kompromisów. Moją bazą wypadową będzie Chicago. Jedna ze stolic nowoczesności. Miasto Irlandczyków, Włochów, Polaków i WASP-ów - białych anglosaskich protestantów, którzy choć w całych Stanach wciąż są gospodarzami, tutaj stanowią mniejszość. Ale Chicago to także miasto kolorowych. Ze swoim Chinatown, niewiele mniejszym niż w San Francisko, i murzyńskim gettem.

Mieszkam w Hyde Parku, dzielnicy uniwersyteckiej. Na wysokości 55 ulicy. Kilka przecznic stąd, poniżej 47 ulicy zaczyna się getto. Właśnie tutaj trafił młody Barack Obama, kiedy pewien miejscowy aktywista Demokratów szukający kogoś do pracy z czarnymi i związkowcami zaproponował mu, żeby właśnie w chicagowskich "gorszych dzielnicach" zaczął swoją polityczną karierę. (W Ameryce, jeśli nie jesteś dobrze urodzony, karierę polityczną zaczynasz od dzielnicowych organizacji pomocy społecznej.)

23-letni Obama w 1985 roku zamieszkał w Hyde Parku przy 48 ulicy. Tuż przy granicy getta, ale na przedostatniej z "białych" ulic, która do getta jeszcze nie należy. Na krótko przedtem, zanim sprowadził się do Chicago, miasto wybrało pierwszego w swojej historii czarnego burmistrza Harolda Waszyngtona i przeżywało okres burzliwych rasowych zamieszek. Najbardziej katastroficznie usposobieni żydowscy komicy nazywali wtedy Chicago Beyrut on the Lack (Bejrutem nad Jeziorem Michigan).

Reklama

Dwadzieścia lat później w Chicago panuje spokój. Ale getto ciągle tu jest. Po klęsce większości programów "pozytywnej dyskryminacji" Amerykanie radzą sobie z jego istnieniem, po prostu nie używając tej nazwy. Tak samo jak recesję przez kilka ostatnich miesięcy nazywali spowolnieniem, aby zupełnie niedawno wynaleźć "chwilowe kurczenie się gospodarki". Lingwistyczne Lourdes - tak ten sposób maskowania problemów nazywa Robert Hughes. Bo użycie słowa „recesja” w dobrym towarzystwie - obojętnie, czy liberalnym, czy konserwatywnym - jest tak samo zakazane jak użycie słowa "rasizm".

Tak więc i chicagowskie getto w zasadzie nie istnieje. Tylko autobus linii nr 6, którym jeżdżę z Hyde Parku do centrum, do Magnificent Mile - wspaniałej mili, gdzie stoją najwspanialsze drapacze chmur i mieszkają najwspanialsi ludzie, jest zwykłym autobusem jedynie do wysokości 47 ulicy, do granicy getta. Bo później, od 47 do 11 ulicy szóstka staje się autobusem ekspresowym. Aby ominąć getto, wjeżdża na obwodnicę i pędzi przez dziesięć minut prawie bez zatrzymania. Przez okno można wtedy zobaczyć kopułę meczetu, a przede wszystkim rozciągające się kilometrami na zmianę z porzuconymi magazynami i ruinami fabryk ponure bryły mieszkalnych wieżowców. Podobne do blokowisk na łódzkich Bałutach czy warszawskim Bródnie. Bo już Ursynów to przy chicagowskim getcie nieomalże dzielnica klasy średniej.

Getto ma swoje własne linie autobusowe. Docierają do obwodnicy. Tutaj mieszkańcy getta mieszają się z białymi jadącymi do centrum. W moim autobusie na trzech sąsiednich siedzeniach siedzą trzy stereotypy. Młody tłusty Irlandczyk przegląda komiks o Iron Manie, ale nie na papierze, tylko w małym laptopie. Tuż za nim przysiadła trzynastoletnia murzynka w klapkach na bosych stopach – mimo że za oknem autobusu pada śnieg z deszczem - z pomalowanymi na jaskrawopomarańczywy kolor paznokciami u nóg. A na sąsiednim siedzeniu kuli się blady WASP, w nieco cmentarnym garniturze zwiastującym neokonserwatywne poglądy. Raz za razem popatrując z niepokojem na współpasażerów, wertuje książkę "Reason for God", zaangażowaną politycznie apologię chrześcijaństwa Timothy’ego Kellera, traktującą o społecznej potrzebie istnienia religii w czasach chaosu i agnostycyzmu.

Reklama

Na wysokości 11 ulicy autobus linii numer sześć z ekspresowego ponownie staje się zwykłym. Wjeżdżamy w okolice Magnificent Mile. Tu należy wysiąść. Lądujemy w kanionie wśród drapaczy chmur. Pierwszy, na jaki trafiamy, to wąska czarna wieża "Carbid and Carbon", zwieńczona czymś w rodzaju kilkunastometrowego złotego fallusa. Stworzona niegdyś dla korporacji uosabiającej najcięższy i najbardziej nieekologiczny z tutejszych przemysłów. W rozległym hallu "Carbid and Carbon” mieści się lokal sieci Hard Rock Cafe.

Parę razy większy od tego w warszawskich Złotych Tarasach. Wypełniony dźwiękami rockowej klasyki i jej fanami, wytatuowanymi białymi pięćdziesięciolatkami, którzy wyglądają, jakby dopiero co zsiedli ze swoich Harleyów. Patrząc na ten podwójny zabytek ery industrialnej, można dojść do wniosku, że rock’n’roll rzeczywiście był zbuntowanym dzieckiem przemysłu ciężkiego. I przeminął wraz z nim, bo nawet puszczane tu z głośników kawałki Zeppelinów na zmianę z Meat Loafem robią wrażenie celowej muzealnej stylizacji. Szczególnie w epoce McIntosha, którego świątynia - sklep firmowy wypełniony iPhonami i laptopami cienkimi jak zeszyt - znajduje się kilkaset metrów dalej na Magnificent Mile, czyli na najbardziej ekskluzywnym odcinku Michigan Avenue.

Ameryka to dzisiaj zastępcza ojczyzna polskiej prawicy. Trochę tak jak Unia Europejska stała się zastępczą ojczyzną naszych lewicowców. I tak samo jak uproszczony model Europy, mający być antidotum na polski ciemnogród, podobnie Ameryka naszych neokonów, mająca być odtrutką na "brukselskie zepsucie", zwyczajnie nie istnieje. Prawdziwa Ameryka jest nie do podrobienia. Weźmy np. amerykańską religijność, z której młodzi uczniowie Ryszarda Legutki, czytelnicy Zdzisława Krasnodębskiego i Bronisława Wildsteina, wysnuli wniosek o naturalnym podobieństwie dwóch chrześcijańskich krajów - Polski i Ameryki. Którym nie po drodze ze zsekularyzowaną UE.

Z jednej strony rzeczywiście jest to kraj ludzi religijnych. Każdy w coś tu wierzy, nawet Richard Dawkins. Ale wystarczy stanąć w dowolnym punkcie Chicago i na pierwszy rzut oka widać, że Polski w niczym to nie przypomina. Choćby taki Siedemnasty Kościół Christian Science, mieszczący się w imponującym budynku podobnym do latającego talerza, który tylko na chwilę wylądował w najbardziej ekskluzywnej części Chicago tuż przy brzegu Chicago River. Także wydział Divinity chicagowskiego uniwersytetu niewiele ma wspólnego z wydziałami katolickiej teologii otwieranymi po roku 1989 na polskich uniwersytetach pod patronatem Kościoła.

Na tutejszym Divinity wykłada w tym sezonie Jean-Luc Marion - najwybitniejszy francuski katolicki filozof, heideggeryzujący tradycjonalista. Ale na innym seminarium w tajniki współczesnego judaizmu wprowadza studentów Paul Mendes-Flohr - specjalista od Bubera i Rosenzweiga. Miał tu zawitać Tariq Ramadan, mówić o islamie, ale nie dostał amerykańskiej wizy. Za to dla zainteresowanych prawosławiem jest doskonałe seminarium ze św. Jana Chryzostoma.

W Chicago jest także uniwersytet ściśle katolicki, któremu patronuje Ignacy Loyola. Szkoła bardzo droga, choć z rozbudowanym systemem stypendiów. Przycupnięta w samym środku Magnificent Mile, w cieniu wielkich drapaczy chmur o charakterystycznych kształtach sumeryjskich zikkuratów. Jeden z nich, dwudziestopięciopiętrowy wieżowiec Hiltona, jest nawet ozdobiony skrzydlatymi lwami, a zdobiąca jego fasadę gigantyczna mozaika została wystylizowana na przemarsz wojsk Assurbanipala.

Ameryka jako zastępcza ojczyzna polskich prawicowców istnieje wyłącznie w głowach swoich wyznawców. Rozmawiam z parą Polaków. Jakiś czas temu byli z dziećmi na półrocznym stypendium w Maine. Właśnie stamtąd przyjechali, całkiem nawróceni. Kryzys publicznego szkolnictwa w Ameryce? To wymysł lewaków. „Nasze dziecko chodziło do dobrej szkoły publicznej na bogatym przedmieściu”. Niepracujące matki odwiedzały się, wymieniając krytyczne uwagi na temat demoralizujących książek i telewizyjnych programów. Częstowały się także samodzielnie przygotowanymi wypiekami. "Czemu nie można tak w Polsce?". Do szkoły ich syna chodzili nieliczni kolorowi, ale odstawali poziomem od innych i po pierwszej czy drugiej klasie "całe szczęście, jakoś wszyscy znikali".

W Chicago jednak trudno im zniknąć. Szczególnie pomiędzy 47 i 11 ulicą. Z perspektywy getta klęska programów "dyskryminacji pozytywnej" – tych wszystkich prób mieszania mieszkańców getta z białą klasą średnią, tych wszystkich autobusów dowożących czarne dzieci do lepszych szkół - klęska, która budzi tyle złośliwej satysfakcji polskich konserwatywnych felietonistów, jest apokalipsą. Całe szczęście, że choć te projekty w większości upadły, pozostawiły po sobie rozbudzone ambicje.

Nie przypadkiem Barack Obama i Condoleezza Rice, bez względu na partyjne kolory, to dzieci programów emancypacyjnych epoki Kennedy’ego i Johnsona. Oboje mówią językiem Martina Luthera Kinga, nawet jeśli własny awans społeczny załatwiają drogą Nikodema Dyzmy - osobistą przebojowością i oportunizmem wobec białych partyjnych elit. Ale sama ich obecność na amerykańskich szczytach władzy świadczy o tym, że problem rasowy istnieje i polityczne elity usiłują coś z tym fantem zrobić. Choćby wizerunkowo dają do zrozumienia, że getta pozostają wyzwaniem zarówno dla Demokratów, jak i dla Republikanów.

Republikanie wymyślili właśnie parę McCain jako prezydent, Condoleezza Rice jako wiceprezydent i testują ją w sondażach. Ma być odpowiedzią na Obamę albo parę Clinton - Obama, w którą poza liberalnymi aktywistami tak naprawdę nikt już tutaj nie wierzy. Nie po paru miesiącach wyniszczającej bratobójczej wojny, w której wszystkie brudy wylały się do mediów. Nie przed prawyborami w Pensylwanii, przed którymi Hillary dostała poparcie Eltona Johna i wystąpi wraz z nim na koncercie w Nowym Jorku w przeddzień prawyborów. Tymczasem Obama znów pojechał w teren. Do związkowców i czarnych, z którymi nauczył się rozmawiać w chicagowskim Hyde Parku – dzielnicy granicznej.