Czekając na chicagowskim lotnisku na samolot powrotny do Polski, dokonuję szybkiego rachunku sumienia. Czego mnie nauczyła Ameryka, czego prawdziwe z nią spotkanie może nauczyć Polaka? Tym bardziej że hasło "na Zachód, młodzieńcze!" znów stało się u nas modne. Sławomir Sierakowski wyruszył właśnie za ocean, aby towarzyszyć demokratycznym wolontariuszom w kampanii wyborczej, a "Rzeczpospolita" wysłała Rafała Ziemkiewicza do Alabamy, by pokazując dobre wzory, utrwalał silne prawicowe wartości.

Reklama

Zatem czego Ameryka nauczyła mnie? Otóż kiedy w programie Jana Pospieszalskiego sprzed paru miesięcy poświęconym obronie Ewy Sowińskiej występująca w roli eksperta, choć trudno powiedzieć od czego, Hanna Wujkowska z Ligi Polskich Rodzin wychwalała Amerykę jako miejsce, w którym zna się wartość życia poczętego i broni się silnych wartości, zupełnie inaczej niż w bezideowej Europie, "do której niepotrzebnie weszliśmy", czułem, że w tym wszystkim jest jakiś haczyk, jakieś oszustwo. Ale dopiero tutaj zrozumiałem, na czym ono polega.

Nasza partia amerykańska

Jeśli mam jakieś pretensje do "naszej partii amerykańskiej", której czołowe nazwiska - Zdzisław Krasnodębski, Bronisław Wildstein, Rafał Ziemkiewicz, Marek Jurek - to przecież ludzie o wiele rozsądniejsi od pani Wujkowskiej i można wobec nich mieć naprawdę większe wymagania, to zarzut jest jeden: choć sami Amerykę znają albo sporo o niej wiedzą, to świadomie nie mówią o niej Polakom prawdy. Ameryka jest im potrzebna wyłącznie jako użyteczny polityczny mit. Nigdy nie usłyszałem np. od Krasnodębskiego, Wildsteina, Ziemkiewicza czy Jurka: tak, USA to kraj najbardziej skrajnej liberalnej praktyki aborcyjnej, wręcz aborcyjnego zdziczenia, gdzie setki tysięcy aborcji rocznie przeprowadza się najzupełniej legalnie w ostatnich trzech miesiącach trwania ciąży, kiedy płód jest już ukształtowany i ma w pełni rozwinięty układ nerwowy. Na tym tle wszystkie kraje Unii Europejskiej to przykład rozsądnego ograniczenia prawa do aborcji. Bo nawet we Francji czy w Belgii obowiązujące prawo przypomina, że aborcja jest jednak etycznym problemem. A powyżej 12. tygodnia ciąży płód jest w krajach Unii Europejskiej prawnie chroniony, chyba że mamy do czynienia z tragicznym wyborem: życie poczęte albo życie matki. Tymczasem prawo obowiązujące w Ameryce już od ponad 30 lat, od słynnego precedensu Roe vs Wade, traktuje ludzki płód jak kawałek tkanki praktycznie przez całe 9 miesięcy, do dnia urodzenia.

I wiem, dlaczego Krasnodębski, Wildstein czy Ziemkiewicz nie zdradzą tej prawdy zapatrzonym w nich prawicowym muminom. Bo wówczas zniknęłaby cała siła mobilizacyjna mitu dobrej konserwatywnej Ameryki jako przeciwwagi dla "bezideowej Europy". I jak mobilizować miejscową ludność do walki partyzanckiej z traktatem lizbońskim, z Kartą praw podstawowych i tym podobnymi przykładami "brukselskiego socjalizmu" albo może nawet "socjalizmu niemieckiego". Tymczasem permanentna wojna ideologiczna, wojna kulturowa, którą do Europy zaimportowano właśnie z Ameryki, toczy się po drugiej stronie Atlantyku w zupełnie innym prawnym i społecznym pejzażu. I znowu Jon Stewart, telewizyjny komik z Comedy Central działający w czasach, kiedy politycy zajmują się entertainmentem, a telewizyjni satyrycy dokonują błyskotliwych politycznych analiz, komentując przedwyborcze wizyty - odpowiednio Obamy u proaborcyjnych Jankesów i McCaina w południowych ufortyfikowanych antyaborcyjnych Camp Jesus - szydził z rytualności tej gry. Posunął się w swoim szyderstwie do granicy dobrego smaku, ale w celu bez wątpienia edukacyjnym. Zademonstrował mianowicie grę wideo na podobieństwo archaicznego telewizyjnego ping-ponga, gdzie zamiast piłeczki odbija się malutkiego skulonego embriona. Z jednej strony odbijają go konserwatyści, z drugiej liberałowie, a obie strony skwapliwie liczą wyborcze punkty.

Bo tak wygląda polityka według wartości, kiedy ulega już absolutnej rytualizacji. Kiedy nie służy rozwiązywaniu problemów, ale ich tworzeniu. Kiedy zamiast prawnego kompromisu wiążącego wszystkich proponuje zdziczenie i pozostawia ruiny społeczeństwa, w których grasują ideologiczne armie i ich złotouści medialni harcownicy.

30 procent "niewidzialnych"

Reklama

Ideowe konflikty w amerykańskim świecie osłabionego konsensusu prawnego, w świecie innego, luźniejszego rozumienia wspólnoty, są gwałtowniejsze, radykalniejsze, wyrażają się w bardziej wyrazistych językach i politykach tożsamościowych. To w Ameryce nauka prawicowa i lewicowa, kobieca, męska czy gejowska zostały wymyślone i nawet dzisiaj różnią się od siebie najbardziej. Europa ma inną tradycję stanowienia prawa, głębszą wizję jego normatywnego oddziaływania, głębszą i bardziej organiczną wizję jedności społeczeństwa.

Nie wiadomo, czy ta nasza liberalno-bismarckowsko-socjalistyczna tradycja "przełomu nominalistycznego" - jak ją nazywa Jadwiga Staniszkis - z którego narodziła się nowoczesna europejska koncepcja prawa i państwa, koncepcja polityki prowadzonej raczej w oparciu o kantowską zasadę prawa powszechnego niż o naszą tożsamość płciową czy ideologiczną, ocaleje w epoce kapitalistycznej globalizacji, rozrywającej i kawałkującej nie tylko słabe społeczeństwo polskie, ale nawet francuskie czy niemieckie.

Nie wiadomo, czy europejska koncepcja minimalnej przynajmniej jedności społecznej przetrwa epokę masowych migracji, kiedy w Europie pojawiły się ogromne skupiska ludzi z innych kultur, których bardzo trudno w tę ciasną i głęboko oddziałującą siatkę europejskich praw uchwycić i zintegrować. Jednak nawet wielu imigrantów, zamiast niszczyć Europę, chciałoby, aby jej prawa, jej wizja jedności kulturowej i prawnej włączały ich i potrafiły naprawdę zintegrować. Tymczasem nasza "partia amerykańska" radośnie wykrzykuje o konieczności zniszczenia "brukselskiego socjalizmu".

Udając, że nie widzi sił kapitalistycznej globalizacji, które ten "brukselski socjalizm", a wraz z nim narody czy społeczeństwa i tak rozrywają na strzępy. A są to siły i interesy, przy których realnej potędze neokonserwatywna retoryka Krasnodębskiego, Wildsteina czy Ziemkiewicza przywodzi na myśl żabę z niezrozumiałą pychą nastawiającą łapkę w kuźni, gdzie podkuwa się naprawdę solidnego wierzchowca.

Europa bywa biurokratyczna i ciężka. Ale to także nie jest żaden socjalizm, ale konsekwencja dawnej, od wieków już zsekularyzowanej, katolickiej czy protestanckiej wspólnotowości. Ameryka zarówno ze swoimi imigrantami, jak i z różnicami społecznymi obchodzi się o wiele swobodniej. Przy okazji politycznego ożywienia wywołanego zażartą walką Baracka Obamy i Hillary Clinton przez kilka stanów przetoczył się spór o umożliwienie udziału w wyborach ludziom nieposiadającym żadnego dokumentu. Trudno jest oszacować liczbę takich "niewidzialnych", niemających dokumentów, niepotrafiących pisać ani czytać, niedających się uchwycić żadnym instytucjom czy prawu. Dlatego owe szacunki oscylowały w okolicach 15-30 procent obywateli.

Idea istnienia jednej trzeciej obywateli "niewidzialnych" dla państwa, prawa, instytucji społecznych będzie pewnie atrakcyjna dla naszych ideologicznych fanów Ameryki - bo istotnie trudno sobie wyobrazić większe przeciwieństwo dla "brukselskiego socjalizmu", obsesyjnie próbującego zintegrować każdego obywatela ze wspólnotowym ładem, złapać go w gęstą sieć regulacji prawnych, edukacji, ubezpieczeń społecznych - ale samych Amerykanów to odkrycie raczej przeraziło.

Poczciwość amerykańskiego mitu

Drugim biegunem europejskiej reakcji na Amerykę jest idiotyczny antyamerykanizm. Ameryka nie jest totalitarnym piekłem z rojeń Chomskiego czy europejskiej skrajnej lewicy. Nie jest największym zagrożeniem dla świata, jak chcą kampusowi radykałowie zapraszający na swoje uczelnie Ahmadineżada czy przywódców Hezbollahu, ale urządzający protestacyjne wiece, kiedy zjawia się Bush albo Cheney. Ameryka jest fascynującym, pełnym energii krajem, którego psychoza wciąż jeszcze napędza świat. Ameryka dostarcza 40 procent światowych wynalazków i odkryć, a w wykształcenie jednego studenta inwestuje dwa razy więcej pieniędzy niż Republika Federalna Niemiec.

Nowy Jork, Nowy Orlean czy Boston - to wszystko są miejsca, gdzie Europa spotyka się z Ameryką w sposób harmonijny i dynamiczny, gdzie naprawdę rozumie się ideę atlantyckiej jedności. Podobnymi miejscami są bogate, wyposażone we wspaniałe biblioteki uniwersytety w Yale, Harvardzie, Princeton, Chicago czy Uniwersytet Stanforda - których profesura to prawdziwa arystokracja, gdzie o każdą katedrę walczą dziesiątki najambitniejszych młodych uczonych z Europy czy Azji.

Ameryka to także miejsce, gdzie "konserwatyzm autostrad i ciepłej wody w kranie" - którego zasady Robert Krasowski usiłuje od wielu miesięcy wytłumaczyć swoim prawicowym oponentom - nie jest jakimś dziwactwem, sofistykowanym eksperymentem, ukrytym mięczactwem, ale codziennością. Bo w Ameryce silne wartości nie kojarzą się z umieraniem, męczeństwem i cywilizacyjną pustką, ale wręcz przeciwnie - z życiem codziennym pędzonym w spokoju i luksusie. Pomnikiem tego konserwatyzmu jest choćby dom-muzeum Johna Deere'a, ucznia kowalskiego, który uciekając przed brakiem perspektyw, trafił na Dziki Zachód i w 1837 roku wynalazł nowy stalowy pług, ratując amerykańskich osadników przed klęską ciężkiej, urodzajnej ziemi, z którą za pomocą dawnych narzędzi nie umieli sobie poradzić.

Opowieść o Johnie Deerze, później założycielu najpotężniejszej amerykańskiej firmy produkującej maszyny rolnicze, którą częstuje nas poczciwa pani w muzeum jego imienia nieopodal miasteczka Oregon, jest tak heroiczna jak nasze opowieści o powstańczych klęskach. Tyle że jest oczywiście, jak to w Ameryce, opowieścią o zwycięstwie nad siłami natury. Słowa takie jak "misja", "ocalenie" przeplatają się w niej z anegdotami, jak to Deere poprzerabiał na nowoczesne lemiesze wszystkie stare piły i siekiery porzucone przez osadników, którzy już stracili nadzieję, już zbierali się do powrotu na Wschodnie Wybrzeże. Los całego narodu wisiał na włosku.

Druga obsesja Ameryki polega na tym, żeby myśleć o sobie - nawet wbrew faktom - jako o kraju ludzi równych lub potencjalnie równych, jako o kraju wciąż możliwego awansu społecznego. Na tym tle Polska, z pozoru tylko republikańska i obywatelska, okazuje się ponuro feudalna. Tak jak u nas szuka się przodków z arystokracji, prawdziwej lub choćby tej PRL-owskiej, czasem za cenę samoośmieszenia, w Ameryce obsesyjnie szuka się wśród swoich przodków człowieka z ludu, który doszedł do czegoś wysiłkiem własnego umysłu i mięśni, własną pracą.

W miasteczku Dixon trafiamy na muzeum Ronalda Reagana - dom, w którym Reagan z rodzicami i bratem spędził znaczną część swego niezbyt wesołego dzieciństwa. Jego matka była działaczką religijną, a ojciec drobnym pijaczkiem, szewcem, któremu zdecydowanie nie wiodło się w interesach. Na ścianach naprawdę skromnego domu - oprowadzająca nas po muzeum pani podkreśla, że był tylko wynajmowany, bo rodzice Reagana "nie mieli żadnych zdolności kredytowych" - widzimy zdjęcie, na którym Reagan już jako prezydent w świetle fleszy wyjmuje jeden z kafli obok kominka i odsłania tajny schowek, gdzie ukrywał przed bratem zaoszczędzone miedziaki - na kino, lody... Jest tam jeszcze parę pięciocentówek.

Matka, niespełniona w życiu rodzinnym, chodziła czytać Biblię do miejscowego więzienia, a przestępcy po odsiedzeniu wyroku często w domu Reaganów spędzali swoje pierwsze noce na wolności. Reagan musiał wtedy przenosić się wraz z bratem do sypialni rodziców. Lodówka państwa Reaganów, pokazywana jako nobilitujący przykład ubóstwa, składa się z szafy i miejsca, gdzie wkładało się bryły lodu kupione u obwoźnego sprzedawcy. Pierwszym krokiem Ronalda do wielkiej kariery była praca służącego w miejscowym Country Clubie, potem ratownika na plaży dla bogaczy. Dopiero później, dzięki swemu wygadaniu, Reagan zostaje didżejem w miejscowej rozgłośni, skąd wyruszy do Hollywood. Muzeum Reagana jest jednym z miejsc, które mają legalizować Amerykę. Są poczciwe aż do granic groteski, ale i Ameryka, która chce legalizować się w taki właśnie sposób, to wciąż jeszcze dość poczciwe miejsce.