Pora też podsumować, co wiemy, a czego nie wiemy na temat treści jego ewentualnej prezydentury. I czego na ten temat już się nie dowiemy do momentu, kiedy Obama zasiądzie ewentualnie w owalnym gabinecie Białego Domu i zacznie podpisywać pierwsze dekrety.

Reklama

Możesz mieć swoją własną rewolucję
Najważniejszy argument, jaki został użyty na rzecz Obamy w prezydenckim wyścigu - może nie merytoryczny, ale trafiający do młodych - to argument historycznego przełomu. Czy chcesz być świadkiem i uczestnikiem wyboru pierwszego w historii kolorowego prezydenta Stanów Zjednoczonych? Jeśli tak, to możesz, wystarczy, że zaczniesz działać na rzecz kampanii Baracka Obamy albo przynajmniej na niego zagłosujesz.

W Ameryce argument pierwszego kolorowego prezydenta w historii wcale nie jest tak banalny czy też wyłącznie PR-owy, jak mogłoby się wydawać nam, zblazowanym mieszkańcom starego kontynentu. Ten argument odwołuje się do samego fundamentu amerykańskiej tożsamości. On jest amerykańską tożsamością.

Twoi rodzice byli świadkami pierwszego lądowania Amerykanina na Księżycu? Ty możesz być świadkiem wyboru pierwszego czarnego amerykańskiego prezydenta. Co więcej, na przebieg lotu Apolla 11 twoi rodzice nie mieli żadnego wpływu, mogli tylko kibicować przed telewizorami, może nawet zostali oszukani przez władzę w Waszyngtonie, która - jak donoszą liczni wtajemniczeni - zainscenizowała lądowanie na Księżycu przed kamerami TV, w jakiejś wojskowej bazie na Pustyni Nevada. Podczas kiedy ty, w przeciwieństwie do twoich rodziców, możesz mieć swój udział w kolejnej, realnej amerykańskiej rewolucji. Yes, you can!!! Wystarczy, że oddasz głos na Baracka Obamę. To działa, bo w Ameryce pojęcia, takie jak rewolucja, postęp, przekraczanie kolejnej granicy... mają jednoznacznie dobre konotacje. W końcu to amerykańska rewolucja wypędziła Anglików, a potem uwolniła czarnych. Nawet zwycięstwo Reagana nad skostniałymi Demokratami to była po prostu "rewolucja konserwatywna".

Nadzieja i zmiana - będące lejtmotiwem wszystkich kampanijnych przemówień Obamy, a także nowego, skoncentrowanego już na jego prezydenturze programu Partii Demokratycznej - nawiązują do nieuleczalnego amerykańskiego religijnego i antropologicznego optymizmu. Próbują wypełnić go jakąś bardziej konkretną treścią. Ale bez przesady z tą konkretnością, nie można liczyć na to, że przed zwycięstwem w wyborach prezydenckich, a także w wyborach do Kongresu i Senatu, Obama czy Demokraci przedstawią jakieś precyzyjne plany dotyczące podniesienia podatków, zwiększenia poziomu redystrybucji, konkretnych akcji afirmatywnych w rodzaju tych z epoki Kennedy’ego czy Johnsona. Nie, zanim nie dostaną do ręki wszystkich politycznych narzędzi umożliwiających zrobienie jakiejś rewolucji. Przedwczesne odkrycie kart byłoby pretekstem dla kontrofensywy Republikanów prowadzonej pod hasłem, że Demokraci są jak w latach 60. socjalistami. I tylko marzą o odebraniu zwyczajnym Amerykanom ich pieniędzy i roztrwonieniu na jakieś "wielkie państwo". Te akurat argumenty rewolucji konserwatywnej, czyli w istocie rewolucji neoliberalnej, podbiły nieodwracalnie amerykańską świadomość. I Obama nie odważył się z nimi otwarcie polemizować w kampanii wyborczej. Dlatego wciąż nie wiemy, jakimi metodami zostanie wykonany, i jak będzie głęboki społeczny zwrot na lewo podczas jego prezydentury.

Pewny jest tylko kolor jego skóry
A jednak Barak Obama, mimo wszystkich swoich programowych niedopowiedzeń, jest kandydatem społecznej zmiany. Tylko przez to, że jest kolorowy? Tylko przez to, że jego żona pochodzi z czarnych społecznych dołów Ameryki, a on sam jest mieszańcem pochodzącym znikąd - szczególnie na tle pejzażu tradycyjnych grup społecznych Ameryki i na tle ich tradycyjnych politycznych reprezentantów? Otóż te cechy tożsamościowe Obamy rzeczywiście przekładają się w Ameryce na polityczny konkret. Bo Ameryka jest krajem, który co prawda wielbi wszelką rewolucję, ale gdzie permanentna rewolucja społeczna i rasowa zapoczątkowana przez pierwszych purytan i trwająca jeszcze za prezydentury Johnsona, w ciągu paru ostatnich dekad totalnie utknęła.

Rasowe i społeczne emocje, które wylały się podczas tej kampanii prezydenckiej, wielebny Wright ze swoim słynnym przemówieniem, o tym że czarna muzyka, kultura, polityka, a nawet angielszczyzna z gett są "different, not deficient" (inne, ale nie gorsze), pokazują, że nie wszystko w amerykańskich stosunkach rasowych i społecznych jest w porządku. Właściwie nic nie jest w porządku. Po optymizmie lat 60., po politycznej odwadze Demokratów epoki Kennedy’ego i Johnsona, prezydentów którzy realnie zlikwidowali w Ameryce resztki prawnego apardheidu, pozostał i pogłębia się apardheid społeczny. Kolorowe getta są dzisiaj jeszcze bardziej kulturowo i ekonomicznie odizolowane od "białej Ameryki" niż były w latach 60. Nawet dzielnice budowane wtedy przez Demokratów dla czarnych w samym środku eleganckich dzielnic klasy średniej - żeby się mieszali, tak jak ludzie z Nowej Huty z ludźmi ze starego Krakowa - dziś same stały się gettami.

Reklama

Nawet jeśli Obama musiał się od Wrighta odciąć, wystąpić ze swojego chicagowskiego czarnego Kościoła, który przed laty był jego przepustką do amerykańskiej polityki, to i tak jego prezydentura jest oczekiwana przez wszystkich, którzy chcą kontynuacji amerykańskiej permanentnej rewolucji rasowej i społecznej. Rewolucji zamrożonej przez Republikanów, zabitej przez Reaganomikę.

Wszyscy wiedzą, że jeśli prezydentura Obamy nie będzie realizowała jakiegoś projektu "New Deal" - w stosunkach społecznych i rasowych Ameryki - przejdzie do historii jako największe oszustwo, gigantyczna kompromitacja. Jakby Apollo 11, zamiast dotrzeć na Księżyc, spłonął przed opuszczeniem ziemskiej atmosfery. Właśnie dlatego od początku tej kampanii społeczna lewica Partii Demokratycznej z ogromną determinacją poparła Baracka Obamę przeciwko Hillary Clinton, uważając, że już sama tylko tożsamość tego kandydata jest narzędziem kolejnego etapu rewolucji amerykańskiej. Z kolei wybór przez Obamę Josepha Bidena na kandydata do wiceprezydentury jest przez wielu uważany za błąd. Zamiast walczyć o centrum, Obama wybiera reprezentanta lewego skrzydła Demokratów, eksperta od spraw zagranicznych, ale w samej Ameryce znanego jeszcze bardziej jako polityk lubiący redystrybucję i odważne projekty społeczne. To jednak pokazuje, że Obama wie, iż zwrotu na lewo w polityce wewnętrznej nie uniknie. I przygotowuje zespół do wykonania takiego zwrotu.

Czy Ameryka zwinie swoje imperium?
Większą niewiadomą ewentualnej prezydentury Baracka Obamy jest jej polityka zagraniczna. Obama jest izolacjonistą. Wypromował się na izolacjonistycznych hasłach. Dzięki ich radykalizmowi pokonał Hillary, która dość uczciwie obiecywała kontynuację polityki Billa Clintona. Polityki ograniczonego interwencjonizmu, lojalności wobec Izraela, lepszej współpracy z Europą, silnej obecności na Bliskim Wschodzie i w innych tradycyjnych strefach wpływu Ameryki. To nie były wyłącznie obietnice, cała ekipa Hillary w dziedzinie spraw zagranicznych była przygotowana do uprawiania takiej właśnie polityki. Między innymi - co istotne z polskiego punktu widzenia i w sytuacji kryzysu gruzińskiego - polityki nie zaczepnej, ale zdecydowanej także wobec Rosji.

Obama pokonał Hillary, powtarzając amerykańskiej prowincji i gorszym dzielnicom wielkich metropolii, że ograniczy albo wręcz zwinie globalne imperium. A wszystkie pieniądze wydawane w Iraku, Afganistanie, Azji czy Europie Wschodniej przeznaczy na projekty społeczne w samej Ameryce. Tyle tylko że nie wiadomo czy akurat ten aspekt swojej rewolucji będzie mógł przeprowadzić. Bo w Ameryce z globalizacji żyją wszystkie naftowe, zbrojeniowe, przemysłowe lobbies, od których kandydat Demokratów bardzo chętnie przyjmował podczas kampanii naprawdę ogromne pieniądze. A także kilka lobbies etnicznych, z którymi nie powinien zadzierać. Nawet jako prezydent.

W okolicach maja i czerwca, kiedy Hillary była już realnie pokonana ale trzeba było przenieść na Obamę poparcie jej zaplecza, zwycięski polityk wykonał silny wizerunkowy zwrot. Żydom obiecał twardą obronę Izraela, amerykańskiej armii porzucenie koncepcji natychmiastowego wycofania się z Iraku, lobby naftowemu pozostanie na Bliskim Wschodzie. Dla oczu biurokratów z Departamentu Stanu wystawił profesjonalny show w postaci podróży po stolicach starej Europy. Jako jeden z nielicznych Demokratów zagłosował nawet za kolejnym pakietem regulacji prawnych zaproponowanych przez administrację Busha, które pod hasłem zwiększenia bezpieczeństwa Ameryki ograniczają niektóre prawa i wolności amerykańskich obywateli. Ale teraz następuje ponowny zwrot kampanii Obamy w kierunku deklarowanego silnego izolacjonizmu. Powróciła retoryka niepotrzebnych wojen i nadmiernego zaangażowania USA w politykę globalną, niepotrzebnie wydawanych pieniędzy, które powinny zasilić "amerykański sen". Tych obietnic nie da się tak łatwo unieważnić w praktyce ewentualnej prezydentury.

Inna niewiadoma to stosunek Obamy do Rosji. Społeczną lewicę Partii Demokratycznej, na którą postawił Obama i która Obamę poparła, cechuje albo prorosyjskość, albo przynajmniej przekonanie, że straszenie Amerykanów Rosją to naturalne narzędzie politycznej mobilizacji amerykańskiej prawicy. Zatem Demokraci powinni Amerykanów co do intencji rosyjskich zawsze uspokajać. Gdyby eksperci Hillary Clinton w sprawach polityki zagranicznej mogli tak po prostu wymienić zespół Obamy, nie byłoby żadnego ryzyka. Ale w Partii Demokratycznej trwa teraz wewnętrzna dintojra. I ludzie, którzy od początku popierali Obamę, nie mają wcale zamiaru ścieśnić się na swojej ławce, żeby zrobić miejsce dla przegranych.

Oczywiście w gronie doradców Obamy w dziedzinie polityki międzynarodowej znaleźli się też ludzie, którzy przechowują w swoich sercach - ale także w swojej politycznej praktyce - Carterowski idealizm w dziedzinie praw człowieka i szczerą niechęć do rządów, które wszelkie standardy w tej dziedzinie łamią. Jeden z najważniejszych ekspertów Obamy do spraw Rosji zajmuje się szkoleniem i wspieraniem działaczy demokratycznych na Bliskim Wschodzie, w Rosji i Chinach. Z drugiej jednak strony sam Obama ma na swoim koncie pracę dyplomową, która chwaliła uroki sowieckich propozycji rozbrojeniowych. I można dostrzec pewną ciągłość między młodym absolwentem Harwardu zachwycającym się polityką Gromyki, a kandydatem do prezydentury, którego w projekcie tarczy publicznie interesuje głównie to, "czy nie jest skierowany przeciwko Rosji". Wybór prorosyjskiej tradycji polityki zagranicznej w połączeniu ze zwrotem izolacjonistycznym mógłby być nie najszczęśliwszy w momencie, kiedy Kreml postanowił przetestować polityczne zdecydowanie Zachodu, a także zdolność do działania zachodnich struktur obronnych, w których Ameryka wciąż odgrywa rolę kluczową.

Dwie rewolucje Obamy widziane znad Wisły
Jestem mocno zdystansowanym nadwiślańskim kibicem amerykańskiej polityki. Nie przebieram się ani za Wolfowitza, ani za Chomskiego. I właśnie z tej perspektywy muszę przyznać, że jedna z dwóch zapowiadanych przez Obamę rewolucji podoba mi się bardziej, a druga mniej. Obama budzi sympatię jako człowiek, za którego prezydentury będzie się musiał dokonać społeczny przełom w samej Ameryce. Bo Obama jest zakładnikiem swojej tożsamości i wszystkich związanych z nią nadziei. Ale jako Polaka, w dodatku w apogeum kryzysu gruzińskiego, oczywiście niepokoi mnie Obama jako prezydent, który mógłby dokonać zbyt ostrego przełomu w amerykańskiej polityce zagranicznej. W kierunku silnego izolacjonizmu. Świat, a szczególnie Zachód, nie mają dzisiaj żadnego zmiennika dla silnej i wszechobecnej Ameryki. Lepiej, żeby nie rządził nią Bush, tylko ktoś bardziej normalny i lepiej dogadujący się z Europą. Ale zbyt głębokie wycofanie się Stanów Zjednoczonych z politycznej mapy Azji, Bliskiego Wschodu, Kaukazu, Europy Wschodniej byłoby jak na dzisiaj sporym problemem z punktu widzenia zachowania najbardziej choćby chwiejnej równowagi sił w tych wszystkich regionach. Szczególnie w momencie, kiedy Rosja i Chiny zaczęły budować swoje imperia nieco szybciej, niż robi to Unia Europejska.