Dysponujemy jednak trzema instrumentami przeciwdziałania neoimperialnym dążeniom Moskwy: Polska dążyć powinna do umacniania solidarności i wspólnej polityki zagranicznej UE, zacieśniania współpracy regionalnej z wschodnimi sąsiadami oraz ograniczenia energetycznego uzależnienia od Rosji. Zarówno wizyta Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi, której symboliczny wymiar jest nie do przecenienia, jak i praktyczne działania rządu na forum unijnej dyplomacji doprowadziły do tego, że Polska zaistniała jako samodzielny podmiot polityki międzynarodowej. Utrzymanie tej pozycji nie będzie możliwe bez trwałego konsensusu między głównymi siłami politycznymi w kraju

Reklama

Gruziński egzamin

Wbrew głosom krytyki padającym a to z jednej, a to z drugiej strony naszej sceny politycznej uważam, że polscy politycy bardzo dobrze zdali trudny gruziński egzamin. Wizyta prezydenta Kaczyńskiego w Tbilisi ma wymiar historyczny. Jestem pewien, że zostanie zapamiętana jako symbol odważnej solidarności, tak rzadkiej w stosunkach międzynarodowych. Jej doraźne znaczenie polityczne jest zapewne niewielkie, może nawet pod pewnymi względami kłopotliwe. Ale widziane z perspektywy długich procesów historycznych symbole mają realne znaczenie. Są świadectwem, które pobudza do naśladownictwa. Ale Gruzja potrzebuje także szybkiej i praktycznej pomocy.

To zadanie wziął na siebie premier Tusk i jego rząd. Bez zdecydowanych działań polskiej dyplomacji na forum unijnym reakcja państw UE na rosyjską agresję byłaby z pewnością znacznie bardziej chwiejna. Tak jak moralny patos polityki Lecha Kaczyńskiego trafił do przekonania przywódcom czterech państw mających w świeżej pamięci doświadczenie komunizmu, tak trzeźwy realizm Donalda Tuska zapewnił naszemu stanowisku posłuch wśród polityków zachodniej Europy.

Jeżeli Angela Merkel zapewnia dziś naród gruziński, że ich kraj może przystąpić do NATO, jest to w niemałej części zasługą polskich przywódców. Ale przecież kryzys gruziński znajduje się dopiero w fazie wstępnej. Nietrudno też przewidzieć, że inspirowane z zewnątrz napięcia nasilą się wkrótce w dwu innych krajach, które usiłują uwolnić się od presji Moskwy: w Azerbejdżanie i na Ukrainie. Polska ma trzy instrumenty przeciwdziałania neoimperialnym dążeniom Rosji: umocnienie solidarności i wspólnej polityki zagranicznej UE, zacieśnienie współpracy regionalnej z naszymi wschodnimi sąsiadami (zarówno tymi należącymi do Unii, jak i tymi, które - jak Armenia, Azerbejdżan, Gruzja, Mołdawia i przede wszystkim Ukraina - dopiero do niej aspirują), a wreszcie zintensyfikowanie działań ograniczających ryzyko energetycznego uzależnienia od Rosji.

Partnerstwo Wschodnie

Trudno zrozumieć zarzuty pod adresem rządu PO-PSL, że nie posiada on jasnej wizji polityki wschodniej. Jej najlepszym wyrazem jest polsko-szwedzka propozycja Partnerstwa Wschodniego. Wymienionym wyżej krajom leżącym na wschodnich rubieżach naszego kontynentu oraz - do pewnego stopnia - także Białorusi oferuje ono rozwinięcia dotychczasowej Europejskiej Polityki Sąsiedztwa. Mogą się one spodziewać szeregu konkretnych korzyści: od szybkiego uelastycznienia polityki wizowej i określenia mapy drogowej dochodzenia do ruchu bezwizowego, przez poszerzenie wsparcia UE dla reform sektorowych, intensyfikację kontaktów międzyludzkich, uzgodnienie z każdym z krajów nowej generacji planów działania dostosowanych do ustawodawstwa, standardów i norm unijnych, aż po zapewnienie dystrybucji funduszy pomocowych UE. Uzupełnieniem działań dwustronnych byłyby różnorodne formy współpracy wielostronnej.

Reklama

Partnerstwo Wschodnie nie łudzi iluzją radykalnego przełomu i szybkiej akcesji objętych nim państw do Unii. Stanowi jednak realistyczny projekt przyspieszenia procesu integracji. To właśnie realizm polsko-szwedzkiej propozycji sprawił, że została ona zaakceptowana podczas czerwcowego szczytu unijnego. Wydarzenia w Gruzji zwiększają szansę na to, że Partnerstwo stanie się jednym z unijnych priorytetów. Z całą zaś pewnością powinno należeć do priorytetów polskiej dyplomacji. Byłoby niedobrze, gdybyśmy w tej sprawie pozwolili się zdystansować Niemcom.

Rosyjska inwazja stawia też w nowym świetle kwestię wspólnej polityki zagranicznej UE. Stosunkowo miękka reakcja Francji i początkowe sprzeczne sygnały płynące z Niemiec to dowód, że oba te kraje mogą ulec pokusie prowadzenia własnej, zgodnej z ich partykularnymi interesami, ale nie z interesem całej Unii, polityki wobec Rosji. Obawy, że wzmocnienie procesów integracyjnych doprowadzi do podporządkowania wspólnej polityki zagranicznej woli Paryża i Berlina, wydają się chybione. W istocie bowiem z takim częściowym podporządkowaniem mamy do czynienia obecnie: unijne mocarstwa mają skłonność do narzucania innym własnych reguł gry, w zamian oferując słabszym krajom środki na modernizację. Wprowadzenie w życie postanowień traktatu lizbońskiego w części dotyczącej polityki zagranicznej raczej więc utrudni, niż ułatwi politykom niemieckim czy francuskim ignorowanie punktu widzenia państw, które dobrze pamiętają lekcję sowieckiej dominacji.

Zadaniem Polski w ramach Unii jest nie tylko promowanie solidarności europejskiej w dziedzinie stosunków międzynarodowych. Naszą rolą powinno stać się również działanie na rzecz ścisłej współpracy UE i USA. Pod tym względem wiarygodność gabinetu Donalda Tuska mającego za sobą trudne, ale zwieńczone powodzeniem negocjacje w sprawie tarczy jest nie do przecenienia.

Równie ważne są dobre relacje obecnego rządu z naszym zachodnim sąsiadem. Szkoda, że korzyści z dobrej współpracy z Niemcami nie są dostrzeżone przez prezydenta i PiS, a wręcz kwestionuje się ich zasadność w sposób emocjonalny. Tymczasem współdziałanie Polski i Niemiec to klucz do sukcesu polityki wschodniej UE. Rzecz jasna, nie jest to współdziałanie bezproblemowe. Strategiczne interesy naszego kraju wymagają bowiem demokratyzacji Białorusi oraz włączenia Ukrainy do struktur zachodnich - nawet za cenę napięcia z Rosją. Tymczasem polityka niemiecka nastawiona była na ogół raczej na zbliżenie z Moskwą - nawet kosztem uznania Kijowa i Mińska za rosyjską strefę wpływów. Wiele jednak wskazuje, że demonstracja autorytarnych i imperialnych aspiracji Kremla doprowadzi do korekty niemieckiej polityki wschodniej, zwłaszcza jeżeli po nadchodzących wyborach ster rządów samodzielnie ujmą chadecy. Angela Merkel coraz wyraźniej bowiem nawiązuje do polityki Helmuta Kohla. A po inwazji na Gruzję trudno traktować Rosję jako część świata demokratycznego.

Strategiczny konflikt interesów

W ścisłym związku z aktywnym budowaniem przez Polskę polityki wschodniej UE należy rozwijać współpracę regionalną. Jej rdzeniem jest pięć państw, których przywódcy zdecydowali się na wylot do Tbilisi, partnerem zaś - te kraje postsowieckie, które zdecydowały się obrać drogę okcydentalizacji. W miarę możliwości musimy też szukać wspólnoty strategicznych interesów z Czechami, Słowacją, Węgrami, Rumunią, a nawet Turcją (której aspiracji unijnych powinniśmy stać się orędownikiem, oczekując w zamian poparcia dla polskiej polityki wobec Rosji). W sprawach bezpieczeństwa energetycznego i ekologicznego cennym sojusznikiem mogą okazać się państwa skandynawskie.

Rozłożenie akcentów między europejskim a regionalnym wymiarem naszej polityki wschodniej musi uwzględniać obawy zachodnich partnerów Polski przed eskalowaniem napięć z Rosją. Na dużo większe zrozumienie możemy liczyć ze strony USA i konsekwentnie proatlantyckiej Wielkiej Brytanii. Trzeba jednak pamiętać, że polityka amerykańska wobec Rosji może ulec zmianie, jeżeli dojdzie do rozpadu, tak niepokojącej dla Amerykanów, osi Moskwa - Pekin. Trzeba więc założyć, że czasu na okcydentalizację Ukrainy, Armenii, Azerbejdżanu, Gruzji, Mołdawii, a może Białorusi jest niewiele i proces ten powinien zamknąć się w ciągu 15 - 20 lat. Najbliższy cel, na który polska dyplomacja musi skierować swe wysiłki, to jak najszybsze przyjęcie Ukrainy i Gruzji do NATO.

Wśród wielu niewiadomych jedną rzecz uznać należy za pewnik. Realizacja strategicznych celów Polski skazuje nas na konflikt polityczny z Moskwą. Trzeba unikać wszelkich zbytecznych zadrażnień. Ale trzeba też powiedzieć sobie jasno: sprzeczność interesów Rzeczypospolitej i putinowskiej Rosji sprawia, że szanse kompromisu bliskie są zera.

Energetyczne narzędzia Kremla

Okupacja terytoriów gruzińskich to element rosyjskich dążeń do zwiększenia - i tak ogromnego - uzależnienia Europy od rosyjskich spółek energetycznych. Gazprom, Łukoil czy Rosnieft nie są zwykłymi koncernami nastawionymi na zysk. Przeciwnie, do ich zadań należy realizacja polityki zagranicznej Federacji Rosyjskiej. O tym fakcie nie wolno zapominać, gdy podejmuje się z nimi współpracę. Szczególnie niebezpieczne są próby przejęcia przez Rosję infrastruktury przesyłowej i przetwórczej w Europie Środkowej (stąd zainteresowanie Rosjan - na szczęście bezowocne - przejęciem Możejek, gdańskiego Naftoportu czy Petrochemii).

Ograniczenie energetycznej zależności od wschodniego sąsiada to jeden z podstawowych składników polskiej racji stanu. Niestety ponosimy konsekwencje katastrofalnej w skutkach decyzji rządu Leszka Millera o rezygnacji z umowy na dostawy gazu z Norwegii oraz niefortunnego zawieszenia w początkach lat 90. programu rozwoju energetyki jądrowej. Wielkim problemem dla polskiej energetyki jest pokpienie przez poprzedni rząd negocjacji w sprawie emisji CO2. Trudno wiązać przesadne nadzieje ze Wspólną Polityką Energetyczną, która od pewnego czasu znalazła się w impasie. Ostatnie wydarzenia stawiają pod znakiem zapytania drożność szlaku południowego (Azerbejdżan - Gruzja).

Słuszna decyzja o współudziale w budowie trzeciego bloku elektrowni jądrowej w Ignalinie powinna być wstępem do rozwoju polskiej energetyki jądrowej, trzeba jednak mieć świadomość, że efektami takiej decyzji zaczniemy cieszyć się nie wcześniej niż za 15 lat.

W obliczu tych faktów zasadniczego znaczenia nabiera sprawa dywersyfikacji dostaw gazu. Kluczem do niej jest budowa gazoportu w Świnoujściu i podpisanie umów z niezależnym od Rosji dostawcą gazu. Strona rosyjska świetnie zdaje sobie sprawę, co jest stawką w tej grze. Trzeba o tym pamiętać, rozważając nowe oferty Gazpromu. Mogą się one okazać korzystne na krótka metę, na dłuższą jednak – mogą być narzędziem w rekach kremlowskich strategów. Ale ostatnie decyzje rządu przesądzające powstanie świnoujskiego terminalu dowodzą, że polski premier jest zdecydowany temu się przeciwstawić.

Ten konflikt przegramy wszyscy

Polska polityka zagraniczna znajduje się dzisiaj w momencie przełomowym. Jej dotychczasowe cele: wydobycie się z rosyjskiej sfery wpływów, wejście do NATO i UE zostały osiągnięte. Trzeba precyzyjnie zdefiniować nowe i określić instrumenty ich realizacji. Z jednej bowiem strony stoimy w obliczu neoimperialnych dążeń Moskwy. Z drugiej - dzięki wejściu do UE, a jednocześnie pod warunkiem przemyślanego artykułowania w jej obrębie naszych interesów, mamy szansę utrwalić pozycję samodzielnego podmiotu polityki międzynarodowej.

Stanie się to możliwe tylko pod warunkiem wypracowania konsensu między głównymi siłami politycznymi. Wydaje się dzisiaj wątpliwe, by do takiego konsensu gotowa była przystąpić lewica. Niejasne wypowiedzi jej polityków w sprawie Gazociągu Północnego, zdecydowana krytyka decyzji o instalacji tarczy czy prorosyjski ton komentarzy do wydarzeń w Gruzji (przypominający do złudzenia wypowiedzi europosła Marka Siwca z początku pomarańczowej rewolucji) - wszystko to świadczy, że obecna generacja liderów lewicy nie rozumie powagi sytuacji, charakteru szans i zagrożeń.

Także wypracowanie konsensu między koalicją rządową a PiS i prezydentem nie jest rzeczą łatwą. Warto jednak podjąć próbę odbudowy przynajmniej elementarnego wzajemnego zaufania. Polityczna "zimna wojna domowa", której doświadczamy od trzech lat, wyjaławia życie polityczne, a na dłuższą metę stanowi zagrożenie dla Polski. Szereg dość kompromitujących epizodów, które towarzyszyły zarówno negocjacjom o tarczę, jak i naszym reakcjom na wydarzenia gruzińskie osłabia społeczny autorytet klasy politycznej i polską wiarygodność na zewnątrz. Pora przerwać ten chocholi taniec. Różnice zdań i konflikty są w polityce nieuchronne. Ale polityka zagraniczna czy obronna nie powinna być przedmiotem jawnych sporów. Ich ostatecznym zwycięzcą nie okaże się bowiem ani obóz rządowy, ani opozycja, tylko ktoś całkiem inny. Czy naprawdę nie jesteśmy tego świadomi?