Ostatnie miesiące upłynęły w polskiej polityce pod znakiem całkowitej niemal przewidywalności. Stabilne sondaże, rytualne polemiki dwóch głównych partii, sprawdzone po wielekroć tematy dyskusji. Czy jest coś, co może zburzyć tę harmonię rywalizacji? Wszak służy ona dwóm najsilniejszym partiom, a pozostali są wobec niej bezsilni. Może nawet się do tej bezsilności przyzwyczaili. Jedynym czynnikiem zmiany w najbliższych miesiącach może okazać się PSL Waldemara PawlakaInteres polityczny dwóch głównych sił polega na tym, by utrzymać układ bipolarny przynajmniej do wyborów prezydenckich 2010 r., a jeżeli się da - potwierdzić go jeszcze w wyborach parlamentarnych. Platforma Obywatelska doskonale wie, że jej wysoka popularność została zdobyta nie tyle dzięki atrakcyjności programowej, ile dzięki funkcji skutecznego odepchnięcia PiS od władzy. Tusk zdaje sobie sprawę, że najważniejszym argumentem w jego kampanii prezydenckiej nie będą osiągnięcia rządu, ale zamiar odsunięcia od władzy Lecha Kaczyńskiego.
Dla lidera Platformy i jej polityków PiS jest zatem wymarzonym rywalem. Lepszego mieć dziś nie mogą. Część liberalno-lewicowego elektoratu PO nie zacznie szukać nowej partii, dopóki na scenie politycznej będzie istniała możliwość powrotu do władzy Jarosława Kaczyńskiego. Ten mechanizm w jakiś sposób objaśnia całkowitą bezradność SLD.
Ani Olejniczak, ani Napieralski nie są bowiem w stanie przekonać nikogo, że mogą stać się partią istotną w rywalizacji o władzę. Taką szansę mógł mieć jeszcze LiD, gdyby zamiast jako "trzecia siła” prezentował swą linię jako pewny sojusznik PO w dziele odsuwania PiS od władzy. Szansą LiD było nieprzekroczenie przez PSL progu wyborczego albo taki wynik PO i PSL, który nie dawałby tym partiom możliwości utworzenia większościowej koalicji. Porażka tej partii w wyborach 2007 r. polegała zatem nie tyko na jej własnym wyniku, ale także na utracie znaczenia w realnych rozgrywkach - za wyjątkiem sytuacji, w których prezydent użyje weta.
Żadnych zmian nie należy się także spodziewać ze strony Prawa i Sprawiedliwości. Partia ta przyjęła po wyborach strategię podtrzymywania własnego wizerunku, kontrolowania "prawej flanki” i niedopuszczenia do powstania rywala na skrajnej prawicy. Jarosław Kaczyński przyjął ponadto strategię wyczekiwania na błąd Tuska, na rozczarowanie jego rządami, na zużycie premiera. Ta stawka jest o tyle zasadna, że w perspektywie dwóch – trzech lat bardzo trudno takiego zużycia uniknąć.
Doradcy PiS i prezydenta wiedzą też doskonale, że rywalizacja na osi Tusk - Kaczyński jest na rękę nie tylko PO, ale także jej głównemu kontrkandydatowi w wyborach prezydenckich. Niepotrzebne są zatem sekretne rozmowy sztabów obu polityków, by mogła zaistnieć realna zgoda spin doktorów Tuska i Kaczyńskiego co do tego, jaki kształt rywalizacji jest dla obu stron korzystny.
Będzie im o tyle łatwiej, że w najbliższym roku czeka nas tylko jeden ważny sprawdzian – wybory do Parlamentu Europejskiego w czerwcu 2009 r. Sprawdzian, w którym PO zagra o całą stawkę, a PiS o monopol na prawicy. Obu partiom potrzebny jest zatem dotychczasowy rywal. Platformie, żeby przekonać wyborców lewego skrzydła hasłem "powstrzymania PiS” przed powrotem do władzy. Partii Jarosława Kaczyńskiego będzie z kolei łatwo trafić do wyborców skłonnych do poparcia np. listy Marka Jurka hasłem walki z "totalną dominacją” Platformy.
Jedynym graczem, który może nie obronić swej pozycji podczas tej wojny, jest - rzecz jasna - PSL. Partia, która od jedenastu lat gra o życie - w sondażach wypadając regularnie w okolicach progu wyborczego i równie regularnie ten próg przekraczając w wyborach. Wiemy nawet, dlaczego tak się dzieje. PSL wystawia - dzięki sile swoich struktur lokalnych - potężną armię liderów gminnych, którzy w swoich społecznościach przynoszą partii wysokie, czasem sięgające 50 proc. poparcie. Poparcie niewidoczne w sondażach oceniających rolę danej formacji na scenie ogólnopolskiej, ale bardzo skuteczne w momencie ostatecznej decyzji.
Czy ten mechanizm wystarczy? Wydaje się, że długa polityczna nieobecność PSL w głównej rozgrywce może okazać się trudna dla tej formacji. Zwłaszcza że wypracowany przez nią styl zachowań koalicyjnych polegał dotąd raczej na szantażowaniu silniejszego niż przejmowaniu inicjatywy w kwestiach merytorycznych. Gdyby ktoś sądził, że tym razem będzie inaczej, że Pawlak będzie interesującym i ambitnym ministrem gospodarki - zapewne musiałby uznać porażkę tych nadziei.
PSL musi odbudować swoje poparcie przed przyszłorocznym testem wyborczym. Jak pokazuje doświadczenie Unii Wolności - nie powinno też ryzykować nieobecności w wyborach prezydenckich 2010 r. Pojawiające się spekulacje na temat możliwego sojuszu wyborczego PO - PSL w wyborach europejskich są rozwiązaniem ryzykownym. Warto przypomnieć, że wszyscy politycy PSL, którzy stawiali na grożącą utratą tożsamości partii koalicję, przegrywali w wewnętrznej rywalizacji. Szczególną przestrogą może być los Janusza Wojciechowskiego, który proponował koalicję wyborczą z ZChN i Partią Centrum Zbigniewa Religi. Utrata wyborczej podmiotowości będzie zatem dla PSL bardziej ryzykowna, niż to z prostej, arytmetycznej kalkulacji wynika.
Pawlak nie musi zrywać koalicji, nie musi używać spektakularnych form szantażu. Ale jeżeli ma dać swojej partii szansę na ową wyborczą podmiotowość - musi naruszyć stabilny wzór rywalizacji na osi PO - PiS, musi podkreślić podmiotowość parlamentarną, nie tracąc szansy utrzymania się przy władzy. W ultrastabilnym - podtrzymywanym przez główne siły - układzie wydaje się jedynym możliwym czynnikiem zmiany.